Polecany post

104. Książka: Banany i cytrusy, czyli leć do Afryki

środa, 27 kwietnia 2016

73. Jeszcze o Hamerach


Styczeń, luty 2016


   
   W jednym z wcześniejszych wpisów pisałem o wizycie w wiosce plemienia Hamer. Jest to lud na tyle ciekawy i charakterystyczny dla doliny rzeki Omo w Etiopii, że warto napisać o nim jeszcze kilka zdań.
    Populacja plemienia to około 47 000 ludzi. Zamieszkują oni okolice miasteczka Jinka i Turmi. Jest to plemię pasterskie, hodujące głównie bydło rogate i kozy. Dawne dzidy i prymitywną broń zastąpiły przestarzałe karabiny Kałasznikowa, dość łatwo tu dostępne. Żyją na pięknych terenach a ich wygląd budzi podziw wśród ,,ferendżi”, jak nazywają w Etiopii białych turystów. Kobiety, niczym hebanowe, żywe posągi, z gracją poruszają się na smukłych nogach. Włosy kobiet zaplatane są misternie w cienkie warkoczyki zmieszane z glinką i masłem. Zapach jest dość charakterystyczny. Ubiór, to zazwyczaj kozie skóry, jako spódnice i bluzki w stylu współczesnym. Albo bez bluzek, po prostu, gołe piersi. Ale widziałem też kobiety odziane całe w skóry. Nie tylko kozie, ale również te wyprawione z najmniejszych antylop na świecie, dikdik. Są to jedynie wstawki, bo antylopki te są wielkości naszego zająca. Do tego różne ozdoby, przepaski, korale, pierdółki. Plecy Hamerek zazwyczaj ,,zdobią” blizny po smagnięciach biczem. W takie rany wciera się popiół, żeby były bardziej widoczne. Są on świadectwem miłości kobiet, więc powinny być nabrzmiałe.





Mężczyźni też wyglądają dość charakterystycznie i dla nas egzotycznie. Noszą coś w rodzaju spódniczek mini. Czasem ich głowę zdobi pióro, czasem charakterystyczna kolorowa przepaska.
    
Najbardziej znani są z ceremonii Ukuli Bula, czyli ciekawego zwyczaju związanego z inicjacją chłopców. Ustawia się bydło w szeregu i chłopak musi nago przebiec bez upadku przez ich grzbiety. Pradawny zwyczaj praktykowany do dziś. Przedstawienie to chętnie odgrywane jest dla turystów, jako źródło zarobku.
















   


wtorek, 19 kwietnia 2016

72. Ja, dżentelmen



Styczeń, luty 2016


    Czasem coś mi w życiu wyjdzie i zrobię komuś dobrze. Czasem potrafię zachować się po dżentelmeńsku. I o tym będzie ten wpis. Że się trochę w nim pochwalę. No cóż. A czemuż by nie? Mam nadzieję, że będzie mi to wybaczone.
    
    Jak pisałem wcześniej bardo podobało mi się w okolicach Gesuby. Nie ma tam spektakularnych turystycznych atrakcji. Jakiś wodospadzik, jakieś formacje skalne, nic co by urywało tyłek. Ale nie ma też turystów, a co za tym idzie, ludzie tam wspaniali, życzliwi, niezmanierowani.
     
okolice Gesuby



Poszliśmy pewnego poranka zwiedzać wodospad i te formacje, otoczeni jak zwykle wiankiem wesołych dzieciaczków. Pofociliśmy, posiedzieliśmy, powygłupialiśmy się z dziećmi. W drodze powrotnej do samochodów (ok. 2 km)  zrobiłem rzecz następującą. Gdy szedłem z jakimś chłopcem za rękę, zauważyłem kobietę z koszem mango, która szła w pobliżu mnie na targ do miasteczka. Wpadłem na pewien pomysł. Delikatnie, żeby jej nie wystraszyć  zrównałem z nią krok i na migi pokazałem jej, że poniosę jej koszyk. Była zdziwiona wielce, a nawet spanikowana. Twardo jednak wziąłem kosz i niosłem z dumnie uniesioną głową uśmiechając się do niej z rzadka. W naszej kulturze to normalne, ale tu, to dość szokujące. To kobieta jest od noszenia, a nie facet. A do tego biały. Z radością, kątem oka zerkałem na jej twarz. Była dumna, z trudem ukrywała delikatny uśmiech. Oczy jej błyszczały z radości. Niosłem tak i niosłem (kosz był dość lekki) a gdy dochodziliśmy już do drogi głównej po której sporo ludzi szło z inwentarzem i towarami w kierunku targowiska, ona wypatrywała swoich znajomych, czy ją widzą. Tak sobie zinterpretowałem jej rozglądanie się na boki. Gdy oddawałem jej koszyk z powrotem nasze spojrzenia napotkały się. Ileż w tych oczach było ciepłych uczuć. Dla mnie to była chwila niewygody. Dla niej? Kto wie? Może tego nigdy nie zapomni. Taki mały gest dla drugiego człowieka, a ile może dać radości. I to dwóm stronom.









moja ulubienica:)


   

   Dwie godziny później, w innej scenerii, dokonałem kolejnego dżentelmeńskiego czynu, przy okazji ucząc tubylców moresu. Posłuchajcie.
Byliśmy w jakiejś mieścinie, której nazwy nie znam, a w której zatrzymaliśmy się przed bankiem. Kilka osób z naszej grupy chciało wymienić dolary na birry. Mimo, że w banku nie było kolejki, procedura ta trwała jakieś 40 minut. Tak to już jest w Etiopii. Siedzieliśmy w zaparkowanych dwóch Toyotach przy poboczu drogi. Po jakimś czasie koleżanka z grupy powiedziała mi, że obserwuje pewną sytuację, która trwa od dłuższego czasu i jest dość frustrująca. Otóż około 20 metrów od naszych samochodów było coś na kształt nieformalnego postoju motoriksz. Grupka kilkunastu facetów przepychała się niemiłosiernie, gdy tylko podjechał jakiś tuk - tuk. Opodal tego samczego stada stała młoda dziewczyna z malutkim dzieckiem na ręku. Stała smutna w cieniu i od dłuższego czasu chciała się dostać do jakiejś motorikszy. Była bez szans. Faceci nic sobie nie robili z jej bezradności. Minuta obserwacji wystarczyła mi żebym podjął decyzję co robić. Wysiadłem wnerwiony z samochodu. Takie coś nie przejdzie u mnie. Szybkim krokiem podszedłem do dziewczyny i powiedziałem, że za chwilę pojedzie, bo jej złapię pojazd. Nic nie zrozumiała z tego co mówię, ale to nie miało już dla mnie znaczenia. Dziarsko podszedłem do grupki facetów. Właśnie podjechał tuk - tuk. Rzucili się wszyscy, nawet nie zdążyłem dobiec. Teraz nastąpił mój czas. Wyszedłem przed szereg, niemal na środek ulicy. Podniosłem do góry wskazujący palec, zwracając na siebie uwagę wszystkich. Podjeżdżała następna motoriksza. Palcem zawieszonym w powietrzu narysowałem niewidzialną linię na ulicy, której nie wolno im było przekroczyć. Nie używałem żadnych słów. Miałem minę srogą i stanowczą. Podjechał pojazd. Nawet nie drgnęli. Kierowca stanął z miną wielce zdziwioną. Kazałem gestem mu czekać. Teraz tym palcem wskazującym, który cały czas pokazywał niewidzialną linię, zacząłem energicznie kiwać patrząc na ,,moją” dziewczynę. Taki międzynarodowy znak: ,,chono tu”. Dziewczę podeszło i zajęło miejsce w tuk – tuku. Były jeszcze dwa wolne. Teraz gestem zaprosiłem moich oniemiałych z wrażenia, niemal zahipnotyzowanych fagasów. Rzucili się oczywiście do drzwi, ale jakby kulturalniej. Było ich kilkunastu. Nawet przez chwilę nie poczułem przed nimi strachu. Adrenalina zadziałała. Odszedłem do swoich, zostawiając tubylców z nikłą nadzieją, że czegoś ich nauczyłem. Gdy stałem już przy mojej Toyocie usłyszałem jak ktoś trąbi. To tuk – tuk z dziewczyną z dzieckiem na rękach i dwóch innych facetów z motorikszy uśmiechali się do mnie szeroko i machali rękami. Zawrócili się :) Sfokusowałem swój wzrok na twarzy dziewczyny. Był to najpiękniejszy afrykański uśmiech jaki kiedykolwiek widziałem.













Brakiem odwagi jest wiedzieć co prawe, lecz tego nie czynić.
 Konfucjusz


środa, 13 kwietnia 2016

71. Mursi



Styczeń, luty 2016



    Biały cZŁOwiek chciał mieć niewolnika. Jego łapczywy wzrok skierował się na Afrykę. 
Fot. Nel
Plemię Mursi, zamieszkujące południe Etiopii, chciało uniknąć porwań kobiet i wpadło na pomysł ich oszpecania. To jedna z teorii, która tłumaczy te dziwaczne dla nas - białasów zdeformowania twarzy wykonywane do dziś przez Mursich. Minęło dziesiątki, czy setki lat i okazało się, że krążki umieszczane pod naciętą dolną wargą są kanonem piękna wśród tego tajemniczego plemienia. Mało tego, im większy krążek, tym dziewczyna ,,zacniejsza” i… można za nią otrzymać więcej krów. Poddanie się temu cholernie bolesnemu zabiegowi leży w gestii samej zainteresowanej. Podobno nikt ich do tego nie zmusza. Gdy dziewczyna ma kilkanaście lat wykonuje się pierwsze nacięcie pod wargą i wkłada krążek. Po kilku miesiącach nacięcie się powiększa i wkłada następny, większy krążek i tak dalej. Krążki są wykonane z gliny, rzadziej z drewna. Mają do kilkunastu centymetrów średnicy. Jak się przekonałem, nabywając u Mursich taki krążek za 100 birrów, są stosunkowo ciężkie. Na pewnym etapie ,,krążkowania” dziewczynie wybija się dwa przednie zęby. Oczywiście, dla jej wygody.
    
Mago 
   Odwiedziliśmy jedną z wiosek Mursich położoną w Parku Narodowym Mago. Piękny sawannowy park z lasami akacjowymi. Występują tu słonie, bawoły, żyrafy, lwy i inne wielkie koty. Niestety, mocno przetrzebione przez kłusowników. Zobaczyć jakiekolwiek zwierzę podczas kilkugodzinnej wizyty jest bardzo ciężkie. My nie widzieliśmy żadnego, nie licząc much  :) (być może tse tse).
     
nasz skaut...
Kilka godzin trwała podróż z Jinki do wioski i z powrotem. Widoki zapierały dech w piersiach. Dla nich warto było gnieść się w samochodach, w kurzu, upale. Dlaczego gnieść się w samochodzie? Musieliśmy już na terenie parku zabrać ze sobą do każdej Toyoty uzbrojonego w kałacha ochroniarza (skauta). Mursi mają opinię niebezpiecznych, wiec dlatego ochrona. Ale moim skromnym zdaniem chodzi o coś innego. Każdy chce żyć, czytaj zarabiać pieniądze, a tu płaci się za wszystko. Za przewodnika, za wjazd do parku, za skauta, za wjazd do wioski… i oczywiście za każde zdjęcie zrobione członkom plemienia Mursi. Jeśli na zdjęciu jest kobieta karmiąca dziecko, nie myśl sobie, drogi turysto, że zapłacisz  pięć birrów. Na zdjęciu są dwie osoby, więc wyskakuj z dziesięciu.:)
   
i jego koledzy
    


Moje wrażenia z wizyty u Mursich były dość negatywne. Drogo, ludzie zaczepiali dość natarczywie o zrobienie fotki. Wokół bród, bieda, nachalne dzieci. No cóż, turyści tak ich nauczyli. Większość z  przyjeżdżających na południe Etiopii chce im zrobić zdjęcie i umieścić na Facebooku, lub w inny sposób pokazać i pochwalić się znajomym. Chce zaprezentować, jak wielkim jest odkrywcą, globtroterem i podróżnikiem. Ja też się do tej grupy zaliczam:)
Czy to wstyd? Nie. Ich niesamowity wygląd, nawet patrząc na zdjęcia, budzi ciekawość. Czyż nie?

 
Fot. Nel

Fot. Nel






Fot. Jorguś





To podróż daje nam szczęście, nie jej cel.