Polecany post

104. Książka: Banany i cytrusy, czyli leć do Afryki

wtorek, 6 października 2015

55. Ale Sajgon

24.05.2015
     
    

    Życia nie mierzy się ilością oddechów, ale ilością chwil, które zapierają dech - ta myśl kołacze się pomiędzy moimi uszami gdy samolot zniża lot nad Ho Chi Minh City. W tej chwili właśnie zapiera mi dech. Na głowie mam słuchawki, a z nich sączy się The Doors i utwór The End. Zaplanowałem sobie ten hit na TEN właśnie moment. Kilka tygodni przed moją lądową wyprawą do Wietnamu przypomniałem sobie genialny film: ,,Czas Apokalipsy”. Nic bardziej adekwatnego do sytuacji słuchać teraz nie można. Siedzę w komfortowym, dużym dreamlinerze na pierwszym siedzeniu i głośna muzyka wciska mnie w fotel. Przed sobą na ścianie mam spory ekran  z widokiem z kamery umieszczonej w kokpicie pilotów. Widok południa Wietnamu i samego Ho Chi Minh City (do 1976 Sajgonu) powoduje gęsią skórkę. Za chwilę dotknę ziemi i wmieszam się w tłum olbrzymiego, tajemniczego miasta.
     
     Lot z Hanoi do Sajgonu trwa 2 godziny. Podróż samolotem linii Vietnam Airlines, którym lecę jest niedroga i wygodna. Lotnisko w Hanoi skąd wystartowałem o 11.30 jest duże, przestrzenne i jakoś dziwnie niezatłoczone. Może dlatego, że jest niedziela? Udało mi się znowu w Azji przejść kontrolę z butelką wody w ręce. Uśmiech nr 5 wystarczył. I palarnia była na lotniskuJ. Miałem jechać pociągiem na południe, ale szkoda mi było trochę czasu. Półtora doby trzeba sobie zarezerwować na tę podróż. Umkną mi widoki z okna, ale za to zyskam dzień w mieście, które zawsze pobudzało moją wyobraźnię. Co zaskakujące, po przejechaniu tylu tysięcy kilometrów pociągami, nie mam ich jeszcze dosyć. Na lotnisku w Hanoi znowu mile zaskoczył mnie widok ludzi którzy po otworzeniu bramki nie tłoczą się, jak to czasem widać na polskich czy europejskich lotniskach. Niektórzy siedzieli i czekali w fotelach aż do momentu gdy nikogo nie było przy odprawie na pokład samolotu. Wtedy, zwolna, jakoby od niechcenia podchodzili z biletem. Długo tego stanu nie osiągniemy. My – ,,Janusze”;).
  
     Start był zabawny. Gdy wzbiliśmy się w powietrze, patrzyłem na obraz z kamery z kokpitu obserwując chmury. Złapałam się na myśli oto takiej, że gdzieś podskórnie obawiam się, że z któregoś obłoku wyskoczy nagle amerykański myśliwiec i otworzy do nas ogień. Chyba za dużo naoglądałem się filmów wojennych o Wietnamie w młodości. A może po tym co widziałem na świecie (małym jeszcze skrawku) i czytałem, wiem podświadomie kogo należy się bać. Bo czyż za tą światową rozpierduchą która się teraz dzieje na świecie nie stoją, albo Ruskie, albo Amerykańcy. No… ale nie o polityce i uchodźcach pisać chcę.
    
     Ledwo zjadłem pyszny obiad z kawałkiem martwego kurczaka w roli głównej, a już lądujemy w Sajgonie. Po kilkunastu minutach siedzę w taksówce. Plan jest prosty. Znaleźć nocleg i wziąć kąpiel. Jest wściekle gorąco. I ta wilgoć. Ch… by ją strzelił. Chciałem zaznać pory deszczowej w tropikach… to teraz mam. Za swoje. Dojeżdżamy w pobliże hotelu An Tam 2. Wypatrzyłem go w internetach będąc w Hanoi. Pokój kosztuje kilkanaście dolarów, ale ciekawa jest lokalizacja tego hotelu. Znajduje się on niemal pośrodku ulicy - targowiska. Dziesiątki drobnych handlarek przycupnęły przy ulicy i handlują czym się da, choć głównie spotyka się tu owoce, warzywa, ryby, mięsa i gotowe jedzenie. W hotelu zonk, czyli brak miejsc. ,,Za godzinę ma zwolnić się jeden pokój, ale to nic pewnego”, informuje mnie filigranowa recepcjonistka. Nawet nie zamierzam czekać. Idę kawałek dalej i znajduje wolny pokój w Lucky Hotel. Biorę pokój na jedną noc. I dobrze, że na jedną. Kiepsko się tu czuje. Jest bidnie, wiatrak słabo chłodzi, co 15 minut przychodzi pracownica i się pyta czy zrobić pranie. Różne niedogodności. Jutro stąd spadam, nie ma bata. Ale na razie siedzę wykąpany przed laptopem i próbuje zorganizować sobie miły wieczór w Sajgonie. Dzień wcześniej na portalu Couchsurfing dałem notkę, że przylatuje do Sajgonu. Zgłosiło się kilka dziewczyn i jakiś chłopak. Proponuje darmowy nocleg na kilka dni i swoje usługi jako szofer. Za darmo, oczywiście. Jakoś mnie jego oferta nie przekonuje, choć jest atrakcyjna. Wolę jednak towarzystwo dziewczyn. Dogaduję się z dwudziestosiedmioletnią niewiastą o imieniu Calla. Przyjedzie po mnie o 18.00 pod hotel i pojedziemy coś zjeść. Pokaże mi miasto i swoją ulubioną knajpkę. Lubię couchsurfing, umożliwia lepsze poznanie lokalsów. Mam jeszcze godzinę, więc chwilkę poleguję w tym dość obskurnym pokoju.
    
     O 18.00, jako się rzekło, podjeżdża na motorku moja przewodniczka i nowa koleżanka zarazem. Dostaję kask typu orzech i siadam z tyłu. Wiedziałem, że Sajgon słynie z milionów skuterów, ale wiedzieć a zaznać na własnej skórze to dwie różne rzeczy. Nie powiem, na początku mam pietra. Jedziemy szeroką ulicą, obok nas kilkanaście rzędów jednośladów. Kakafonia dźwięków, wyprzedzanie, wymijanie, omijanie. Potem wjeżdżamy w jeszcze szerszą arterię. Cała rzeka skuterów. Parsęta. Co ja mówię, Wisła. Co ja mówię, Mekong skuterów. A ja w tej wielkiej rzece, niby malutki spławik co to urwał się z wędkarskiego zestawu i wiedziony prądem zmierza samotnie do wodospadu, gdzie za chwilę połamie się lecąc z niebotycznej wysokości zmieszany z olbrzymią, brunatną masą wody… Ciężko opisać to co tu się dzieje. To chyba przez ten ruch uliczny mawia gdzieś w Polsce ojciec do swojego syna: ,,ale w pokoju masz Sajgon”. Niewiarygodne doświadczenie. Jeździłem już w Azji skuterami kilka razy, ale to co można przeżyć w tej materii w tym mieście nie ma porównania do niczego. Wydaje się, że nie ma tu żadnych zasad ruchu drogowego, choć Calla mówi mi, że jest jedna. W razie wypadku, winę ponosi większy uczestnik ruchu. Jeśli np. ciężarówka zderzy się z autem osobowym, to winny jest kierowca ciężarówki. Jeśli skuter potrąci pieszego, to tenże jest winowajcą. Stąd też i stosunkowo mało tu wypadków. Nie wiem tylko jak będę tu przechodził na drugą stronę ulicy. Chyba wcale nie będę.
    
    Ale oto już podjeżdżamy na miejsce. Parkujemy motorek i wchodzimy do małej knajpki dla tubylców. Zamawiamy i jemy wietnamskie żarcie. Mięso z orzechami, sałata i różne liście. Zawija się to w papier ryżowy i macza w sosie z piekła rodem. Ja piję piwko, a Calla wodę z lodem. Ceny tu niskie… jak Pigmeje. Rozmawiamy w dobrym nastroju. Calla opowiada mi o sobie. Pracuje w jakiejś chemicznej korporacji, a couchsurfing służy jej do szlifowania angielskiego (ze mną raczej go nie doszlifuje). Poza tym, jest ciekawa świata i ludzi.  Dwie godziny i jedziemy na wieczorny spacer obok mojego hotelu. Centrum miasta. Ależ tu… Sajgon. Tylu ludzi dawno nie widziałem. Wielobarwny tłum tłoczy się przy pomniku Ho Chi Minha. Zadziwia mnie ilość pięknych, nowoczesnych budynków. Hotele ze zmieniającą kolory iluminacją. Przepych i bogactwo. Nie tak wyobrażałem sobie tę wielką, ponad ośmiomilionową metropolię. Idziemy obok słynnego z filmów hotelu Continental. Dochodzimy nad rzekę. Przechodząc przez ulicę kilka chwil wcześniej Calla wzięła mnie za rękę jak przedszkolaka. Cykor mi tyłek schlastał. Po prostu.

    











   O 23.00 żegnamy się i jestem w swoim hotelu. Coś za wcześniej iść spać, więc wychodzę jeszcze na małe co nieco do pobliskiego pubu. Od dymu papierosów można tu powiesić siekierę. Co ja mówię, można tu powiesić pilarkę. Są tu ze 3 wielkie telebimy z… ligą europejską. Średnia wieku klientów to jakieś 65 - 70 lat. Same białasy. Skąd tylu facetów na emeryturach w tym mieście? Co tu robią? Dlaczego akurat Sajgon? Na te pytanie odpowiedź znajdę w ciągu kilku najbliższych dni. I nocy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz