31.05.2015
Ostatnia moja noc podczas tej podróży
zastaje mnie w Bangkoku. Stąd jutro rano polecę do Europy. Poprzednią dobę
spędziłem z Mosquito, moją bangkocką przyjaciółką. Gorąco tu na Rambuttri, jak
w piekle. Dziś nadszedł czas pakowania plecaków i wstępnych podsumowań.
Najpierw Sajgon. Spędziłem tam piękne dni.
To zupełnie inne miasto niż Hanoi. Inny klimat ulic, inna zabudowa, wiele
różnic. Ostatnie dni w Sajgonie, czy jak kto woli Ho Chi Minh City, spędziłem
na odpoczynku, spacerach, zawierałem nowe znajomości. Jakoś dziwnie, a może
wcale nie, ale głównie były to przedstawicielki płci pięknej. Z jedną z nich
udałem się pewnego dnia na fantastyczną wycieczkę do delty Mekongu. W swoim
hoteliku wykupiłem ją za kilka dolarów. Tę wycieczkę. Było dość komercyjnie,
ale super. Z kilkoma Azjatami i czwórką turystów z Indonezji spędziłem fajny
dzień. Wpierw jazda busem, potem łódź i w końcu na małych łódeczkach po
odnogach delty. Jakaś świątynia po drodze, wyrób cukierków kokosowych,
oglądanie krokodyli, pasieki i temu podobne atrakcje. Widziałem dziko rosnące
jackfruity i melony. Te pierwsze są największymi owocami rosnącymi na drzewach.
Największe okazy osiągają wagę 30 kilogramów. Kolory, palmy, woda – tak, delta Mekongu to prawdziwie egzotyczne
miejsce.
Wracając z tej wycieczki miałem zabawną i
dość niebezpieczną przygodę. Gdy wracaliśmy do hotelu, z nieba runął rzęsisty
deszcz. Mieliśmy do niego jakieś kilkaset metrów i schroniliśmy się na chwilę
na przystanku autobusowym. Byliśmy jednak bardzo głodni, więc postanowiliśmy
nie czekać aż przestanie lać, tylko biec do knajpki w pobliżu hotelu.
Zaczęliśmy przechodzić szybkim krokiem przez kilkupasmową szosę. Za ręce.
Oczywiście dla bezpieczeństwa. Mniej więcej na środku przeprawy, z prawej stopy
ześliznął mi się klapek. Od motorynek osiodłanych przez odzianych w foliowe
płaszcze ,,szoferaków” aż się roiło. Byłem zszokowany i nie wiedziałem co dalej
robić. Lecieć dalej w jednym, czy wracać po mojego ulubieńca? Postanowiłem
cofnąć się po niego. Przyjaciół nie zostawia się w potrzebie. A ja do moich
klapków jestem bardzo przywiązany. Gdy zawróciłem ogłuszył mnie dźwięk
klaksonów. Wszystko działo się tak szybko, że nawet nie zdążyłem się
wystraszyć. Skończyło się happy endem. Kolacja zresztą też.
Z takich niecodziennych sytuacji wspomnę o
jeszcze jednej. Któregoś popołudnia siedziałem przy jednej z knajpek jedząc
sałatkę. Pyszną, taką z dużą ilością ziół i trawy cytrynowej, drobniutko
posiekanej. Przed sobą miałem ulicę, bo w zasadzie mój mały stolik znajdował
się na chodniku. W pewnym momencie odwróciłem się, bo ktoś odsunął wiatrak
który przyjemnie chłodził mi plecy. Skierował tenże w stronę otwartych drzwi. Zajrzałem
w nie i aż mnie zmroziło. Jakaś dziewczyna czyściła ranę staruszce, której
świeżo amputowali duży palec u stopy. Jestem bardzo wrażliwy na takie widoki, a
cała operacja działa się bardzo blisko mnie. Początkowy szok przeszedł w
zasadzie w lekką obojętność. Stosunkowo makabryczny zabieg nie przeszkodził mi
wcale w konsumpcji. Mój Alzheimer przypomina mi moją pierwszą podróż do
Indochin. Czy też bym wtedy tak łatwo przeszedł z tym do porządku dziennego?
Będąc tu w Azji inaczej patrzy się na pewne sprawy. To co w Europie, w domu
byłoby nie do przyjęcia, tu staje się akceptowalne. Tak sądzę.
Jeszcze jedną historyjkę opowiem.
Ostatniego wieczoru w Sajgonie byłem w moim ulubionym klubie muzycznym. Miejscowi
grali tam lekkiego rocka zmieniając się przy gitarach, perkusji, mikrofonie.
Kto z publiczności umiał i chciał mógł po prostu zagrać lub zaśpiewać. Takie
rockowe jam session. Bawiłem się świetnie, wycinając palcami wyobraźni skomplikowane, gitarowe riffy na nieistniejących strunach nieistniejącej gitary, gdy obok mnie przysiadła się grupka wietnamskiej
młodzieży. Sześć osób w wieku około 20 lat. Sączyli powolutku piwko (jako i ja) i
tak sobie słuchaliśmy muzyki tarabaniąc palcami o uda, a stopami na przemian uderzając
w podłogę. Oczywiście rytmicznie kiwając przy tym głową, w górę i w dół. No tak
się robi zazwyczaj przy fajnej muzyce, nie? W pewnym momencie jedna z dziewczyn
usiadła obok mnie i zapytała czy może sobie zrobić ze mną zdjęcie. Jasne, że
tak. Ktoś pstryknął fotkę smartfonem. To potem druga dziewczyna. I chłopak. I
kolejny. I jeszcze dwóch. I w parach. I tak dalej. Miło mi się jakoś zrobiło,
bo w Europie byłbym wzięty za starego ramola, który młodym psuje wieczór swoją
tu obecnością, a tu? Minęło kilka kawałków. Poszedłem w pewnym momencie do
obskurnej toalety, a gdy wracając przechodziłem koło baru zamówiłem dla nich
wszystkich po piwie. Tanie było jak barszcz, więc nie zbiedniałem, a młodzież
była naprawdę miła. Gdy kelner przyniósł na tacy zamówienie i postawił przed
każdym z nich szklankę z napisem Sajgon oniemieli z wrażenia i zaczęli
dziękować. Ściskaniom, ukłonom nie było końca. Potem zaczęli sobie robić ze mną
znowu zdjęcia i od razu wysyłać na Facebooka. Z dumą pokazywali mi przychodzące
lajki. To tu też człowiek człowiekowi lajkiem? Niby to samo co w Europie, ale jakże inne! Wychodząc z knajpki zawołałem
kelnera. Kazałem całej grupce przynieść kopiastą porcję frytek w wielkiej misce.
Gdy jadłem wcześniej, z małego talerzyka, zauważyłem jak zerkają na niego z
łakomstwem. Zapłaciłem za zamówienie i wyszedłem na ulicę, nie czekając na
widok ich min, gdy kelner im przyniesie frytki.
A co z tymi białasami na emeryturach w tej
dzielnicy Sajgonu? Ano toczą swój byt pośród słońca, dobrego jedzenia,
porannych kawek, ,,doobiadowych” piw, wieczornych drinków. Nierzadko w miłym,
młodym towarzystwie płatnych pań. Żywot to beztroski, wszystko jest tanie,
emerytury spore. Żyć, nie umierać. A czy wyglądali na szczęśliwych? Nie
zauważyłem. Samotność ma wiele twarzy.
A
cała ta moja podróż? No cóż. Tysiące przejechanych kilometrów, setki różnych
potraw, widoków, zachwytów. Dziesiątki wspaniałych i mniej wspaniałych
(bezpieka rosyjska) ludzi. Tak, podróże to jest to co lubię. Wiele się można
nauczyć i zobaczyć w takiej podróży, ale dla mnie najważniejsza nauka jest
taka, że cały ten świat, nie jest taki jak nam pokazują wiadomości w
telewizorni. Tam są tylko katastrofy, wojny, zamachy, morderstwa i wszystko co
najgorsze. Pokazują nam to, bo TO ma największą oglądalność. Ale gdy się
wyjdzie z domu, to można zobaczyć rzeczy i ludzi takich, których na próżno
szukać w codziennych wiadomościach. Można zobaczyć ludzi wspaniałych,
życzliwych, uśmiechniętych. Można tam skierować swój wzrok, gdzie dobro. I
wtedy to dobro się dostrzeże. Często się uśmiechałem podczas tej podróży do
ludzi. W Moskwie, na Syberii, w Mongolii, w Chinach, w Wietnamie. W pociągach,
autobusach, barach, na ulicach, w wagonach metra. Gdzie mogłem. Niemal zawsze
odpowiadali mi ludzie wielkim i szczerym uśmiechem. Może aż tak bardzo się od
siebie nie różnimy, jak nam się to próbuje socjotechniką wmówić? Może świat nie
jest aż taki zły?