Polecany post

104. Książka: Banany i cytrusy, czyli leć do Afryki

środa, 25 lutego 2015

27. Autobusem z Bagan do Kalaw

27,28.11.2014

    
   Rankiem, po śniadaniu, pakujemy się w piątkę do przedłużonego tuk – tuka pod naszym hotelikiem. Mamy dojechać do dworca autobusowego i tam wsiąść do autobusu do Kalaw. Miejmy nadzieję, że wszystko pójdzie dobrze. Na dworzec autobusowy jest kawał drogi. W każdym razie jeździmy pod różnego  typu hotele i hoteliki i zbieramy pasażerów na dworzec. W naszym pojeździe już jest tak ciasno, że nie można ruszyć ani ręką, ani nogą. Chcę wyjąć aparat z małego plecaka (duży przywiązany na dachu), ale nie ma mowy. Wydaję się, że już nikogo się nie da zabrać, że jest full, ale jeszcze jakąś parę zabieramy. Oni już nie siadają. Nie ma gdzie. Wiszą trzymając się rurek pod dachem. Wiszą w kucki, bo wyprostować się nie da. W Old Bagan dowieszają nam jeszcze dwie Angielki. To już jest mniej zabawne. Laska wisi i trzyma się rurki nad sobą jedną ręką, bo na dwie dłonie nie ma już miejsca na rurze. Witamy w Azji.
    Chciałoby się porobić zdjęcia, bo widok jest niesamowity. Nad Bagan unoszą się balony z turystami. Kilkadziesiąt pięknych balonów na różnych wysokościach majestatycznie wisi pod dachem nieba. Widok to, zaiste, niezwykły. No, ale cena ponad 300 dolarów za lot odstrasza większość plecakowiczów. Wygląda jak na jakimś balonowym zlocie, ale to bagańska codzienność. Widoki w tej krainie są tak niezwykłe, że ballooning jest tu bardzo popularny. Królują 2 lub 3 firmy, które obsługują loty. Trzeba przyznać, wygląda to imponująco. No, ale zejdźmy na ziemię. A na ziemi - w końcu dworzec. Wysiadamy. W takiej ciasnocie w życiu nie jechałem. No, ale za to kocha się podróże, wciąż i wciąż robisz coś pierwszy raz w życiu. Można powiedzieć, każdego ranka się budzisz i zadajesz sobie pytanie, co dziś będę robił lub widział pierwszy raz w swym życiu? Dla mnie to jest fantastyczne. Codzienne życie jest dość monotonne i przewidywalne.
   Czekamy na odjazd autobusu. Pakują nasze bagaże do schowków i zajmujemy miejsca z tyłu autobusu. Bilet kosztował 11 000 kyatów (11 dolarów). Cena zawiera, oczywiście, transfer z hoteliku na dworzec. Planowy odjazd autobusu, 7.30. Przybycie do Kalaw, ok. 15. Jedziemy. I już po chwili krąży lista pasażerów. Dane osobowe, nr wizy, paszportu, wszystko reżim (chylący się ku upadkowi) chce wiedzieć. Widoki piękne, ale nie silę się na opisywanie ich, bo któż czyta opisy przyrody. Z resztą, któż czyta tego bloga?
    W wioskach podobają mi się dzieci szkolne w zielonych longhi i białych koszulach. Dziewczynki od chłopców, na pierwszy rzut oka, nie do odróżnienia. Gdy wjeżdżamy w góry robi się naprawdę niesamowicie. Dziwi mnie ilość bananowców ….. i zakrętów na drogach. W końcu dojeżdżamy do Kalaw. To niewielkie miasteczko otoczone górami. Znane jako doskonałe miejsce do jedno - lub kilkudniowych trekkingów w górach regionu Shan. Leży na wysokości ponad 1300 m n.p.m., jest więc tu przyjemnie chłodno. W nocy, wręcz, zimno. Ale my tu nie na trekking. Mamy inny plan. Jutro chcemy pojechać nad jezioro Inle pociągiem. Ten autobus, zresztą, jedzie tam, ale my chcemy przeżyć przygodę w birmańskim pociągu. Wysiadamy, ignorujemy naganiacza i szybko znajdujemy Golden Lily Guest House w którym się instalujemy. Pokój ze śniadaniem kosztuje mnie 17 000 kyatów. To moje najtańsze miejsce w Birmie . Pokoje drewniane; tzn. ściany drewniane, podłoga drewniana, łóżko drewniane. Ale miło i czysto, no i rarytas, niczym wisienka na torcie -  gorąca woda w kranie. Idziemy na dworzec rozeznać się w sprawie pociągu. Biletów kupić nie można, jutro przed wyjazdem trzeba. Kręcimy się po miasteczku do wieczora. Zachwycają mnie kwitnące drzewka gwiazdy betlejemskiej.

  Uwagę zwraca ciekawy lokal market. Ach ten klimat, ach te azjatyckie piękności, ach to jedzonko. Pod wieczór nad miastem unosi się dym. Ludzie palą w jakiś domowych piecykach, gdyż wieczorem na miasto z gór opada chłód. Palą, jak można poczuć, często śmieciami. Niektórzy chodzą w szalach i czapkach. Jest 12 stopni C. Ale może się jeszcze ochłodzić.

Wieczorem juniorem, tradycyjnie knajpka z wypasionym jedzeniem i pieniące się Myanmary . 

Wieczorem seniorem, na drewnianym tarasie palę cygaro, które dostałem od K., a które przywiezione zostało przez Niego z Kuby. 
Peron 1 w Kalaw.

Poczekalnia.

Mnisi latają tu na miotłach.

Kobieta handluje......

.......owocami.

Na targu spotykają się ludzie różnych plemion.

Na wynos, zupki.

Ryż w beczkach.

Poproszę kilogram pomidorów.....

......Nie ma sprawy.


Bez komentarza.

Ta pani, może być groźna......

........ !

Widok na ulicę w Kalaw.

Mnich

Dziecko.

Kobieta.

....Bo najlepiej lubię fotografować ludzi.


   W nocy śpię w długich spodniach i  bluzce, czyli w opakowaniu. Powodem nie jest tym razem mocno zakrapiana impreza, ale chłód nocy. Marznę i tak.
Rano, po śniadaniu na targ. Kręcimy się trochę po mieście, wracamy po bagaże i …… na dworzec, na pociąg. Ale to już osobna historia.


P.S. A gdy mi smutno, oglądam to..... i Wam polecam:
https://www.youtube.com/watch?v=zlfKdbWwruY&index=2&list=PL2C973BB4705402D0

środa, 18 lutego 2015

26. Eurazja. Wpis specjalny

18.02.2015

   
   Zawsze chciałem zobaczyć Wietnam, zawsze chciałem zobaczyć Syberię, zawsze chciałem zobaczyć jak wygląda pustynia Gobi. I kilka jeszcze innych, zaśniedziałych marzeń z dzieciństwa odgrzebałem z głębokich pokładów podświadomości. Długa podróż koleją, Bajkał, tajga, delta Mekongu, chiński mur - te pojęcia pobudzały moją wyobraźnię. Napić się kwasu chlebowego, spróbować uchy, omula, zjeść sajgonkę w Sajgonie. Czy można to wszystko połączyć w  jedną podróż? Postanowiłem spróbować. Wymyśliłem daleką, acz stosunkowo krótką (miesięczną) podróż od morza do morza. Od Morza Bałtyckiego do Morza Południowochińskiego. Z Polski na południe Wietnamu. Kilkanaście tysięcy kilometrów lądem. Warszawa, Moskwa, Irkuck, okolice Bajkału, potem Mongolia, Pekin, południe Chin, Hanoi, Ho Chi Min City (Sajgon). Wszystko na torach. Pociąg Polonez, Kolej Transsyberyjska, Transmongolska, koleje chińskie i wietnamskie. Powrót samolotem, przez Bangkok. Cały miesiąc majowej przygody. Może ktoś się dołączy? Właśnie powoli zaczynam przymiarki do załatwiania wiz.

Pozdrawia,
Artur Malek.

ar.mal@interia.pl
Zielona linia - lądem, czarna - w powietrzu:)

czwartek, 12 lutego 2015

25. Piechur w Bagan

26.11.2014

    

    Śniadanie dupska nie urwało. Było bardzo przeciętne. Jajecznica, chleb, dżem, banan, sok, siki kawowe. Postanowiłem przed długą marszrutą wypić jeszcze jedną kawę, tym razem porządną, u lokalsów. Siedzę więc teraz w jednym z ichnich ,,ogródków kawowych”. Oczywiście, jest to słowne nadużycie, bowiem nie przypomina to niczego co by mogło przypominać ogródek kawowy znany z Europy. Ot skromny wystrój i miły dla mojego oka bajzelek. I ludzie uśmiechnięci, i gorący listopadowy ranek, i nie trzeba szyb skrobać w aucie, i luz jest, i radość jest. I egzotyka jest, ponieważ co rusz przychodzą dzieci – mnisi, napełnić swoją żebraczą miskę kopką ryżu. Co ja mówię napełnić, ledwie zakryć dno, bo misy spore, a porcja ryżu niewielka. Chętnych, za to, dużo. No ale i tak właścicielka przybytku, przepraszam za wyrażenie, daje każdemu. Będzie lepsza karma, będzie lepsza inkarnacja.

    
   Płacę grosze (300 kyatów) za kawowy napój i z plecakiem i mapą okolicy (z hostelu) wyruszam na zwiedzanie Nyaung U. Tym razem pieszo. Mapa jest szczegółowa, także bez trudu docieram do miejsc oddalonych od głównej drogi i podglądam życie tubylców. Dochodzę do szerokiej plaży przy rzece Irawadi, która płynie z Tybetu do Morza Andamańskiego. Ma długość 2150 km i jest najdłuższą rzeką Birmy. Dla przypomnienia, Wisła ma niecałe 1050 km. Jest wściekle gorąco. Podchodzę do kobiet piorących w rzece. Wymiana uśmiechów i pozdrowień. Fotografuję młoda praczkę, co jej się widocznie bardzo podoba, bo trudno jej ukryć uśmiech na twarzy. Z przyjemnością mi pozuje.


   Kapituluję po kilkunastu minutach. Cały mokry od potu zalegam w głębokim cieniu, bo jest ponad 40 stopni C. Fajnie, bo spokojnie tu, mało ludzi a krajobrazy piękne. No ale komu w drogę temu kopa.
Kilka godzin włóczę się samotnie po świątyniach dużych i małych.

Popołudnie spędzam na rowerze. A wieczór w knajpie z kumplami. Jutro rano robimy wypad z Bagan.









czwartek, 5 lutego 2015

24. Dorożką w okolicach Bagan


25.11.2014

     Dziś postanowiłem wynająć bryczkę i pozwiedzać okolice. Chcę zobaczyć wioski, polne drogi, ścieżynki. Nie chcę zwiedzać za dużo świątyń, może 2 lub 3 wystarczą. Interesuje mnie bardziej życie zwykłych ludzi niż cegły. Te będę zwiedzał jutro, taki jest plan. Moi znajomi, których wczoraj poznałem, wynajęli skutery i pojechali w swoją stronę. Spotkamy się około 18-ej na kolacji. Wcześnie rano wynająłem bryczkę na pół dnia za 15 dolarów. Ciężko było przewodnikowi wytłumaczyć, że nie chcę zwiedzać pagód, a chcę popatrzeć na wioski i naturę, no ale jedziemy. Na pierwszy ogień idzie lokal market w Nyaung U.
Lubię wizyty w takich miejscach, bo tu kręci się życie okolicy. Zawsze zobaczy się coś fajnego, nowego, ciekawego. Albo wymieni uśmiech z jakąś miejscową pięknością. A uśmiech, jak to mówią, to połowa pocałunku;). Chwilę później pijemy z przewodnikiem kawkę wśród miejscowych. Stoliki i krzesełka jakby przeniesione z polskiego przedszkola dla starszaków. Takie malutkie i niskie. Na stolikach, jak zwykle, darmowa herbata. Kawa birmańska, no cóż, szkoda gadać. Mix kawowy o wątpliwych walorach smakowych. Sprzedają tu, jak prawie wszędzie w Birmie, papierosy na sztuki różnych marek. Popijamy kawkę i obserwujemy tubylców.
Liście betelu i skutki jego żucia.
Uśmiech, to połowa pocałunku.....



 Kilkanaście minut później wyjeżdżamy z miasteczka. Przy drodze widzę płachty położone na ziemi z suszącymi się papryczkami. Jedziemy szosą, potem skręcamy w boczne, polne drogi. O to chodziło. Super jest, świetnie, klimatycznie, ciekawie. Wspaniała roślinność wokół. Wielkie kaktusy, jak w Meksyku, akacje, cuda na kiju. Większości roślin nie jestem w stanie rozpoznać, ale jakoś mi to nie przeszkadza. Zwiedzamy jakąś pagodę, ale przyznam, że podoba mi się . Nie ma kompletnie nikogo. Jestem sam. Przewodnik został w bryczce. Samotna włóczęga po pagodzie jest ciekawym zwiedzaniem. Poza tym panuje tu wspaniały chłód. Na zewnątrz upał.


Moja bryka :)

Zielono mi.....

    Teraz jedziemy długie kilometry po bezdrożach. Cudnie. Napotykamy pojedynczych pastuchów ze swoim zwierzęcym dobytkiem. I kolejna mała pagoda na wzgórzu. I wioska nad rzeką. Tu kobiety piorą w rzece przyodziewki i inne tkaniny. Grupa facetów siedzi na skarpie i podziwia pracowitość swych żon. Przynajmniej tak to widzę. Siedzą leniwie i dyskutują: ,, Patrz jaka moja baba robotna”. ,,Noo - odpowiada drugi wieśniak - ale i moja się roboty nie boi”. ,,Nooo, my to jesteśmy szczęściarze”. I takie to mogą być dyskusje. Ale ja patrząc na te obrazki, mam takie przemyślenia, że życzyłbym kobietom na całym świecie, tym które piorą w rzekach i codziennie noszą wodę do swych domostw, aby budowali mniej świątyń a więcej wodociągów. Szczególnie teraz te przemyślenia są ważne, gdy tylu ludzi na świecie  ginie w imię jakichś religii. To co powinno nieść miłość, dobroć, wybaczanie, zgodę, niesie śmierć, często zadawaną w bestialski sposób. Iluż to ludzi zginęło przez wiarę? Ileż było wojen religijnych? Najgorsze jest jednak to, że końca tego szaleństwa nie widać. Świat niczego się nie uczy.



Nad rzeką. Kupowanie drewna thanaki.....

   Trochę wyżej nad rzeką znajduje się coś, jakby szkółka roślin. Pracuje tu kilka młodych, pięknych dziewczątek. Z chęcią przystaję na popas. Pytam czy nie mogę się zatrudnić na 2, 3 dni. Śmieją się. Ja też. Niestety, nie chcą mnie tutaj. Idę zwiedzić kolejną pagodę. W środku wąski, niski korytarzyk. Na kolanach trzeba. Ma metr wysokości. Przy okazji dowiaduję się o sobie, że jestem barczysty. Jak się zaklinuję, to umarł w butach, …..a raczej na boso. Do takich miejsc trzeba wchodzić boso-stopy. Potem jedziemy do kolejnej wioski. Większej trochę. Chadzam ścieżynkami pomiędzy chatkami, ku uciesze maluchów. Aczkolwiek, ludzie tu do białasów przyzwyczajeni.





   Z resztą, co ja będę pisał? Jest w tym poście więcej zdjęć niż zazwyczaj. Fotki mówią więcej niż słowa.
Chatka


Umywalka na porę deszczową.


Czasem chciałoby się tu żyć....... 

Chłopiec z zabawką......
......i jego mama.



Birmańska motoryzacja.




    Po południu wypożyczam rower i jeżdżę po okolicy. Nie było sensu brać wczoraj taksówki. Dziś mam to samo, czyli zachód słońca, praktycznie za darmo. No cóż, azjatyckie frycowe trzeba zapłacić. Choć to było raczej płacenie leniuchowego. Niezwykły wieczór -  junior, przyznam. Wieczór - senior, równie uroczy. Knajpka, piwko, rozmowy z moimi nowymi kumplami: K, M, D, T. Opowiadają mi o swoich podróżniczych doświadczeniach. Słucham o Australii, Wietnamie, Japonii, Manhattanie, Indiach. Mają wiedzę, skubańcy. Mi jakoś zawiewa dziś wiatr od Syberii, czyżby to była moja następna destynacja? Smakujemy różnych dań. Wszystko pyszne, pikantne, tanie. Jem zupę rybną. Wspaniała. Śmiejemy się, gadamy, smakujemy, wznosimy toasty. Piątka ludzi, z krainy schaboszczaków z kiszoną kapustą, w tropikalnej Birmie. W powietrzu unosi się woń ostrych papryczek i curry.