Polecany post

104. Książka: Banany i cytrusy, czyli leć do Afryki

czwartek, 20 listopada 2014

15. W dżungli

11,12,13. 12. 2013

   
   Wieczorem dojeżdżam do Khao Sok National Park na południu Tajlandii. Las deszczowy, najstarszy ekosystem świata, dżungla starsza niż amazońska. Do tego przepiękne jezioro Cheow Lan. Jest to duży obszar o niezwykłych walorach przyrodniczych. Nie będę tu ochał i achał. Można wygooglować. Bosssshhhhe, co za słowa powstają w dzisiejszych czasach.
    Bez trudu znajduję nocleg w Smiley Bungalow. Wynajmuję drewniany domek kilka metrów nad ziemią. Jest super. Łazienka, weranda z hamakiem i super wygodne łóżko. Koszt jest śmieszny. Jakieś 250 bht za domek. Do tego restauracja i recepcja z przyjazną obsługą oddaloną od domku kilkadziesiąt metrów. Ceny jedzenia równie niskie co domek. To najtańsze miejsce w Tajlandii w którym byłem. W recepcji kobieta mówi mi, że jestem dzisiaj drugim gościem u nich w domkach. Pierwszym jest … też Polak. Jem coś, biorę kilka piwek i do siebie. Kąpiel i …w hamak. Jest piękny wieczór. Patrzę w gwiazdy. Świecą niesamowicie. Jedną z nich, w myślach, tę najjaśniejszą nazywam … (tu wpisz swoje imię). Słyszę dźwięki zaczynającej się muzyki, to Polak puszcza. Aż podskoczyłem z niezadowolenia. Ale to Janis Joplin. Kurna, jak fajnie. Nie szukam jednak kontaktu z ziomalem. Nie mam potrzeby kontaktu z nikim.


Moskitiera się nie przydała......

...ale hamak, bardzo.
     Następnego dnia  jadę na jednodniowy trekking. Wykupiłem w recepcji. Ma być przeprawa przez jezioro, obiad, chodzenie po dżungli i przejście przez jaskinię Nam Talu, wielce niebezpieczną i budzącą grozę. Pełno tam węży wodnych, nietoperzy i wielkich pająków. Parę lat temu zginęło tam 6 turystów i dwóch miejscowych. Chcecie to chodźcie ze mną.:)
     Czekam parę minut przed recepcją. Po chwili wchodzę dziarsko do busa. Witam się z kilkoma osobami, które są ze mną w grupie. Jest para z Niemiec, Rosji a resztę grupy stanowią  Francuzi. Jedziemy busem kilkanaście kilometrów. Po drodze widzę plantację kauczuku i gościa spacerującego ze swoim słoniem przy drodze. Znów nie zdążyłem zrobić zdjęcia. Kilkanaście minut i w pięknej scenerii prujemy taflę jeziora. Powstało w sposób sztuczny. Zbudowano tamę i zalano spory teren. W niektórych miejscach jest ok. 200 metrów głębokości. Pod nami, są więc,  wioski, szkoły, świątynie. Dziwne uczucie. A okolice, zaiste, piękne. Niczym w Norwegii, tyle, że tu zawsze ciepło. Po kilkudziesięciu minutach dobijamy do nieziemsko pięknej zatoki. Tu można wynająć chatkę na wodzie. Otacza nas dżungla. Kolor wody, pływające w niej ryby, pełno motyli. Tak chyba wygląda raj. Nieprawdopodobny klimat miejsca. Jemy posiłek i już płyniemy jeszcze kawałek i wysiadamy  na brzeg. Przed nami dżungla z jej bogactwem flory i fauny. Jest przewodnik główny, maczetowy i my, żądni przygód, białasy.  Kilka godzin chodzimy po dżungli poprzecinanej strumieniami. Jest niesamowicie, ciekawie, egzotycznie. Marzenie życia spełniło się. Kolejne. Jestem w prawdziwej dżungli. Przewodnik pokazuję nam co chwile jakieś dziwy. A to wylinkę cykady, a to kolorowego pająka - olbrzyma, co to rozpiął sieć przy ścieżce.  A to - to a to - tamto. Opowiada ciekawe historie o dżungli i jej mieszkańcach. Pokazuje porytą ściółkę przez dziki  obok ścieżki. Wszyscy rzucili się z aparatami i robią zdjęcia. Ja nie. Zbyt mi to przypomina działalność szpadla.:) Wiedzę tę, a raczej przypuszczenie, zostawiam jednak dla siebie. Po co komuś psuć zabawę. Przede mną idzie fajna Francuzeczka w krótkich spodenkach. Czasami gdy się pochylamy i idziemy niemal na czworaka jest całkiem miło. W sensie widokowym, oczywiście.





Przede mną na łodzi siedzi młoda Rosjanka.






Przede mną w dżungli idzie Francuzeczka.


   W końcu dochodzimy do jaskini. Przewodnik daje nam latarki - czołówki, udziela instruktażu jak się zachować, modli się chwilę … i wchodzimy. Na twarzach współtowarzyszy maluje się napięcie. Gdy lunie deszcz, jest po nas. Tak giną tu ludzie. A dzień dziś pochmurny i… ma się na deszcz. A może to podpowiada wyobraźnia? Wchodzimy, jak to określam, na dupościsku. Na początku wody nie za wiele, najwyżej po kolana. Nad nami setki nietoperzy, na ścianach wielkie pająki. Sporo ich tutaj.  Przewodnik mówi, że jak przepłynie obok nas kilkumetrowy wąż to żeby nie wpadać w panikę. Ok, spróbujemy. Potem każe nam stanąć w kółeczku i zgasić czołówki.  Robimy tak. Zapada ciemność, którą nazwałbym ciemnością totalną. Niesamowita jest. I ta cisza. Słyszymy tylko swoje oddechy i przyspieszone bicia serc. Mamy pietra. Wszyscy. Po chwili przewodnik zabiera nam aparaty fotograficzne i jakieś drobiazgi do skórzanej, nieprzemakalnej torby. Zabawa się zaczyna. Po chwili woda sięga po pas,  a w końcu po szyję. Poruszamy się wolno. Wszyscy smakują chwilę. Jest jak w jakimś filmie. W pewnym momencie jest tak wąsko, że przewodnik musi pomóc kilku osobom. Pyta mnie, czy nie pójdę na tym zwężeniu pierwszy. Jasne. Idę i nagle kończy się pod nogami grunt. Klapki na łapki … i płynę. Jest ekstatycznie, strach ustąpił. Jest adrenalina i cudowne uczucie. Chwilo trwaj. Płynę nawet po tym jak jest już płycej. Tak mi się spodobało. Gdyby czołówka nawaliła, to by było prz…
   Wychodzimy pochyleni z jaskini. Sklepienie jest nisko. Przede mną idzie francuski tyłeczek. Bez niebieskich spodenek. Same skąpe gatki. Czasem do człowieka uśmiechnie się szczęście. Ten, akurat, uśmiech zdaje się być pionowy.






    Na drugi dzień mam iść na trekking na słoniach, ale rezygnuję w ostatniej chwili. Leżę do południa w hamaku, bujając się pionowo i poziomo. Delektuje się lenistwem. To pierwsze takie dopołudnie.  Trekkingów organizuje się tu całe mnóstwo. Jedno, dwu, trzydniowe. Nawet dwutygodniowe. Można udać się na poszukiwanie największego kwiatka na świecie, raflezji. Jeden kwiat, nie kwiatostan, dochodzi do metra średnicy. Śmierdzi zepsutym mięsem i wabi muchy. Ogólnie mówiąc, jest co tu robić, ceny niskie, ludzi mało. Dla mnie bomba. Po obiadku idę pochodzić po wioseczce i do sklepu spożywczego. Oczywiście do sklepu wchodzi się na boso. Polubiłem to. Potem do dżungli idę sam. Chodzę koło godziny, po czym napotykam rzekę. Wchodzę się schłodzić. Małe rybki zwęszyły żer i robią mi naturalny peeling. Rozbieram się do rosołu i pływam. Jest czadowo. Po chwili, gdy tak pływam na plecach, czuję jak ciśnienie mi skaczę i strach łapie za gardło. W koronach drzew, wysoko nade mną widzę … małpy. A na brzegu: ciuchy, aparat fotograficzny i portfel. Małpy są wredne i nie uznają czyjejś własności. A nuż, jest tam banan lub kanapka. Nie sprawdzają tego na miejscu, tylko wysoko na drzewach. Pędem do brzegu, rzucam się niemal na swoje rzeczy. Zlatują się małpy. Robię im fotki. Kurna, ale się najadłem strachu. Już widzę siebie, oczyma wyobraźni, jak zasuwam bez aparatu i portfela (paszport) z opaską biodrową do wsi. Ale wszystko kończy się szczęśliwie, żeby nie powiedzieć happy endem, bo w Tajlandii może to być rozumiane dwojako.




    Kończy się i moja pierwsza, daleka, egzotyczna podróż. Wrażeń nie zapomnę nigdy. Jeszcze tylko Bangkok, gdzie pojadę kolejką nadziemną (skytrain) i zwiedzę przeogromny bazar Chatuchak z ponad 15000 stoisk, a potem… żegnaj Azjo. Się ma za rok, jak mawia pewien gość.






czwartek, 13 listopada 2014

14. Nurkowanie na rajskiej wyspie

9,10,11. 12. 2013

   
   Jak pisałem już wcześniej podróżowanie po Tajlandii jest dziecinnie proste. Wczoraj kupiłem bilet w biurze podróży na Khao San Road w Bangkoku a dziś już jestem na wyspie Koh Tao. Na jednym bilecie ma się zapewniony autobus i prom lub promy, w zależności na jaką wyspę chcemy się dostać. Otrzymałem różową naklejkę z napisem Koh Tao, udałem się o 21 przed biuro i nocnym autobusem dotarłem na południe Tajlandii. Autobusem, dodam  VIP - owskim. Skóra, bajery, telewizory, kocyki, steward, jedzenie, kawka, szerokie siedzenia - mocno rozkładane. Autobus ma nie 4 rzędy foteli,  jak normalnie, tylko 3. Są dużo szersze i komfortowe. Takich autobusów w Europie nie widziałem. Tak komfortowych. Potem prom i już dobijam do brzegu rajskiej wyspy. 
    Koh Tao to niewielka (ok. 2 na 7 km) wyspa w Zatoce Tajlandzkiej należącej do Morza Południowochińskiego. Nie dotarła tu komercja, nie ma wielkich hoteli, jest za to spokojnie, klimatycznie i … wyspa uchodzi za mekkę płetwonurków. Pełno to szkół, gdzie można odbyć kurs, zdobyć glejt płetwonurka i nurkować w błękitach wody wokół wyspy. Zamierzam za 2, 3 godziny, czyli niemal od razu zacząć swą podwodną przygodę. Nawiązałem  przed przybyciem na wyspę (drogą internetową, oczywiście) kontakt z Emilem, Polakiem, który tu pomieszkuje i pracuje jako instruktor w Davy Jones’ Locker. Wykłada po angielsku, polsku i …chińsku. Mieszkał 5 lat na Tajwanie, bywa przewodnikiem w kanadyjskim parku narodowym. Wolny człowiek - orkiestra. Emil czeka na mnie z tabliczką z moim nazwiskiem. Witamy się na przystani dokąd przybył mój high speed catamaran firmy Lomprayah. Po chwili siedzę na pace Toyoty Hilux i mkniemy pośród palm. Kilka minut potem ląduję w swoim apartamencie. Jest nowo wybudowany, położony około 300 metrów od plaży. A dookoła mnie slumso - domy Tajów. Świetnie, zobaczę jak wygląda ich życie codzienne. Prysznic i już siedzę na wykładzie przysypiając. Kurs prowadzi Emil, dla mnie, dwóch Szwedów i Francuza. Dziś teoria. Walczę ze snem, chwilami przegrywam. Kurs kosztuje mnie 8000 bahtów (800 zł). Certyfikat, cały kurs, butle, sprzęt, nurkowanie i …nocleg! W Europie za te pieniądze, zaaaaaaaapomnij. 
   Wieczorem jak to wieczorem, wiadomo. Piwko, spacery nad pięknym morzem pośród palm. Knajpki, lampiony na plaży, jedzonko. Niesamowity klimat wyspy. Czasem tylko mam wrażenie, że jestem tu najstarszy. Ale może nie.
Na drugi dzień od rana nurkowanie w basenie, potem po południu teoria. Pojutrze nuranie właściwe, wśród rekinów (mam nadzieję).  Przychodzimy wszyscy na 9 punktualnie. Emil mówi : ,,popływajcie 5 minut w basenie, leszcze, bo muszę zobaczyć czy umiecie pływać’’. Potem się przyzna, że sam słabo pływa. Pływamy w małym baseniku i po chwili zakładamy sprzęt. Jestem w parze z młodym Francuzem. Pomagamy sobie przy zakładaniu akwalungu. Nie będę tu wchodził w szczegóły i terminologię nurkowania. W każdym razie po kilku minutach pierwszych ćwiczeń wiadomo z kim w grupie będą kłopoty. Tak, dobrze myślisz, czytelniku. Kłopoty są ze mną. Krótko mówiąc słabo mi idzie. Mam problem m.in. z opróżnieniem wody z maski. Gdy jest do połowy zalana wodą, nie ma problemu. Gdy jest cała zalana, są problemy. Nie zawsze to ćwiczenie wychodzi mi w 100 procentach. Do tego są błędy w innych ćwiczeniach. Gdy będziemy jutro nurkować na znacznej głębokości, błąd może kosztować sporo. Dyskutujemy z Emilem i dochodzimy do wniosku, że potrzebuję dodatkowego dnia na basenie. Kurczę, a dżungla? Nie wyrobie się czasowo. Muszę zdecydować, jeden dzień więcej na basenie na Koh Tao i do dżungli Khao Sok nie pojadę, czy rezygnuję w ogóle z nurkowania i przerywam kurs. Ale wtedy jadę do dżungli i zyskuję dodatkowy dzień w Bangkoku. Tak kombinuję. Decyzja jest trudna, choć podejmuję ją szybko. Rezygnuję z kursu i dalszego nurkowania. Połowę kasy mi zwracają. Mogę nocować w ich apartamencie. Rano o 8 mam przynieść klucz do biura i zmiatam z wyspy. Czy poniosłem porażkę? W pewnym sensie, tak. Ale sądzę, że bokser nie przegrywa walki, bo pada na deski, ale wtedy gdy z nich nie wstaje. Porażka, moim zdaniem, to niepodejmowanie prób i nudne życie. Będę chciał, to zrobię ten kurs w Bergen. I będę nurał. I tyle.
     Hurrrra, mam wolne popołudnie. Postanawiam dziś wieczór się zabawić, ale najpierw zwiedzam wyspę. Piękne plaże, lasy palmasy, itp. Niesamowite dźwięki cykad, gekonów i cholerka wie czego  jeszcze.
    
    Potem knajpka i wczesna kolacyjka. Jem tajskie danie typu – płacisz i jesz raz, piecze dwa razy. Teraz i jutro też. Polubiłem to jedzenie. Jacyś Azjaci w telewizji oglądają europejską ligą mistrzów. Jak w prawie każdej knajpie, zresztą. Ja za tym nie przepadam. Co mnie obchodzą jakieś barce i liwerpule. Runeje. Nie przepadam za wieprzowiną, poza tym. Na dzień dzisiejszy, jak to mówią w telewizorach, interesuje mnie tylko CHOJNICZANKA CHOJNICE. I jej wyniki. I tyle.
    Przy stoliku obok mnie siedzą dwie Norweżki. Obserwuję ich kształtne piersi. Wdech, wydech, wdech, wydech… Kurwa, jakie to proste. A ja się miotałem. No cóż, zawsze miałem i mam kłopoty z koordynacją ruchów w czynnościach typu: taniec, jazda na nartach, itp. Nurkowanie nie jest wyjątkiem. Też są kłopoty, jak się okazuje. Jedyna rzecz w której jestem dobry, jeśli chodzi o ruchy, to chyba tylko w łóżku … Lubię się w nim wylegiwać do bólu. Bez ruchu.
      Potem spaceruję po plaży. Spotykam grupkę Polaków. Chyba ze 6 osób.
- Skąd jesteście? - pyta mnie jedna z pań.
- Sam tu jestem, a jestem z Kołobrzegu  - odpowiadam.
- A daleko macie nocleg od plaży? - pyta pani.        
- ? - zbaraniałem. No ręce opadają. Jakie to ma znaczenie? 50, 100, 200, 300 metrów? No, jakie to ma znaczenie? Chyba nie pasuję do tego typu turystów. A może się czepiam?
Koh Tao jest bardzo klimatyczne.

Robiąc zdjęcie nie widziałem tej pani po lewo.

Można się pobujać.

Las palmas.

Najtańszy nocleg.

Uwaga na spadające kokosy

No comment.
    
   Chodzę po miasteczku, widzę piękne kobiety w sukniach do ziemi. Wyróżniają się od innych Tajek strojem, makijażem, seksapilem. Ale, ale, zaraz, toż to ladyboys (panie z ptaszkami) rozdają jakieś ulotki. Biorę jedną, a tam: ,,THE QUEEN’S    Cabaret show. Co wieczór o 22.15. Wstęp wolny. Zapraszamy na występy i wspólną zabawę’’. ,,Nie ma głupich, idę”, myślę sobie.
    Wędruję  po knajpach rozsianych po i przy plaży. Pełno młodych ludzi, głównie pary, bawią się przy piwkach, drinkach, muzyce. Młode Tajki puszczają lampiony na plaży. Jest żongler, co to pokazuje swe kuglarskie sztuczki z płonącymi maczugami i pochodniami. Miło i gorąco. Nie trzeba w nocy zakładać dodatkowej koszuli czy bluzy na plaży, to nie Kołobrzeg. Ani nie norweskie fiordy. Ale powiem szczerze, jakoś mi dziś nostalgicznie. Chciałoby się kogoś tu mieć ze sobą. Ale po dobrych kilku piwach melduję się na pokazie The Queen’s. Pełna salka rozbawionych farangów (tak nazywają turystów w Tajlandii). Show się rozpoczyna. Ladyboys tańczą przy dźwiękach przebojów światowej muzyki. Króluje Abba. Muszę przyznać, że fajnie to im wychodzi i zabawa jest przednia. Nagrywam trochę komórką, pokażę kolegom w pracy. Piwo leje się tu strumieniami. Po 23 show się kończy. Czas iść spać. Ale jeszcze po drodze odwiedzam ostatnią już knajpkę. Jak szalet to szalet. Jest ciut za wcześnie na sen. Siadam przy barze, zamawiam Changa i po chwili melduje się obok mnie miejscowa piękność. Proponuje swoje usługi, wiadomo jakie. Mówi dokładnie co mi może zaproponować na górze w pokoju. Nie będę wchodził w szczegóły. Smukła sylwetka, ładna buzia, cycusie – miód, malina. Ale coś tu nie gra. Patrzę na jej dłonie i grdykę i już wiem, ta lalunia ... to facet. Spławiam go. Jak to dobrze, że nie mam o te 2 piwa za dużo na koncie. Można by się tu nieźle nadziać … i to niemal dosłownie. Człowiek mógłby się obudzić rano z ręką w … o nocniku to by marzył.
    Idę do siebie przechodząc obok kilku tajskich domko - slumsów. Widzę w nich późnowieczorne życie. Nie mają tu drzwi i przednich ścian, więc widać co się dzieje w domostwach. Na ścianach wiszą portrety króla, matki kąpią swe dzieci w miskach. Jest wesoło i wydaje się przyjemnie. Odnoszę wrażenie, tak jak w Kambodży, że bieda wydaje się kolorowa, radosna i rodzinna. Europejskie bogactwo wydaje mi się teraz szare, smutne, samotne i pełne strachu.
   Nazajutrz rano jadę do dżungli. Na jednym bilecie: tuk- tuk, 2 promy i 2 autobusy. Wszędzie prowadzą jak po sznurku. Nie sposób się zagubić. System karteczek działa jak precyzyjnie naoliwiony mechanizm. Usługa od drzwi do drzwi. Od drzwi na rajskiej wyspie - Koh Tao do drzwi w Khao Sok National Park. Łatwizna.
Firmowa knajpka




P.S.
     Jak widać po ilości komentarzy  pod postami, mój blog ugina się od czytelników. Moja twórczość ( przez duże TFU) się podoba. Postanowiłem coś z tym zrobić. Czytanie bloga będzie od następnego miesiąca podlegać opłacie. No niestety, nic za darmo, takie czasy... Jak wpłacać pieniądze? Trzeba dowolną kwotę przelać na dowolne konto. Może to być konto (na przykład) swojego zaufanego komornika. Może to być rachunek za gaz lub za cokolwiek. Abonament telewizyjny, przykładowo. W momencie przelewania pieniędzy należy ciepło pomyśleć o autorze tego bloga. Byleby nie za ciepło... I tyle. 





piątek, 7 listopada 2014

13. W okolicach Battambang


05,06.12. 2013
   
   Po wizycie na rynku w Battambang czas na wyjazd na obrzeża miasta. Udajemy się na jedyną na świecie przejażdżkę bambusowym pociągiem. Reżim Pol Pota zniszczył wiele w tym pięknym kraju, między innymi kolej. W Battambang wpadnięto na pomysł aby wykorzystać pozostałą część leżących torów i stworzono bamboo train, czyli bambusowy pociąg. Jest to po prostu bambusowa platforma o wymiarach ok. 2 na 3 metry. Kładzie się to na żelazne osie z kołami. Na koniec przymocowuje się do platformy silnik spalinowy i w drogę: https://www.youtube.com/watch?v=Ru5T3biXxb4    Filmik trzeba obejrzeć, obowiązkowo. Doświadczenie jest świetne, przyjemności i doznania wspaniałe. Polecam wszystkim.
    
  Potem jedziemy tuk-tukiem zwiedzać okoliczne wsie. Mkniemy pośród pól ryżowych. Są soczyście zielone. Na polskim polu latem w razie draki można przykucnąć w żytku, tu jest mokro a ryż za niski, taka refleksja przechodzi mi przez głowę. W Kambodży uprawiają kilkaset odmian i gatunków ryżu. To główne zajęcie miejscowych rolników. W wioskach, widzę jak suszą ryż na płachtach.W jednej z wiosek gram z dziećmi w ich ulubioną zabawę - rzucanie lotką. Mieszkańcy są niezwykle przyjaźni a dzieci zachwycone moją wizytą w ich małym świecie. Gdy mijamy kogoś idącego lub jadącego drogą zazwyczaj jest uśmiech i machanie.
Taka właściwie willa
Przydomowe stągwie na wodę
    



    Trafiamy na pagodę, rzuconą gdzieś w polach. To miejsce duchowego rozwoju ale pełni również ważne funkcje społeczne. Ludzi nie ma, ale zaraz zaczną się schodzić na wspólną modlitwę i posiłek. Rozmawiam z miejscowym mnichem. Jest inteligentny, młody i …chyba przystojny. Trwają przygotowania do jakichś medytacji i modlitw. W wielkim kotle gotuję się jakaś potrawa. Zwiedzam trochę budowle, po poczym jedziemy dalej w kambodżański świat. 

   Po jakiejś godzinie, na pustkowiu jest szkoła. Thean pyta, czy chcę ją zobaczyć. Jasne. Wchodzimy na teren szkoły. Trwa przerwa i dzieciarnia dokazuje przed nieokazałym budynkiem. Gdy podchodzimy dzieciaki w krzyk i salwują się ucieczką. BIAŁAS. 
Wyglądają za winkla, a co się zbliżę to krzyki i piski się zwielokrotniają. Thean je uspokaja. Po chwili podchodzą do mnie na kilkanaście kroków. Zachęcam do przybicia piątki, ale odważnych nie ma. Kilkoro z nich tarza się ze śmiechu po ziemi. Śmieją się z mojego wyglądu. No cóż. W końcu po jakichś 10 minutach, jeden z chłopców się odważył i przywitał się ze mną. Był najwyższy z nich i ubrany był w dres. Potem jeszcze kilku chłopców się odważyło przybić białasowi piąteczkę. Wchodzę do klasy, dzieci za mną. Siadam w ławce, wygłupiam się. Jedno z dzieci podaję mi coś do spróbowania ze swojego śniadania, potem kolejne. Lubię jeść za friko, ale tu zachowuję przyzwoitość. Wychodzę z klasy, dzieci już się nie boją. Nawet dziewczynki podają rękę. Gadam do nich po polsku, one do mnie mówią po khmersku. Pamiątkowe fotki i wychodzimy z terenu szkoły. Nauczycielki zaganiają dzieci do klasy, a te nie chcą iść. Machają mi jeszcze długo. Byliśmy tam ok. 40 minut. Thean trochę kręcił filmiki moim aparatem. Posklejałem je w taki oto skrót: https://www.youtube.com/watch?v=UZU9P5khWn4
    siadam do tuk-tuka i zaczynam płakać się ze wzruszenia. Pierwszy raz w życiu coś mnie tak poruszyło. Oczy - szczanie. To między innymi po to się podróżuje. Żeby lepiej poznać samego siebie. Wzruszenie powoli ustępuję a ja widzę dziewczynkę, która pokazuje mi swoją torebkę, jakby chciała powiedzieć: ,,Hej białasie, nie mamy tu tak źle jak myślisz". Odjeżdżamy, ale część mojego serca zostaje tu na zawsze.

   Potem wracamy w pobliże Battambang i jedziemy pod wzgórze Phnom Sampov. Są tu między innymi słynne Killing Caves. Tu zamordowano kilkadziesiąt tysięcy ludzi, zamęczono torturami i zrzucano do głębokich jaskiń. Kłania się wstrząsająca historia Czerwonych Khmerów i ich ,,dokonań”. Najpierw u podnóża góry posiłek z ryżem w roli głównej i chwila na za małym hamaku. Obok mnie grupka ludzi gra w ichnią odmianę Zośki. Podbijają piłeczkę nogami. Przechodzi dwóch policjantów. Dołączają się do gry nie pytając o zgodę. Taki zwyczaj. Grają kilka minut i idą w swoją stronę. 2 metry obok mnie dwóch biznesmenów gra w jakąś grą planszową. W pewnym momencie zaczynają sobie śpiewać.


   Po chwili pnę się na górę. Thean zostaje. Podziwiam posągi Buddy, różne figurki a w koło pełno małp. Z góry roztacza się piękny widok. Jestem 50 metrów od jaskini śmierci. Są tam zgromadzone czaszki i kości pomordowanych. Zawracam jednak. Przed oczyma mam obraz roześmianych dzieci ze szkoły. Nie chcę go zmącać widokiem czaszek. Nie chcę już dziś więcej łez i silnych emocji. Schodzę z góry. Patrzę jak dwóch mnichów daje małpie loda. Wymieniamy uśmiechy. Poszli ale po chwili grupa japońskich nastolatek podbiega  i z hałasem robi małpie zdjęcia smartfonami i innym sprzętem. Małpa przeraziła się i szykuje się do skoku na jedną z dziewczyn. Podbiegam. Nakazuję stulić im buzie i pochować elektronikę. Przykucam obok nóg dziewczynki i mierzę się z małpą wzrokiem. Obnaża zębiska, dyszy… i szykuje się do skoku na dziewczynkę. Ja się szykuję do skoku na małpę. Rozwalę jej głowę o kostkę brukową, układam w myślach plan samoobrony. Sytuacja jest patowa, ale podchodzą lodowi darczyńcy, przemawiają do małpy łagodnymi głosami. Ta uspokaja się i odchodzi ze swoim lodem. Konflikt zażegnany. Schodzę z mnichami z góry. Rozmawiamy, pytają mnie o wiele rzeczy. Nie odróżniają Polski od Norwegii, dla nich to jest to samo. Wypytuję mnie czy naprawdę śnieg jest zimny i co jadam w Europie. Gdy mówię o ziemniakach, kręcą z niedowierzaniem głowami. ,,Musisz być bogaty’’, konstatują. Miła konwersacja trwa całą drogę. Ich angielski jest szczątkowy.


   Zbliża się zmierzch. Stoimy u stóp góry z grupą mnichów z głowami zadartymi do góry. Ok. 17.40 rozpoczyna się niezwykłe widowisko. Miliony nietoperzy wylatuje co wieczór o tej samej porze z jaskini i udaje się na nocne łowy na jezioro Tonle Sap. Wylot trwa ok. 40 minut. Robię filmik, w dupę gryzie mnie komar. Szybki plaskacz kończy tą nierówną walkę. Może nie poczęstował mnie malarią?https://www.youtube.com/watch?v=ovC8OJopbn4
 
   Wracamy do Battambang, jest już ciemno. Na nocnym targu, przy świecach kupuję pół kilo jakichś rybek. Wyglądają jak wędzone szprotki. W pokoju hotelowym okazuje się, że są ususzone na kamień. Należy je chyba ugotować. Lądują w koszu. Jem paryską bułkę.
Handel przy świecach, mogłem te kupić.

    O 6.30 rano następnego dnia wędruję na dworzec autobusowy. Setki uczniów jedzie do swych szkół w nienagannie czystych koszulach. Autobus czeka. Przelotowy z Sajgonu w Wietnamie do Bangkoku, czyli granicy Kambodży i Tajlandii. Dalej będzie bus. Odbywa się to na jednym bilecie. Wsiadam, kierowca nakazuje zdjąć klapki i położyć na półce. Wchodzę … i …WTF?! Nie ma siedzeń w autobusie. Są łóżka piętrowe. To sleeping bus. Szukam wolnego łoża, najchętniej koło szczupłej Azjatki, ale znajduję miejsce obok otyłego Francuza. No cóż. Live is live. Kocyk, podusia i lulu.

 Tak, Kambodża to najpiękniejszy rozdział mojego dotychczasowego życia. Szkoda, że najkrótszy!