21.05.2015
Wietnam. Stoję na przystani nad brzegiem Morza Południowochińskiego, a
dokładniej w Zatoce Ha Long będącej odnogą Zatoki Tonkińskiej. Podróż z
Warszawy na koniec Azji lądem powiodła się. Cieszę się niezmiernie. Trzy
niesamowite tygodnie. Tysiące przejechanych kilometrów. Tylu wspaniałych ludzi
poznałem, tyle rzeczy widziałem, tyle rzeczy dobrych zjadłem, tyle przeżyć
zmieściło się w jednym małym sercu. I nawet już ,,Samotny Wilk” się nie liczy. Coś
pięknego. Przede mną ponad tydzień w
Wietnamie. Uwielbiam Indochiny, więc powinno być super.
Wczorajszy dzień spędziłem jadąc autobusem z Nanning do Hanoi. Dotarłem
do stolicy Wietnamu po południu i zainstalowałem się w hotelu Serendipity. Pokój
kosztuje tam 20 dolarów za dobę, co jak na warunki wietnamskie (backpackerskie)
jest ceną niemałą. Skusił mnie jednak luksus jaki panował w pokoju, który
obejrzałem. Czasem trzeba. Spędzę w nim kilka nocy, jeszcze nie zdecydowałem
ile. Zobaczę jak rozwinie się sytuacja. Niemal
od razu po podjęciu decyzji, że zostanę w tym hotelu, wykupiłem jednodniową
wycieczkę do zatoki Ha Long. Bilet kosztował 650 000 dongów, czyli około
30 dolarów. W cenie biletu zawarty jest przejazd busem w dwie strony, rejs
statkiem po zatoce, zwiedzanie jaskini, obiad, opieka przewodnika. Z tymi
dongami to trudna rzecz. Przeżywałem już to pół roku temu w Laosie. Ciężko się
połapać w tych przelicznikach na początku. Szczególnie, gdy często zmienia się kraje
pobytu. Milion dongów (VND) to około 170 złotych. Człek płaci w knajpie
20 000 dongów za piwo i ma wrażenie, że przepłaca, a okazuje się, że to
nawet nie jeden dolar.
Przewodnik woła naszą grupę i wsiadamy na stateczek. Zajmujemy miejsca
przy sześcioosobowych stołach. Podają bardzo wypasiony obiad. Pieczona ryba
smakuje mi najbardziej. Siedzę z Koreanką, dwoma Francuzami i dwoma Holendrami.
Można powiedzieć - prawie bal samców. Statek płynie wolno po zatoce, pośród
dziesiątków podobnych jednostek. Jest to bardzo turystyczne miejsce, ale co się
dziwić, skoro jest ono uznawane za jedno z najpiękniejszych miejsc na ziemi. To
jeden z 7 nowych cudów natury. Turyści lgną w takie miejsca jak muchy do kup. A
zatoka robi wrażenie, nawet dla kogoś kto mieszka nad norweskim fiordem i
wędkuje w naprawdę niebywale pięknych miejscach. Z wód zatoki wystaje niemal 2000
wapiennych wysepek i skał. To miejsce znane z pocztówek, rycin i filmów. Pływał tu nawet sam agent 007. Ha Long
wiąże się z legendą o lądujących smokach w tych wodach w celu obrony
Wietnamczyków przed najeźdźcą. Nie chce mi się jednak tej legendy przepisywać z
Internetu. Nie taki jest cel mojego pisania. O UNESCO nawet nie wspominam.
Po obiedzie wychodzimy na pokład. Słońce
pieści nasze skóry. Przewodnik pokazuje nam miejsce w zatoce, a potem wskazuje
na wietnamski banknot. Rzeczywiście, to miejsce jest na nim widoczne. Ciekawa
sprawa, zobaczyć jakieś miejsce na środku płatniczym. Pośród naszej
wielonarodowej grupy, wśród której dominują Koreańczycy, moją uwagę przyciąga…
jeden facet. Chyba coś z nim jest nie tak. Albo ze mną. Jego dziwność polega na
tym, że robi sobie selfie. Ale to już jest normą na tym świecie i to nie dziwi
mnie jakoś wielce. Ale ten facet robi sobie zdjęcia non stop. Co wystaje skała
z wody, łup zdjęcia. Jakaś wyspa, sesja fotograficzna. Nic go innego nie
interesuje, byle tylko pstryknąć sobie fotkę na tle czegoś. Przepływa statek
obok, to robi zdjęcie nie statkowi, ale sobie ze statkiem w tle. Co chwilę
manipuluje coś przy i tak sztywnych
włosach… i łup, następne fotografie. Nie
przejmuje się wcale swoją śmiesznością, którą zauważyły nawet dwie młode Azjatki,
które ukradkiem dworują sobie z niego. Gdy podpływamy do jakiejś kolejnej
struktury wystającej z wody, a gość przepycha się łokciami wśród turystów, żeby
zająć strategiczne miejsce na dziobie statku, nie wytrzymuję, idę na rufę. Tu
jestem sam. No… niezupełnie, jest obsługa stateczku w postaci Wietnamczyka,
który myje garnki i miejscowej piękności, która mu pomaga. Dżinsy, gustowny
kapelusik, różowe rękawy samonośne, czy jak to się tam nazywa. Jest na czym oko
zawiesić, w każdym razie. To zawieszam. Pytam się jej, czy mogę zapalić. Mogę.
To zaciągam się trucizną po same pięty. Widoki powalają. Czasem robię jakąś
fotkę, ale czuję, że to nie to.
Dopływamy do wielkiej platformy unoszącej się na wodzie. Przewodnik każe
wysiadać. Tu, na małych łódeczkach z miejscowymi wioślarzami, w dwu i
trzyosobowych grupkach można wpłynąć do
jaskini, wyżłobionej przez tysiąclecia w wapiennej wyspie. Rozczarowujemy się w
większości, bo atrakcja ta jest dodatkowo płatna. Niektórzy protestują, ale i
tak zakładają kamizelki i wchodzą do łódeczek. Ja idę pod prąd, to znaczy w
ogóle nie protestuję i nie zakładam kamizelki. Po prostu, jako jedyny, nie
płynę tam. Czuję, że będzie to kicha za dodatkowego dolara czy dwa. Na
platformie jest kilka miejscowych, wolę pobyć z nimi i poprzyglądać się ich
codzienny rutynom, gdy turyści nie patrzą. Robię zdjęcia miejscowej śliczności
i dwóm śmiesznym dziewczynkom, które pozują mi bardzo chętnie, przybierając
wciąż nowe pozy. Rozmawiam z miejscowym staruszkiem, palącym coś w rodzaju
fajki i cieszę się cieniem, bo gorąco jak diabli.
Po pół godzinie towarzystwo wraca. Ich miny mówią same za siebie. Miałem
rację, że nie popłynąłem. Mam z tej platformy na wodzie całą masę pięknych
zdjęć miejscowej ludności, głównie płci pięknej. Jestem zadowolony.
Wracamy na statek i płyniemy do groty Hang Dao Go. Tu schodzimy z łajby
na wyspę i wspinamy się pośród tropikalnej roślinności pod górę. Wspinamy się… dobre sobie, idziemy po schodkach, wszak ta zatoka to turystyczny cymes. Tu
musi być wszystko podyktowane wygodą zblazowanego turysty. Jaskinia piękna,
aczkolwiek Wietnamczycy skrzywdzili to miejsce, ustawiając gdzie tylko można (lub
nie) kolorowe reflektory, podświetlając stalaktyty i stalagmity, których tu
tyle co maku w makowcu. Kiczowato to wygląda, choć wielu może się podobać,
szczególnie tym co to lubią kolorowo. Mnie, niekoniecznie.
Wracamy do brzegu. Kilka godzin pośród piękna morsko - górskiej przyrody
wystarczy. Nasyciłem oczy pięknem. Jeszcze tylko przeżyć najgorsze. Cztery
godziny busem z powrotem do Hanoi. Dystans ten to zaledwie 170 kilometrów, ale…
to jest Wietnam.
Wieczorem siedzę w knajpce niedaleko hotelu. Z nieba leje rzęsisty deszcz.
Nigdy jeszcze nie widziałem deszczu w Indochinach, więc przyglądam się jak
ludzie śmigają na motorkach owinięci foliowymi płaszczami lub też schowani pod
kolorowymi parasolami. Przy sąsiednim stoliku siedzi jakiś Europejczyk. Deszcz
z brezentowego dachu mocno ścieka i ochlapuje mu nogi. Zapraszam go do swojego
stolika. Przyjmuje zaproszenie. Siedzimy, jemy kolację sącząc piwo Hanoi i
rozmawiamy. Okazuje się miłym Francuzem, który jest w Wietnamie służbowo.
Pracuje w firmie Loreal, która jest znana na całym świecie. Gość przyjechał tu
niemal natychmiast po dwutygodniowym pobycie w Warszawie. Rozmawia ze mną tym
chętniej. W Paryżu ma żonę i dwójkę dzieci. Sam jeździ po świecie i tak swe
życie przędzie. Siedzimy tu do 23.00, po
czym udajemy się do swoich hoteli. Umawiamy się w tym samym miejscu jutro o
20.00. Znowu zjemy coś razem.
Spędzę w Hanoi jeszcze 2 dni rozkoszując się ulicznym jedzeniem,
spacerami nad pięknym jeziorem, odwiedzając ciekawe ulice i muzea. To piękny
czas i miejsce. Lubię Hanoi bardzo… ale może to dlatego, że nie widziałem
jeszcze Sajgonu, miasta które zrewolucjonizuje mój pogląd na temat wielomilionowych
metropolii.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz