Polecany post

104. Książka: Banany i cytrusy, czyli leć do Afryki

piątek, 26 września 2014

7. Lubię Bangkok


30.11.2013

    Jak to piękne wstawać rano i nie biec do okna by sprawdzać jak jest za oknem. Jest albo 30 albo 31 stopni. Teraz, w porze chłodnej. Jak to pięknie wstawać rano i nie szukać pod łóżkiem stojących skarpetek. Leżących, przepraszam. Wiadomo, nie będą potrzebne. Gdy wylatywałem z Oslo miałem 2 pary, jedną wyrzuciłem po przyjeździe tutaj,  drugą mam w plecaku. Przydadzą się gdy  będę wracał do Europy. A propos jutro oddam do pralni, których tu sporo, trochę swoich rzeczy, których tu mało. Pojutrze  opuszczę Syjam i  wjadę do tajemniczych Indochin. Warto mieć  te parę rzeczy wypranych i wyprasowanych.
   Wstajemy, ogarniamy się i idziemy na późne śniadanko. Kawka dla mnie, pad thai  z kurczakiem dla Mosquito, bo taki pseudonim nadałem mojej nowej tajskiej przyjaciółce.  I obserwacja ulicy, czyli to co lubię tu robić. Obok nas sklepik 7 eleven, które tu w Tajlandii są liczne. I dobrze, są pożyteczne. A przed sklepem? A przed sklepem - Domek Dla Duchów. Mój ulubiony tajski temat. Pozwólcie, że trochę o tym opowiem. Przeciętny zjadacz pad thaia jest mocno religijny i ma wielki respekt dla duchów (phi). Można powiedzieć, boi się. Ich mocy, złośliwości  i tego co go może spotkać, gdy ich nie uszanuje. Phi mogą być dobre lub złe, ale nie wiedzieć czemu, te kobiece duchy bywają szczególnie wredne. Jeśli chcą. Więc zanim się wybuduje jakąś budowlę w Tajlandii i kilku innych krajach Azji  Płd-Wsch, trzeba wybudować im koniecznie domek (san phra phum). Obojętnie czy buduje sie dom, sklep, hotel, restaurację  czy  cokolwiek najpierw trzeba zatroszczyć się o duchy, którym zakłóca się spokój wznosząc budowlę i udobruchać  je. Domki te są bogato ozdabiane girlandami kwiatów, figurkami zwierząt, świeczuszkami, trociczkami, itp. Ale najważniejsze są dary, które duchom należy składać. Więc  trzeba wykładać jedzenie, np. ryżu kupkę, skrzydełko kurczaczka, bananka czy jakiś inny owoc. Oczywiście duchy muszą się też napić (jako i ludzie). Wystawia się im więc napoje (np. Fantę w butelce) koniecznie ze słomką, żeby się duchom wygodnie gasiło pragnienie. Najmilej dla duchów gdy napój jest czerwony. Trzeba zapalać kadzidełka. Lubią to bardzo. A ha, kwiaty są najlepsze, gdy mocną pachną. To też lubią. Regularnie składane ofiary obłaskawiają duchy i w otoczeniu jest po prostu spokój. Powiem więcej, phi zaczynają się darczyńcami opiekować.   
     I tak oto siedzimy z Mosquito przy śniadanku i patrzymy jak tajska klientka  wychodzi ze sklepu, podchodzi do domku, otwiera butelkę napoju, wkłada słomkę i stawia na cokoliku. Zapala kadzidełko, chwila zadumy, modlitwy i wraca do swoich spraw. Przekozackie. Tym bardziej, że oni w to naprawdę wierzą. Że duchy piją, bo ubywa w butelce, przecież. ,,Jakie parowanie?, to niedorzeczne, wy w Europie nic nie rozumiecie".Że  jedzą, bo przecież czasem na drugi dzień skrzydełka nie ma. ,,Koty? Kot jedzenia dla duchów nie ruszy’’. Rozbrajające. Przeciętny zjadacz schabowych nie wierzy w takie duchy. Ale czy tenże wierzy jeszcze w cokolwiek?
    Śniadanko zjedzone, jedziemy zwiedzać.
    Świątynia Wat Pho (Leżącego Buddy), jedna z najstarszych i największych w Bangkoku jest naszym celem. Z XVI wieku. Nie będę się powtarzał o przepychu i bogactwie. Jest znana, jak wskazuje nazwa, z leżącego Buddy w stanie nirwany. Jest tu ponad 1000 posągów Buddy (nie liczyłem), ale turyści chcą zobaczyć  ten wielki. A jest zaiste wielki. Wysoki na 15 metrów, długi na 46 (choć nie mierzyłem), z pozłacanego gipsu. Odrąbałem kawałek gdy nikt nie patrzył,  to wiem.
No dobrze, to taki żarcik. Nie miałem przecież z sobą siekiery;). Jest pawilon  masażu, gdzie można ,,się wymasować’’ lub zapisać na kilkudniowy kurs masażu tajskiego. Są piękne chedi (wieżyczki) z  prochami królów i ich krewnych. I pełno tu kotów, dość  wychudzonych i ……. jakiś takich uduchowionych. Są niebywale łagodne i kompletnie nie są namolne. Nasze katolickie koty są jakieś inne. ,,Łakomsze''. Bardziej mi się tu podoba niż w Wielkim Pałacu, bo mniej ludzi i brak krzykliwych, japońskich wycieczek.
    Wracamy do domku, czyli hoteliku na Rambuttri, odświeżka i już eksplorujemy wąskie zakamarki  starego Bangkoku.  Trzeba coś zjeść. Może banany? Może cytrusy? A może banany i cytrusy?;) Kupujemy banany. Są pyszne, choć  z wyglądu są jak ja, nie za specjalne. Ale gdy się spróbuje to nie to co te w Europie. Chemiczne i zagazowywane, żeby dojrzały. Pierwszy raz w życiu widzę kawę jak rośnie sobie przy chodniku ulicznym.
I cieszę się. I ……. i jak fajnie nie tracić chłopięcości, która jeszcze we mnie się kołacze. Mówią, że przeciętny człowiek umiera w wieku lat 20, a potem kilkadziesiąt czeka na pochówek. Ja chcę żyć ……. aż do śmierci. Spacerując zatoczyliśmy spory łuk i wracamy na naszą uliczkę. Decydujemy się na masaż rybi - fish spa. Wkładamy nogi do sporego zbiornika z wodą (jakby akwarium) i małe rybki wyskubują nam martwy naskórek. Łaskotki trochę mi przeszkadzają początkowo, ale szybko się przyzwyczajam i.…… i tak się śmiejemy.
Zrobiło się ciemno, teraz leżymy na leżaczkach na chodniku przy ulicy z piwkami w rękach. Panie wykonują nam masaż stóp. W rzędzie jest około 30 leżaczków i wszystkie prawie zajęte. Jest gwarno jak w ulu, wesoło, hałaśliwie. Chadzają Indianki i sprzedają drewniane żaby, które wydają charakterystyczny żabi dźwięk gdy się je pociera o grzbiet pałeczką. Ulica przygotowuje się do ,,nocnych występów’’. Jest około godz. 20, ale już sporo ludzi jest kompletnie pijanych. To głównie Anglicy. Ale to nie są angielscy dżentelmeni, o nie.
Córy i synowie Albionu wiodą prym w ,,pijackim rzemiośle’’ w Bangkoku. Wieczorami zataczają się po ulicach, rankami śpią na chodnikach, przy stolikach, pod stolikami i gdzie popadnie. Zabierają miejsce prawowitym mieszkańcom tych rejonów, kotom i szczurom, które tu chyba żyją ze sobą w symbiozie. A swoją drogą to dlaczego my Polacy przejmujemy się, że mamy opinię ,,gorzelanych’’. Myślę, że inni mają gorszą i bardziej na nią zasługują, choć to pewno marne pocieszenie. I jeszcze jedno, tak na marginesie. Tych śpiących Angoli  nikt nie okrada.
    Niechby tak spróbowali pokimać w Polsce.
   Po masażach czas na kolację. Jem, oczywiście, rybę z grilla, Mosquito małże. Jedzenie pyszne i bardzo tanie. Na Khao San Road leci muzyka live. Azjata śpiewa a z playbacku lecą kawałki The Doors, The Rolling Stones, The Beatles i innych ponadczasowych kapel rockowych z przedimkiem the. Dosiadają się do nas inni. Cały świat tu jest wymieszany. Wesoły nastrój. Palą się szisze. I nie tylko. Chwilo trwaj. Jest zaje….. Kończymy nad ranem. Angole drzemią smacznie na  chodnikach, gdy idziemy niespiesznym krokiem lulać.
    Kolejny dzień jest podobny. Zwiedzamy, spacerujemy po Bangkoku, wozimy się po Menamie tramwajami wodnymi i robimy inne przyjemne rzeczy. Ale wieczór spędzam sam. Mosquito idzie nazajutrz do pracy, ja wyruszam do Kambodży. Żegnamy się.
    Wieczorkiem grzecznie masaż stópek. Obok mnie masowana jest Szwedka, rozmawiamy, śmiejemy się, chyba mnie wyrywa. A może ja nie jestem taki pasztet? To biorę jeszcze jeden masażyk ….. i piwko. I kolacja.
Wąska uliczka Bangkoku
Wieczór nie jest jednak tak szalony jak poprzednie. Muszę odpocząć. Jestem skonany. Idę o północy się spakować, kąpiel …..i nie mogę zasnąć. To pochodzę po hotelu. Byle nie wyjść na ulicę, tam za dużo pokus. To sobie chodzę.  Patrzę a na dachu hotelu jest basen. Kurka, dopiero teraz zauważyłem,  po 4 dobach. Alem bystrzacha. Dobranoc.






P.S. Nie, nie czepiam się Anglików. Piszę subiektywnym okiem o tym co widzę. A kawałeczek mojego serca na zawsze pozostał w Bradford.

                                                                                    

piątek, 19 września 2014

6. Pałac Królewski w Bangkoku


29.11.2013
    
   Po obejrzeniu Wat Arun udajemy się na przystań. Chcemy przedostać się na drugi  brzeg. Tramwaje wodne to super  tani  transport i jest dla mnie atrakcją samą w sobie.
Bilet  kosztuje  kilkanaście bahtów.  Podobno dziennie wozi się rzeką  200 000 pasażerów. I teraz ja będę się woził. Jak blokers na dzielni. Wciąż nie mogę się nadziwić jak duży jest ruch na rzece. Gdzieniegdzie na  powierzchni  unosi  się kożuch hiacyntów wodnych. Na przystani czeka grupka ludzi. Podjeżdża, czy raczej podpływa tramwaj. Wyskakuje majtek, cumuje, szybko wysiadka, wsiadka  i już płyniemy. Miejsce siedzące, tłoczno, bileterka sprzedaje bilety. Po kilkunastu minutach nasz przystanek - przystań. Trzeba się uwijać przy wysiadaniu, tramwaj nie czeka.
Taj w tramwaju wodnym, który akurat przepływa obok Wat Arun.
    


   Postanawiamy się przejść do Wielkiego Pałacu a po drodze coś zjeść. Gdzie? A na ulicy. Jest jakiś kociołek przy drzewie i durli, wrze coś pod pokrywką. 
Zajmujemy miejsca na krzesłach przy stoliczku. Krzesła plastikowe, stolik blaszany. Odrapany. Menu nie ma, trzeba zajrzeć do gara. Zamawiamy  czarną zupę z kluskami  jakimiś, czy coś. Zamawiamy, czyli bierzemy co jest. Talerz oszczerbiony. Drobnocha. Jem. Hmmm, dobre. To zajadam. W drzewo wbity gwóźdź, na gwoździu wisi chochla, za mną kobieta myje gary. Studzienka odpływowa przy krawężniku, miski porozkładane -  kultura. Sanepidu to tu chyba nie mają. I zusów, srusów.  I dobrze. Bezrobocia dzięki temu  praktycznie nie ma. Każdy ma zajęcie. Obserwuję życie wokoło. Ludzie businessu, mnisi, studenci.
Wszyscy jedzą, piją , rozmawiają. Koleżanka  mówi  mi, że tak tu się jada, na ulicy. Oczywiście są knajpki, knajpeczki, restauracje, ale wielu lubi zjeść w przydrzewnej garkuchni. Ona sama w swoim jednopokojowym mieszkaniu, które dzieli z koleżanką nie ma kuchni. Je się na ulicy, albo kupuje jedzenie w woreczku, np. zupę i  zjada się w domu plastikowym sztućcem  lub pałeczkami. ,,A kawa? Co jak chcesz się napić kawy?’’ ,pytam. ,,Idę na ulicę’’, odpowiada. ,,A ha’’, konstatuję. Przynajmniej nie muszą myć  garów.  No to luksus mają…w pewnym sensie.  Trzeba patrzeć pozytywnie.
   
Tuk tuk przy Wielkim Pałacu Królewskim, Bangkok.
    Lustruję teren. Jest ciekawie. Niedaleko jest małe targowisko amuletów. Tajowie je kochają, to nie chińszczyzna, oooo nie. Całe stosy świecidełek, głównie związanych z buddyzmem. Jakiś tajski businessman w nienagannie czystej, białej koszuli, zaopatrzony w szkło powiększające  szuka nowego talizmanu.  Przez cały czas gdy jem tą czarną polewkę on stara się coś dla siebie wyszukać. Bierze z pietyzmem do palców jednej ręki  jakąś małą rzecz a druga ręka podnosi do oka wielką lupę. Są tu monety, pierścioneczki, figurki, wisiorki. Panuje skupienie.  Kto wie? Może czeka go dziś ubicie wielkiego interesu? Może podpisze miliardowy kontrakt? Amulet się przyda. Skończyliśmy jeść, idziemy już w stronę pałacu a człowiek interesu dalej szuka swojego szczęścia.          
    Mijamy sporo mnichów. W pewnym momencie moja koleżanka opowiadając  mi o ich życiu, mówi mniej więcej tak : ,,Mnisi nie mogą dotykać kobiet’’. ,,A dzieci?’’, rzucam bezwiednie twardy dowcip, którego na szczęście nie zrozumiała. Trochę dowaliłem do pieca, ale co tam.
    Idziemy wzdłuż Wielkiego Pałacu Królewskiego. Po chwili wchodzimy w olbrzymią bramę. Wejście jest płatne,  400 bathów. Są dwie kolejki. Tajowie wchodzą za darmo. Płacą tylko zagraniczni turyści. Jestem mile zaskoczony. Po pierwsze, bo nie muszę płacić za koleżankę, po drugie, lubię fajne rozwiązania. Mam wrażenie,że w Polsce najchętniej zrobiono by odwrotnie. Polacy płacić, Niemcy za friko. Ale może się czepiam. To ten upał, pewnie. 
    Wielki Pałac jest jednym z najważniejszych miejsc w Bkk. Może najważniejszym. Ludzi całe mnóstwo. Teren kompleksu to budynki świeckie i sakralne. Najznamienitsze to sam Pałac Królewski, w którym jednak już król nie mieszka, ale odbywają się najważniejsze uroczystości państwowe i  świątynia  Wat Phra Kaew (Świątynia Szmaragdowego Buddy). Przepych, bogactwo, cuda, wianki, tak to określę.
   Piękne detale, ozdoby, ornamenty. Nie sposób tego wszystkiego sfotografować nawet w niewielkim procencie, tym bardziej, że w  niektórych miejscach fotografowanie jest zabronione. Nie ma tu jednak  duchowej atmosfery skupienia. Jest za to tłum ludzi. Niemniej jednak robi to wszystko wielkie wrażenie. Chodzimy koło 2 godzin i opuszczamy teren. Bierzemy tuk-tuka i wracamy na Khao San Road. Do domciu. Na piweczko.

    Najpierw hotel, odświeżamy się i  już siedzimy w cieniu drzewa pijąc, jedząc, rozmawiając. Tu słyszę najbardziej niezwykły komplement jaki w życiu usłyszałem. ,,Masz, Artur, pięknie białe nogi”. OMG! Ale jaja, mam nogi jak młynarz. Martwy młynarz, powiedziałbym. Czasem, aż oczy bolą jak się długo patrzy. A tu takie coś usłyszałem. Ależ ona kocha biel skóry.
Gdy byliśmy chwilę temu w sklepie 7 eleven i powiedziałem, żeby sobie coś wzięła a ja chętnie zapłacę, to wzięła 2 kremy wybielające. Potem zmieniliśmy lokal i potem jeszcze inny lokal, a potem jeszcze i jeszcze, aż poszliśmy budować przyjaźń polsko - tajską, czyli padliśmy spać po ciężkim i pełnym wrażeń dniu.







niedziela, 14 września 2014

5. Długie łodzie w Bangkoku


29.11.2013
   
   UUUuuuuuUU. Godzina 9 rano. Obudził mnie telefon. Patrzę gdzie jestem. A, palmy moje są, to OK. Się działo, cóż za melanż! Trzeba wstawać. Wróciłem koło 5 czy 6 rano. Piał kogut, pamiętam. Kurde, jak tu nie kochać Bangkoku? Kur pieje, jakoby to wiocha była. To prawda, że bangkockie noce mogą być szalone. Zwlekam się z łóżka. WTF?! (jasny gwint). Strach w lustro spojrzeć. A co jak mam tatuaż na gębie? Orła na pół twarzy, albo betoniarkę na policzku? Co powiem dzieciom? Zabawne, najpierw człowiek stara się ukryć pewne swoje zachowania przed rodzicami, a potem przed dziećmi. Ale nie, czysto. Myję zęby, prysznic i takie tam. A propos. Pamiętam, że w nocy jadłem dużo sosu ostropapryczkowego. Po wizycie w toalecie, po drugiej, mniej szlachetnej stronie mnie czuję mocne pieczenie. Pamiętam z nocy wszystko, więc to na pewno nie to o czym można by pomyśleć  w tym mieście. Nie miałem złych przygód. Mam nadzieję, że po tych szaleństwach będę zdrowy, nie przeziębiłem się, nie zatrułem, ani nic. Chciałem popróbować trochę zakazanych owoców z bangkockiego menu,  a wyglądało to tak, jakby wygłodniała małpa wpadła do zieleniaka. Myślałem, że jestem trochę poważniejszy, ……….ale na szczęście nie.:) No cóż, trzeba żyć aż do śmierci, tak to widzę. Z poważnym niedosnem wychodzę na kawę przed hotel. Pyszna kawka podana przez pyszną Azjatkę, eeee, na kacu język się plącze i płata figle. Przez ładną Azjatką miało być. O śniadaniu nie ma mowy. Wiadomo.
    
    Za parę minut mam spotkanie. Otóż, miesiąc przed wyjazdem do Azji, zapoznałem przez Internet pewne dziewczę z Bangkoku. I właśnie zaraz ma się tu pojawić. Już wcześniej SMS-em podałem jej adres gdzie się zatrzymałem. Napisała, że już jedzie, ale ma długą drogę do przebycia. Mam czekać. Popijam kawkę,
patrząc na piękne, kolorowe karpie w basenie obok. Jaka jest pogoda nie trzeba mówić. Poranny upał, który zamieni się za chwilę w upał popołudniowy, a potem w upał wieczorny. Po czym nastąpi upalna noc. A w Europie, poranne skrobanie szyb w autach, przed wyjazdem do pracy, brrr.  
   
     I oto jest. Dziewczyna, której imienia wypowiedzieć raczej nie sposób. เด็กดอย. Mała, wesoła, sympatyczna, wiek 33. Ma jedną wadę, angielski potworny. Jak mój, tylko że gorszy. No ale próbujemy coś się
porozumieć, częściowo migowym. Ustaliliśmy już wcześniej, że pokaże mi kilka miejsc w Bangkoku, będzie moim przewodnikiem. Proponuje mi na pierwszy ogień długie łodzie (long-tail boat) i rejs po khlongach. Super. Khlongi, czy też klongi to słynne kanały budowane dawno temu. Bangkok nazywany jest Wenecją Wschodu, właśnie ze względu na te kanały.
    Po chwili wyruszamy nad rzekę. Od Rambuttri na przystań idzie się od 10 do 20 minut. Dlaczego taki rozrzut w czasie? Ponieważ, trzeba przejść przez ulicę. Jak ktoś jest pierwsze dni w azjatyckiej metropolii, to może zmitrężyć trochę czasu stojąc i się wahając czy i kiedy na nią wejść. Przejścia dla pieszych? Zapomnij, nikt nie puszcza. Większy na ulicy ma rację, zawsze. Menam, czyli Chao Phraya. Stoimy chwilę na nabrzeżu, fajny powiew od rzeki. Nie jest czysta, oczywiście. Różnego rodzaju zanieczyszczenia, głównie biologiczne, ścieki, luźne piaszczysto-gliniaste dno powoduje brunatnawo-szarawy kolor wody. Ale mi się podoba. Moja pierwsza rzeka w Azji. Na pewno nie ostatnia. Po krótkich negocjacjach wynajmujemy łódź z 2 osobową załogą. Cenę można negocjować. Moja nowa koleżanka, przewodniczka się tym zajmuję.

Mamy łódź tylko dla siebie. Nie jest drogo. Odbijamy od brzegu i już prujemy wodę. Łódź jest długa, posiada baldachim, długi wał napędowy ze śmigłem  zanurzonym w wodzie z tyłu. A na wodzie ruch jak na Marszałkowskiej. Stateczki, łódeczki, olbrzymie barki, motorówki, okręty podwodne. No z tym ostatnim to przesadziłem. W każdym razie Chao Phraya to ważna arteria  komunikacyjna. Kursują tu coś jakby tramwaje wodne, niezwykle tani i szybki sposób poruszania się po mieście. Także prujemy wodę, podziwiając ruch na wodzie, wieżowce miasta, mosty. Jest ciekawie. Napawam się widokami i chłodkiem wody. Warkot silnika nie pozwala zapomnieć gdzie jesteśmy. Po  chwili wpływamy w kanały. Tu jest dopiero egzotyka. Zadziwiające widoki dla kogoś kto jest pierwszy raz w tym świecie, tak różnym od naszej Europy. Przy brzegach slumsy, domki, bogate wille, małe, klimatyczne świątynie buddyjskie, brzydkie bloki, piękna roślinność.

    W pewnym momencie …. Jest, oniemiałem, widzę bananowca …… a  na  nim banany. Piękne kiście bananów. Marzenie, które gdzieś  tkwiło we mnie od prawie 40 lat i już pokryło się kurzem, ziściło się.   Zwracam się do koleżanki, żeby mnie uszczypnęła, ale ona nie kuma. Płyniemy dalej.  W pewnym momencie  podpływa kobieta na łódce - sklepie. Próbuje nam wcisnąć piwo. Odmawiam. To chipsy. Odmawiam. To batonik. Odmawiam. To parasol. Odmawiam. To.....…. .,,A idź w…. … ‘’,myślę. ,,Nie dziękuję’’, mówię stanowczo.

   Podpływamy do jakiejś małej świątyni. Mnich sprzedaje nam za 20 bahtów 2 bochenki chleba. ,,Po co nam tyle chleba?’’ ,,Łamcie i rzucajcie do rzeki’’, odpowiada. Rzucamy.































środa, 10 września 2014

4. Zapach Bangkoku

28.11.2013
  
   Khao San Road to chyba najbardziej znana ulica backpacerska (podróżników z plecakami) na świecie. To świetna baza wypadowa do dalszych podróży po Bangkoku, Tajlandii lub po całej Azji. Pełno tu guesthousów, hosteli, hotelików. Ceny nie wygórowane, bo klientela tu raczej niskobudżetowa. Mnóstwo biur podróży, gdzie można wykupić wycieczki, bilety,
zamówić taxi na lotniska czy zasięgnąć informacji. Pełno knajp, knajpeczek, również z graniem, stoisk z ciuchami, jedzeniem, badziewiem. Można zjeść prażone robale, zrobić tatuaż, skorzystać z ulicznego masażu stóp, masażu rybiego . Pogadać z egzotami z całego świata. Istny tygiel. Lodziarze, owocarze, sokowcy, pamiątkarze, naciągacze. Kolorowy tłum, lejące się zewsząd piwo i inne napitki. Warto zgooglować lub zyoutubowac ulicę. Ale najlepiej ją odwiedzić. Powąchać. Posłuchać.
   I tu wysiadam z taksówki. Płacę wg taksometru. Z radością konstatuję, że mnie taksiarz nie chce oszwabić. Uderza we mnie fala gorąca. Lotnisko, taksówka, wszędzie była klima. Tu jest po prostu gorąco. Ponad 30 stopni. Mimo, że zaczęła się pora sucha jest trochę wilgotno. Jak dla mnie. Omiata mnie słynny zapach Bangkoku. Zapach który ciężko opisać. Mieszanina która zniewala. Smog, spaliny, zieleń, smażone jedzenie, papryczki chili, wilgoć, woń kadzidełek, śmieci, skwaru i  Budda wie co jeszcze. Dziesiątki woni. Wszystkie zmieszane razem w jeden niepokojąco smrodliwy koktajl. Ale jest to smrodek, który może być przyjemny. Taki jest dwubiegunowy. Moje pióro nie jest wystarczająco lekkie by to opisać. Wchodzi we mnie, w ubrania, do plecaka. Coś mi się wydaję, że szybko się nie przyzwyczaję. A może to jakiś zapach metafizyczny? Muszę znaleźć nocleg, co nie powinno być trudne. Postanowiłem poszukać czegoś nie bezpośrednio na Khao San Road, ale na uliczce w pobliżu. Będzie spokojniej. Trafiam do Rambuttri Village Hotel. Fajna miejscówka. Biorę pokój na 2 doby. Potem może będę chciał zmienić lokum, jeszcze tego nie wiem.

Płacę 1400  bahtów za 2 doby za pokój dwuosobowy. Plus 1000 depozytu. Mam trzymać kwit. Przy wymeldowaniu oddadzą cash. Odnajduję pokój. Na parterze. Otwieram. Spoko. Podoba mi się. Odpalam klimatyzację, lustruję sprzęty. Łazienka O.K., ręczniki, szczoteczki, pasty, papier toaletowy. Obok napis: ‘’Zakaz wrzucania papieru do muszli’’. Jakiś wężyk obok klopa. WTF?! Jest telewizor, lodówka, sejf, wygodne łóżko, 2 prześcieradła na nim, 2 podusie. W oknach kraty. 2 metry od okna rosną wysokie palmy. Fajnie. Widzę tylko pnie. Też fajnie. Walę się na koję. Ło matulu, gdzie ja popadłem? Wszędzie zapach. Drażni, niepokoi, irytuje, wwierca się do nosa, do mózgu. Postanawiam się wykąpać i na miasto. Kurwa, na miasto. Jak to brzmi w Bangkoku. Dziwnie jakoś.  Nie spałem całą noc, ale nie ma mowy o tym teraz. Woda ledwie letnia. Krótkie spodenki com je dostał od przyjaciela Sławka. Amerykańskie. Klapki, koszulka i gotowy. Portfel w kieszeń. Trochę kasy. Reszta pieniędzy i paszport do sejfu. Ze sobą nie wiedzieć czemu i po co biorę ksero strony ze zdjęciem paszportu. A skąd ja mam wiedzieć jak się tu poruszać? Wychodzę na ulicę. Chodzę to tu to tam. Wpadam na kawę do jakiejś knajpki. Plastikowe krzesła, stoliki. WTF?! Kawa po 40 bahcików. Miało być tanio. A tu jak w Europie. 4 złote bandziory chcą. Ale jak szalet to szalet. Siadam, piję. Proszę bandziora żeby mi zrobił zdjęcie moim telefonem. Wychodzę przed knajpę, cyka. Trzeba wysłać na facebooka. Tak się umówiłem z najbliższymi, żadnych strzałek, smsów, skypów. Tylko facebook. Wszyscy będą wiedzieć, że żyję. A i próżność zaspokojona. Ludzie mają fejsa z 3 powodów. Żeby szpanować (lansik), żeby zaspakajać swą próżność i trzeci najważniejszy, ch…. wie dlaczego, czyli tak ogólnie. Idę do 7 eleven, kupuję zapas wody mineralnej i tajską kartę za 100 bathów. Do pokoju z powrotem. Próbuję uruchomić kartę, nie wychodzi mi. Idę do jakiegoś małego biura turystycznego (2 krzesła, stolik i trochę szpargałów) gdzie miła Tajka mi pomaga. Nawiązuje się rozmowa, naganiacz do krawca zagaja, że laska jest wolna, do wzięcia. A kto to jest naganiacz do krawca? Otóż w Bkk szyją garnitury na miarę. Tanio, ładnie i z dobrych materiałów. A często, gęsto przed sklepem krawca jest nagabywacz. ’’Może garnitur dla Wielmożnego Pana?” Cały dzień się praży na ulicy. Oczywiście w świetnie skrojonym gajerku. Nagania do garniturów, a teraz chce mi nagonić laskę. Już go polubiłem. O dziwo (przepraszam za wyrażenie) laska nie ma nic przeciwko temu. Kurna, lubię Bkk. Wszystko idzie jak po maśle. Czyżby Budda i Chrystus mieli meeting w mojej spawie? A ja taki maluczki przecież w tym Bangkoku. A na świecie tyle mają do roboty. No nic. Wysyłam pierwsze zdjęcie na fejsa. Potem chwilę czekam na pierwsze komentarze, komcie czyli. Kurna, życie leci a ja czekam na komcie. O nie. Nie ma głupich. Latam dalej po ulicach. Obserwuję, chłonę otoczenie. Zbliża się wieczór. Siadam na krawężniku na ’’swojej’’ ulicy Rambuttri. Obok kantor wymiany walut. Słyszę jak gość pyta kilkakrotnie Tajki w okienku: ‘’ Do-you-speak-spa-nish? doo-youuu-speeeak-spaaa-nisshh?’’ A ona ni w ząb po angielsku a co dopiero mówić o  hiszpańskim. Kurna, ale gość. Rozbawił mnie setnie. Trzeba coś zjeść, idę parę kroków, zamawiam rybę z grilla. Duża, pięknie wyglądająca, pachnąca. Młoda Tajka podaje, kłania się pięknym waiem i już jej nie ma.  Menu jest po tajsku i angielsku, ale są też zdjęcia potraw, także…. . W menu króluje ryż i makaron. Nie cierpię tego i tego. Nie jestem wybredny, ale tych rzeczy nie lubię. Po prostu. Czuję, że będą z tym kłopoty. Kocham za to ryby. I owoce, których tu pełno. Przeżyję.
    
   Zaczyna zmierzchać. Robi się koło 18-ej. Bkk jest około 1500 km od równika. A na  równiku, wiadomo, noc zapada o 18-ej a świtać zaczyna o 6-ej. I tak przez cały rok. Nadal nie chcę mi się spać. Idę pospacerować. Ludzi jakby przybywa, robi się gwarniej wokoło. Krzesła zapełniają się ludźmi, stoliki jedzeniem. W pewnym momencie czuję, że coś jest nie tak. Ktoś za mną idzie. Jestem na Rambuttri i czuję, że ktoś za mną idzie. Jestem pewien. Odwracam się szybko. Nikogo nie ma. Co jest, kuźwa? Idę dalej, znowu to czuję. Jeszcze mocniej, jeszcze intensywniej. Znów się odwracam. Nic. Idę dalej. Znów. Odwracam się. Nic nie ma. Kuźwa. Idę, odwracam się, …….. jest. Okazało się, że za mną od dłuższej chwili szedł Chang. Po tajsku - słoń. Ale nie taki trąbalski, tylko piwo Chang. Wielkie, cudnie zmrożone, pieniące się wesoło piwko. Nieeee, nieeee, obiecałem sobie. Miałem mocne postanowienie. Idę dalej twardo. Prosto. Ale po chwili nogi mi same skręcają do 7 eleven. Kupuję szybko paczkę Marlboro, zapalniczkę. Wychodzę. Siadam przy jakimś stoliku . Coś niby restauracja na ulicy. Już podchodzi Taj z uśmiechem. Ja mu z uśmiechem, że chcę big Chang. I już się leje zimny, złocisty płyn do kufla. Tego mi było trzeba. Cały dzień w tym upale, skwarze. Booooski smak, booooski chłód. Wątroba aż się śmieje z zachwytu. Trzustka przebiera nogami. Płuca się goją. Co ten Bangkok wyprawia? Jest On - Bangkok, jego zapach i ja. Jest jak w niebie. Siedzę uchachany od ucha do ucha, patrzę na coraz gęstszy tłum przelewający się ulicą w tę i w tę. Jest mi dobrze. Pierwszy dzień na innym kontynencie. Co za radość, wszystko idzie jak z płatka, a tyle było obaw. Niepotrzebnie. Po jakimś czasie podchodzi do mnie dziewczę młode i proponuje mi coś na patykach. Patrzę i ……. , o kurka, skorpiony.
Chciałem zjeść coś egzotycznego, obrzydliwego. Miałem to w planach. Ale tak od raaazu? W pieeerwszy dzień? Wieeeczór? Właściwie…… A, właściwie. O.K. ‘’Ile’’- pytam. 100 baht. Ok. Biorę. Jednego. WTF?! (cholera jasna) Co teraz? A raz kozie śmierć. Kozłowi, raczej. Ustawiam lustrzankę na stoliku, włączam nagrywanie …… i ….. jem gada. A raczej stawonoga.  https://www.youtube.com/watch?v=cXTZZnxsmrA
     Mam wyśmienity humor. Zmieniam lokum. Knajpka 50 metrów dalej. Leci jak wszędzie na plazmie liga mistrzów czy coś. Kopią piłkę, w każdym razie. Lokal nie ma ściany bocznej od chodnika. Obserwuję życie uliczne. Gadam z jakimś Włochem i Szwedem. Miło. Idę dalej. Przy końcu ulicy knajpka indyjska. Ma ścianę i standardowe wejście. Przed drzwiami klapki. Zsuwam swoje i już jestem w środku. Jakieś takie pufy do leżenia. Idę na piętro, taras, walę się na puwę, pifko. Wróć, walę się na pufę, piwko. Tak miało być. Mało ludzi i nudą wieje. Idę tylko jeszcze do kibelka. Głupio tak boso stać przy pisuarze, ale co tam. Opuszczam lokal. Zakładam klapki. Dochodzi 21. Może by tak spać? Aaa,  jeszcze pochodzę ze 20 minut. Nie chce mi się spać. Dochodzę spacerkiem na drugi koniec Rambuttri.  Stoi tu kilka tuk tuków (motoriksz). Nagle jeden z tuk tukowców nagabuje mnie. ‘’Może gdzieś podrzucić, Mister?’’ Chciałem podziękować, że nie, że nie trzeba, ale stało się coś dziwnego. Ta część mnie, która jest odpowiedzialna za ciekawość świata sama zaczęła mówić bezwiednie i zapytała go cichutko ’’Could you show me truly night live in Bangkok, please?’’ (Możesz mi pokazać nocne życie Bangkoku?) Gość ucieszył się wyraźnie i już mnie upycha do tuk tuka. ‘’Hola, hola, ale ile chcesz gościu?’’,  pytam. ‘’100 bahtów za noc.’’ I już jadę tuk tukiem. Wiem dlaczego tak tanio. Czytuje się  podróżnicze blogi;).       Z piwkiem w ręku, z rozdziawioną śmiechem japą, z wiatrem we włosach jadę kolorową, błyskającą światełkami motorikszą w wielkomiejską noc. Bangkok szeroko rozpościera swe pulsujące neonami ramiona. Wchodzę w nie, wjeżdżam w nie z ufnością, euforią i podnieceniem. Bangkok zasysa swą kolejną ofiarę. Jest cudnie……