piątek, 30 października 2015

58. Koniec podróży

31.05.2015
     

    
   Ostatnia moja noc podczas tej podróży zastaje mnie w Bangkoku. Stąd jutro rano polecę do Europy. Poprzednią dobę spędziłem z Mosquito, moją bangkocką przyjaciółką. Gorąco tu na Rambuttri, jak w piekle. Dziś nadszedł czas pakowania plecaków i wstępnych podsumowań. 
Najpierw Sajgon. Spędziłem tam piękne dni. To zupełnie inne miasto niż Hanoi. Inny klimat ulic, inna zabudowa, wiele różnic. Ostatnie dni w Sajgonie, czy jak kto woli Ho Chi Minh City, spędziłem na odpoczynku, spacerach, zawierałem nowe znajomości. Jakoś dziwnie, a może wcale nie, ale głównie były to przedstawicielki płci pięknej. Z jedną z nich udałem się pewnego dnia na fantastyczną wycieczkę do delty Mekongu. W swoim hoteliku wykupiłem ją za kilka dolarów. Tę wycieczkę. Było dość komercyjnie, ale super. Z kilkoma Azjatami i czwórką turystów z Indonezji spędziłem fajny dzień. Wpierw jazda busem, potem łódź i w końcu na małych łódeczkach po odnogach delty. Jakaś świątynia po drodze, wyrób cukierków kokosowych, oglądanie krokodyli, pasieki i temu podobne atrakcje. Widziałem dziko rosnące jackfruity i melony. Te pierwsze są największymi owocami rosnącymi na drzewach. Największe okazy osiągają wagę 30 kilogramów. Kolory, palmy, woda –  tak, delta Mekongu to prawdziwie egzotyczne miejsce.
    


   Wracając z tej wycieczki miałem zabawną i dość niebezpieczną przygodę. Gdy wracaliśmy do hotelu, z nieba runął rzęsisty deszcz. Mieliśmy do niego jakieś kilkaset metrów i schroniliśmy się na chwilę na przystanku autobusowym. Byliśmy jednak bardzo głodni, więc postanowiliśmy nie czekać aż przestanie lać, tylko biec do knajpki w pobliżu hotelu. Zaczęliśmy przechodzić szybkim krokiem przez kilkupasmową szosę. Za ręce. Oczywiście dla bezpieczeństwa. Mniej więcej na środku przeprawy, z prawej stopy ześliznął mi się klapek. Od motorynek osiodłanych przez odzianych w foliowe płaszcze ,,szoferaków” aż się roiło. Byłem zszokowany i nie wiedziałem co dalej robić. Lecieć dalej w jednym, czy wracać po mojego ulubieńca? Postanowiłem cofnąć się po niego. Przyjaciół nie zostawia się w potrzebie. A ja do moich klapków jestem bardzo przywiązany. Gdy zawróciłem ogłuszył mnie dźwięk klaksonów. Wszystko działo się tak szybko, że nawet nie zdążyłem się wystraszyć. Skończyło się happy endem. Kolacja zresztą też.
    Z takich niecodziennych sytuacji wspomnę o jeszcze jednej. Któregoś popołudnia siedziałem przy jednej z knajpek jedząc sałatkę. Pyszną, taką z dużą ilością ziół i trawy cytrynowej, drobniutko posiekanej. Przed sobą miałem ulicę, bo w zasadzie mój mały stolik znajdował się na chodniku. W pewnym momencie odwróciłem się, bo ktoś odsunął wiatrak który przyjemnie chłodził mi plecy. Skierował tenże w stronę otwartych drzwi. Zajrzałem w nie i aż mnie zmroziło. Jakaś dziewczyna czyściła ranę staruszce, której świeżo amputowali duży palec u stopy. Jestem bardzo wrażliwy na takie widoki, a cała operacja działa się bardzo blisko mnie. Początkowy szok przeszedł w zasadzie w lekką obojętność. Stosunkowo makabryczny zabieg nie przeszkodził mi wcale w konsumpcji. Mój Alzheimer przypomina mi moją pierwszą podróż do Indochin. Czy też bym wtedy tak łatwo przeszedł z tym do porządku dziennego? Będąc tu w Azji inaczej patrzy się na pewne sprawy. To co w Europie, w domu byłoby nie do przyjęcia, tu staje się akceptowalne. Tak sądzę.
   


   Jeszcze jedną historyjkę opowiem. Ostatniego wieczoru w Sajgonie byłem w moim ulubionym klubie muzycznym. Miejscowi grali tam lekkiego rocka zmieniając się przy gitarach, perkusji, mikrofonie. Kto z publiczności umiał i chciał mógł po prostu zagrać lub zaśpiewać. Takie rockowe jam session. Bawiłem się świetnie, wycinając palcami wyobraźni skomplikowane, gitarowe riffy na nieistniejących strunach nieistniejącej gitary, gdy obok mnie przysiadła się grupka wietnamskiej młodzieży. Sześć osób w wieku około 20 lat. Sączyli powolutku piwko (jako i ja) i tak sobie słuchaliśmy muzyki tarabaniąc palcami o uda, a stopami na przemian uderzając w podłogę. Oczywiście rytmicznie kiwając przy tym głową, w górę i w dół. No tak się robi zazwyczaj przy fajnej muzyce, nie? W pewnym momencie jedna z dziewczyn usiadła obok mnie i zapytała czy może sobie zrobić ze mną zdjęcie. Jasne, że tak. Ktoś pstryknął fotkę smartfonem. To potem druga dziewczyna. I chłopak. I kolejny. I jeszcze dwóch. I w parach. I tak dalej. Miło mi się jakoś zrobiło, bo w Europie byłbym wzięty za starego ramola, który młodym psuje wieczór swoją tu obecnością, a tu? Minęło kilka kawałków. Poszedłem w pewnym momencie do obskurnej toalety, a gdy wracając przechodziłem koło baru zamówiłem dla nich wszystkich po piwie. Tanie było jak barszcz, więc nie zbiedniałem, a młodzież była naprawdę miła. Gdy kelner przyniósł na tacy zamówienie i postawił przed każdym z nich szklankę z napisem Sajgon oniemieli z wrażenia i zaczęli dziękować. Ściskaniom, ukłonom nie było końca. Potem zaczęli sobie robić ze mną znowu zdjęcia i od razu wysyłać na Facebooka. Z dumą pokazywali mi przychodzące lajki. To tu też człowiek człowiekowi lajkiem? Niby to samo co w Europie, ale jakże inne! Wychodząc z knajpki zawołałem kelnera. Kazałem całej grupce przynieść kopiastą porcję frytek w wielkiej misce. Gdy jadłem wcześniej, z małego talerzyka, zauważyłem jak zerkają na niego z łakomstwem. Zapłaciłem za zamówienie i wyszedłem na ulicę, nie czekając na widok ich min, gdy kelner im przyniesie frytki.
    
     A co z tymi białasami na emeryturach w tej dzielnicy Sajgonu? Ano toczą swój byt pośród słońca, dobrego jedzenia, porannych kawek, ,,doobiadowych” piw, wieczornych drinków. Nierzadko w miłym, młodym towarzystwie płatnych pań. Żywot to beztroski, wszystko jest tanie, emerytury spore. Żyć, nie umierać. A czy wyglądali na szczęśliwych? Nie zauważyłem. Samotność ma wiele twarzy.

   

    A cała ta moja podróż? No cóż. Tysiące przejechanych kilometrów, setki różnych potraw, widoków, zachwytów. Dziesiątki wspaniałych i mniej wspaniałych (bezpieka rosyjska) ludzi. Tak, podróże to jest to co lubię. Wiele się można nauczyć i zobaczyć w takiej podróży, ale dla mnie najważniejsza nauka jest taka, że cały ten świat, nie jest taki jak nam pokazują wiadomości w telewizorni. Tam są tylko katastrofy, wojny, zamachy, morderstwa i wszystko co najgorsze. Pokazują nam to, bo TO ma największą oglądalność. Ale gdy się wyjdzie z domu, to można zobaczyć rzeczy i ludzi takich, których na próżno szukać w codziennych wiadomościach. Można zobaczyć ludzi wspaniałych, życzliwych, uśmiechniętych. Można tam skierować swój wzrok, gdzie dobro. I wtedy to dobro się dostrzeże. Często się uśmiechałem podczas tej podróży do ludzi. W Moskwie, na Syberii, w Mongolii, w Chinach, w Wietnamie. W pociągach, autobusach, barach, na ulicach, w wagonach metra. Gdzie mogłem. Niemal zawsze odpowiadali mi ludzie wielkim i szczerym uśmiechem. Może aż tak bardzo się od siebie nie różnimy, jak nam się to próbuje socjotechniką wmówić? Może świat nie jest aż taki zły?
    





piątek, 23 października 2015

57. Sajgon. Dzień drugi

25.05.2015
     


    Rano postanawiam zmienić hotel. Jadę w rejony bardziej backpackerskie. Od Calli mam namiar zapisany na kartce, więc taksówkarz nie ma problemu ze znalezieniem ulicy Phạm Ngũ Lão, na której to postanowiłem się zatrzymać w miłym, tanim hoteliku. Plusem tego rozwiązania jest to, że jest tu dużo knajp, lokalów z muzyką, biur turystycznych. Jednocześnie jest swojsko. Wielu Wietnamczyków ma tu swoje biznesy. A to jedzie gość na rowerze i ostrzy noże, nożyczki, głośno nawołując swoim zaśpiewem. Ktoś ma zakład fryzjerski, również na rowerze. Ktoś sprzedaje bransoletki, ktoś duriany, a jeszcze ktoś roznosi gazety. Tu w Wietnamie panuje socjalizm, ale wydaje się, że każdy może robić gospodarczo co chce. U nas jest kapitalizm i niby wolna przedsiębiorczość, ale tego nie wolno, tego nie wolno, w ten sposób nie wolno. Jakieś to dziwne.
   
przenoszę się w inne rejony Ho Chi Minh City

wielu Wietnamczyków wozi się z worami

raj dla elektryków:)

wąska uliczka



Instaluję się w pokoju na dłużej. Zostanę tu kilka dni. Rozwieszam wszystkie ciuchy w szafach, robię przepierki, suszę, ogarniam się. Zauważam przy okazji, że pas z wielbłądziej skóry, który kupiłem na targu w Ułan Bator nieco się sfilcował. To od wilgoci. Jeszcze w Hanoi plecak mój porządnie przemókł. Za kilka miesięcy dam go w prezencie na urodziny mojemu przyjacielowi. Jego żona powie, pół żartem, pół serio, że chyba go komuś zwędziłem ze sznura w Mongolii.:)
    
uroki pory deszczowej

ale przynajmniej na chwilę jest chłodniej

moja uliczka w deszczu

    Zjeść w wielkim wietnamskim mieście nie jest trudno. Wychodzę przed hotel i właściwie już jem. Wietnamskie żarcie w Wietnamie to niebo w gębie. Wietnamskie żarcie w Europie to… nie to samo. Powód? Składniki. Jak pisałem wcześniej, dziwi mnie spora liczba starszych białasów na emeryturach. Siedzą w małych grupkach lub pojedynczo. Sączą piwka, czytają gazety. Siedzący obok mnie staruszek żartuje z obsługą knajpki. Po wietnamsku. Wygląda na takiego, co pomieszkuje tu już kilka lat. Przechodzi dziewczę z naręczem opasek skórzanych na rękę i też coś żartuje z nobliwym Europejczykiem. A może to Amerykanin? Nie wiem, w sumie. Rozmawiałem z Callą na ten temat wczoraj. Pytałem czy jest tu dużo Jankesów i jak ich traktują miejscowi po latach agresji wojennej. Ogólnie w Wietnamie, bo przecież co innego północ, a co innego południe tego rozciągniętego i ludnego (13 miejsce w świecie) kraju. Powiedziała mi, że…  spoko. Hmm. Tak to już jest na tym łez padole, że ktoś chce być ważny, a potem cierpi pół świata.
   
jedzenie jest zawsze świeże

emeryt na czatach

każdy handluje czym chce i jak chce...

    Wieczorem znowu jestem umówiony z Callą. Przyjedzie skuterem o 18.00 pod mój hotel i pójdziemy się poszwędać, coś zjeść, może kilka browarków się przechyli. Się zobaczy. Powiedziała mi, że ma do mnie prośbę i zapytała czy może wziąć ze sobą koleżankę. Ta miała w swoim życiu bardzo niewiele wspólnego z Europejczykami i chętnie by poznała jakiegoś. Poza tym, podszlifowała by język i być może pokonała swoją nieśmiałość. Jasne, że się zgodziłem. A więc, będę miał już 2 koleżanki w Sajgonie. Nie byłbym sobą, gdybym nie zgrzeszył w myślach na tą okoliczność, przyznam się bez bicia.
I właśnie podjeżdżają. Witamy się. Dziewczę jest tak nieśmiałe, że aż mi głupio. Podaje mi drżącą rękę i się przedstawia. Nie ma mowy, żebym zapamiętał imię. Dziewczyny parkują swego rumaka przed moim hotelikiem, a właściwie w jego korytarzu. Chadzamy po zatłoczonych ulicach. Jemy w garkuchni zupę z wielką ilością liści. Jest dobra i pikantna. Dziewczyny uczą mnie przechodzić przez szeroką jezdnię. Jak ma przejść pieszy przez ulicę w Sajgonie? Normalnie, ma iść jednostajnym krokiem, nie rozglądając się zanadto na boki. Zostanie ominięty przez skuterki i auta dość płynnie. Biada mu jednak, gdy się zatrzyma, bądź nagle przyspieszy. Może mieć problem. Chyba się przyzwyczaję, tak sądzę.
    Namawiam je na piwko, ale odmawiają. Przyjaciółka Calli jest przeziębiona. Szwędamy się, gadamy, żartujemy. Próbujemy sajgonek. O godzinie 22.00 dziewczyny odjeżdżają spod mojego hotelu, a ja idę do klubu muzycznego.
... albo sobie siedzi

handel obnośny




środa, 14 października 2015

wtorek, 6 października 2015

55. Ale Sajgon

24.05.2015
     
    

    Życia nie mierzy się ilością oddechów, ale ilością chwil, które zapierają dech - ta myśl kołacze się pomiędzy moimi uszami gdy samolot zniża lot nad Ho Chi Minh City. W tej chwili właśnie zapiera mi dech. Na głowie mam słuchawki, a z nich sączy się The Doors i utwór The End. Zaplanowałem sobie ten hit na TEN właśnie moment. Kilka tygodni przed moją lądową wyprawą do Wietnamu przypomniałem sobie genialny film: ,,Czas Apokalipsy”. Nic bardziej adekwatnego do sytuacji słuchać teraz nie można. Siedzę w komfortowym, dużym dreamlinerze na pierwszym siedzeniu i głośna muzyka wciska mnie w fotel. Przed sobą na ścianie mam spory ekran  z widokiem z kamery umieszczonej w kokpicie pilotów. Widok południa Wietnamu i samego Ho Chi Minh City (do 1976 Sajgonu) powoduje gęsią skórkę. Za chwilę dotknę ziemi i wmieszam się w tłum olbrzymiego, tajemniczego miasta.
     
     Lot z Hanoi do Sajgonu trwa 2 godziny. Podróż samolotem linii Vietnam Airlines, którym lecę jest niedroga i wygodna. Lotnisko w Hanoi skąd wystartowałem o 11.30 jest duże, przestrzenne i jakoś dziwnie niezatłoczone. Może dlatego, że jest niedziela? Udało mi się znowu w Azji przejść kontrolę z butelką wody w ręce. Uśmiech nr 5 wystarczył. I palarnia była na lotniskuJ. Miałem jechać pociągiem na południe, ale szkoda mi było trochę czasu. Półtora doby trzeba sobie zarezerwować na tę podróż. Umkną mi widoki z okna, ale za to zyskam dzień w mieście, które zawsze pobudzało moją wyobraźnię. Co zaskakujące, po przejechaniu tylu tysięcy kilometrów pociągami, nie mam ich jeszcze dosyć. Na lotnisku w Hanoi znowu mile zaskoczył mnie widok ludzi którzy po otworzeniu bramki nie tłoczą się, jak to czasem widać na polskich czy europejskich lotniskach. Niektórzy siedzieli i czekali w fotelach aż do momentu gdy nikogo nie było przy odprawie na pokład samolotu. Wtedy, zwolna, jakoby od niechcenia podchodzili z biletem. Długo tego stanu nie osiągniemy. My – ,,Janusze”;).
  
     Start był zabawny. Gdy wzbiliśmy się w powietrze, patrzyłem na obraz z kamery z kokpitu obserwując chmury. Złapałam się na myśli oto takiej, że gdzieś podskórnie obawiam się, że z któregoś obłoku wyskoczy nagle amerykański myśliwiec i otworzy do nas ogień. Chyba za dużo naoglądałem się filmów wojennych o Wietnamie w młodości. A może po tym co widziałem na świecie (małym jeszcze skrawku) i czytałem, wiem podświadomie kogo należy się bać. Bo czyż za tą światową rozpierduchą która się teraz dzieje na świecie nie stoją, albo Ruskie, albo Amerykańcy. No… ale nie o polityce i uchodźcach pisać chcę.
    
     Ledwo zjadłem pyszny obiad z kawałkiem martwego kurczaka w roli głównej, a już lądujemy w Sajgonie. Po kilkunastu minutach siedzę w taksówce. Plan jest prosty. Znaleźć nocleg i wziąć kąpiel. Jest wściekle gorąco. I ta wilgoć. Ch… by ją strzelił. Chciałem zaznać pory deszczowej w tropikach… to teraz mam. Za swoje. Dojeżdżamy w pobliże hotelu An Tam 2. Wypatrzyłem go w internetach będąc w Hanoi. Pokój kosztuje kilkanaście dolarów, ale ciekawa jest lokalizacja tego hotelu. Znajduje się on niemal pośrodku ulicy - targowiska. Dziesiątki drobnych handlarek przycupnęły przy ulicy i handlują czym się da, choć głównie spotyka się tu owoce, warzywa, ryby, mięsa i gotowe jedzenie. W hotelu zonk, czyli brak miejsc. ,,Za godzinę ma zwolnić się jeden pokój, ale to nic pewnego”, informuje mnie filigranowa recepcjonistka. Nawet nie zamierzam czekać. Idę kawałek dalej i znajduje wolny pokój w Lucky Hotel. Biorę pokój na jedną noc. I dobrze, że na jedną. Kiepsko się tu czuje. Jest bidnie, wiatrak słabo chłodzi, co 15 minut przychodzi pracownica i się pyta czy zrobić pranie. Różne niedogodności. Jutro stąd spadam, nie ma bata. Ale na razie siedzę wykąpany przed laptopem i próbuje zorganizować sobie miły wieczór w Sajgonie. Dzień wcześniej na portalu Couchsurfing dałem notkę, że przylatuje do Sajgonu. Zgłosiło się kilka dziewczyn i jakiś chłopak. Proponuje darmowy nocleg na kilka dni i swoje usługi jako szofer. Za darmo, oczywiście. Jakoś mnie jego oferta nie przekonuje, choć jest atrakcyjna. Wolę jednak towarzystwo dziewczyn. Dogaduję się z dwudziestosiedmioletnią niewiastą o imieniu Calla. Przyjedzie po mnie o 18.00 pod hotel i pojedziemy coś zjeść. Pokaże mi miasto i swoją ulubioną knajpkę. Lubię couchsurfing, umożliwia lepsze poznanie lokalsów. Mam jeszcze godzinę, więc chwilkę poleguję w tym dość obskurnym pokoju.
    
     O 18.00, jako się rzekło, podjeżdża na motorku moja przewodniczka i nowa koleżanka zarazem. Dostaję kask typu orzech i siadam z tyłu. Wiedziałem, że Sajgon słynie z milionów skuterów, ale wiedzieć a zaznać na własnej skórze to dwie różne rzeczy. Nie powiem, na początku mam pietra. Jedziemy szeroką ulicą, obok nas kilkanaście rzędów jednośladów. Kakafonia dźwięków, wyprzedzanie, wymijanie, omijanie. Potem wjeżdżamy w jeszcze szerszą arterię. Cała rzeka skuterów. Parsęta. Co ja mówię, Wisła. Co ja mówię, Mekong skuterów. A ja w tej wielkiej rzece, niby malutki spławik co to urwał się z wędkarskiego zestawu i wiedziony prądem zmierza samotnie do wodospadu, gdzie za chwilę połamie się lecąc z niebotycznej wysokości zmieszany z olbrzymią, brunatną masą wody… Ciężko opisać to co tu się dzieje. To chyba przez ten ruch uliczny mawia gdzieś w Polsce ojciec do swojego syna: ,,ale w pokoju masz Sajgon”. Niewiarygodne doświadczenie. Jeździłem już w Azji skuterami kilka razy, ale to co można przeżyć w tej materii w tym mieście nie ma porównania do niczego. Wydaje się, że nie ma tu żadnych zasad ruchu drogowego, choć Calla mówi mi, że jest jedna. W razie wypadku, winę ponosi większy uczestnik ruchu. Jeśli np. ciężarówka zderzy się z autem osobowym, to winny jest kierowca ciężarówki. Jeśli skuter potrąci pieszego, to tenże jest winowajcą. Stąd też i stosunkowo mało tu wypadków. Nie wiem tylko jak będę tu przechodził na drugą stronę ulicy. Chyba wcale nie będę.
    
    Ale oto już podjeżdżamy na miejsce. Parkujemy motorek i wchodzimy do małej knajpki dla tubylców. Zamawiamy i jemy wietnamskie żarcie. Mięso z orzechami, sałata i różne liście. Zawija się to w papier ryżowy i macza w sosie z piekła rodem. Ja piję piwko, a Calla wodę z lodem. Ceny tu niskie… jak Pigmeje. Rozmawiamy w dobrym nastroju. Calla opowiada mi o sobie. Pracuje w jakiejś chemicznej korporacji, a couchsurfing służy jej do szlifowania angielskiego (ze mną raczej go nie doszlifuje). Poza tym, jest ciekawa świata i ludzi.  Dwie godziny i jedziemy na wieczorny spacer obok mojego hotelu. Centrum miasta. Ależ tu… Sajgon. Tylu ludzi dawno nie widziałem. Wielobarwny tłum tłoczy się przy pomniku Ho Chi Minha. Zadziwia mnie ilość pięknych, nowoczesnych budynków. Hotele ze zmieniającą kolory iluminacją. Przepych i bogactwo. Nie tak wyobrażałem sobie tę wielką, ponad ośmiomilionową metropolię. Idziemy obok słynnego z filmów hotelu Continental. Dochodzimy nad rzekę. Przechodząc przez ulicę kilka chwil wcześniej Calla wzięła mnie za rękę jak przedszkolaka. Cykor mi tyłek schlastał. Po prostu.

    











   O 23.00 żegnamy się i jestem w swoim hotelu. Coś za wcześniej iść spać, więc wychodzę jeszcze na małe co nieco do pobliskiego pubu. Od dymu papierosów można tu powiesić siekierę. Co ja mówię, można tu powiesić pilarkę. Są tu ze 3 wielkie telebimy z… ligą europejską. Średnia wieku klientów to jakieś 65 - 70 lat. Same białasy. Skąd tylu facetów na emeryturach w tym mieście? Co tu robią? Dlaczego akurat Sajgon? Na te pytanie odpowiedź znajdę w ciągu kilku najbliższych dni. I nocy.