1.12.2014
Dziś spadamy znad
jeziora Inle i jedziemy do Rangunu. Mamy jeszcze jeden dzień tutaj do
wykorzystania, ponieważ wyjeżdżamy wieczorem. Bilety na autobus kupiliśmy
wczoraj w recepcji naszego guesthousu. Nie były drogie jak na VIP-owski
autobus. Jaki będzie? To się okaże.
Po śniadaniu
pakujemy plecaki i składamy je w przechowalni przy recepcji. Moi kompani chcą
wynająć rowery i pojechać kilka kilometrów do jakichś świątyń. Ja mam chwilowy
przesyt budowli. W planach mam samotną włóczęgę po miasteczku, odwiedzenie
bazaru, co jest zawsze ciekawe i wizytę w jakiejś szkole. Może pójdę gdzieś poza miasto, jeśli wystarczy
czasu. Rozchodzimy się, więc, na kilka
godzin. Biorę mały plecak, aparat i idę. Zaglądam, dosłownie, w każdy zaułek
ciesząc się egzotyką Birmy. Powoli wizyta w tym pięknym kraju się kończy. Na
prowincji, to mój ostatni dzień. Tym bardziej rozkoszuję się urokiem małego,
spokojnego miasteczka. Docieram do sklepu z pamiątkami. Wiele ciekawych rzeczy,
ręcznie robionych, ale jak zwykle mam kłopot z kupowaniem pamiątek. Kupuję
pocztówkę za znaczkiem, piszę do mamy i zostawiam ją w sklepie. Może dojdzie.
Kręcę się po uliczkach, aż dochodzę do targowiska. Kręcę się tu chyba ze 2
godziny - tyle do oglądania. Niespiesznie, z nabożną miną, stoisko za
stoiskiem, kobitka za kobitką, uśmiech za uśmiechem, czasem jakaś fotka. Piękne
dziewczęta, egzotyczne owoce, ryby, różności. Turystów nie za wielu, więc
fajnie się czuję. Zaczepia mnie dwóch miejscowych ,,gangsterów’’, pytając skąd
jestem. Gdy odpowiadam, że z Polski, oni w odwecie, że wiedzą, uśmiechają się,
kiwają głowami i ……niemal bezbłędnie wymieniają nazwisko Lewandowskiego. Kurde,
a Wałęsa?, a Wojtyła?, a Wajda? O Małyszu, że, nie wspomnę ;). Podobno osobno
jesteśmy mądrzejsi, niż w grupie, więc się zastanawiam nad tym, bądź, co bądź,
kuriozum tego świata, gdy tak sam chodzę po tym targowisku. Moją szczególną
uwagę przykuwają kobiety z różnych plemion, czy też mniejszości etnicznych, z
fikuśnymi, jak dla Europejczyka, nakryciami głowy. Wymieniam w pobliskim kantorze trochę
dolców na kyaty.
Po wizycie na
targowisku docieram do miejscowej szkoły. Wchodzę do jakiejś małej klasy.
Dzieci nie posiadają się z radość, widząc białasa w ich naukowej kuźni. Od razu
przerwa w zajęciach, a ja z lekkim niepokojem patrzę na uczycielkę, czy mnie
nie wygoni. A, gdzie tam? Też ,,zacieszka’’. Wstępuję do kilku małych klas tej
szkoły i wszędzie to samo. Śmiechy, gwar, ustawianie się do zdjęć. Rozmowy
wypadają blado, bo u dzieci słabo z angielskim. W jednej klasie, pośród skaczących
dzieci, jakaś dziewczynka za smutnymi oczyma i głową na ławce. Robię jej
zdjęcie - nie reaguje, robię miny - nic. Nawet cienia uśmiechu. Dopiero gdy
robię pajacyka, skacząc i klaskając dłońmi nad głową, dziewczynka uśmiecha się
lekko, a reszta klasy zwija się po podłodze ze śmiechu. I to lubię. Potem
druga szkoła, gdzie akurat trwa przerwa, a dzieci na dziedzińcu robią taki hałas, że
rezygnuję ze zwiedzania klas. Z resztą, wystarczy mi tych emocji. Idę za miasteczko, po drodze mijając jeszcze
jedną szkołę, gdzie któraś z klas ma akurat gimnastykę. Mijam wiele kobiet,
które robią pranie w małej rzeczce. Wydają mi się pięknie ubrane, choć może to
tylko złudzenie jakieś.
Mijają godziny, idę do jakiejś knajpki na obiad. Chyba
poczułem czyjś wzrok na sobie. To mały gekonik przygląda mi się z ciekawością z
podłogi. Cykam mu kilka fot. Za to co chwilę robię zdjęcia przejeżdżających
ulicą wehikułów, głównie motorynek wszelkiego rodzaju, wyładowanych ludźmi czy
worami ,,z bele czym”. Godzina popołudniowa, dzieci pokończyły zajęcia w
szkołach. Czas powrotów.
Wieczorem pakujemy
się do autobusu. Jest wygodny, choć widać, że lata świetności ma już za sobą.
Przed nami długa noc w autobusie. Do Rangunu daleko. Steward roznosi wodę i
jakieś przekąski. Jedziemy. Mija kilka godzin. Głośny zgrzyt autobusu. Wypadek?
Awaria? W każdym razie stoimy w ciemnościach. Wysiadam. Poszedł most, czy coś. Żaden
Birmańczyk nie mówi po angielsku, więc nie wiemy dokładnie co jest grane.
Stoimy tuż za zakrętem a kierowca wyłączył od razu wszystkie światła, a awaryjnych
pewno nie ma. Za to na szosie, 20 metrów za autobusem, ułożył jakąś kupkę z
gałęzi i badylów. Dobrze, że księżyca kawałek na niebie. Tylko ten zakręt tak
blisko. Ale cóż. Zasypiamy. Mijają 2, może 3 godziny, gdy nas budzą. Podjechał
inny autobus. Przesiadamy się i ….. dobranoc.
P.S. Pewna Europejka pokazywała dzieciom zdjęcia z komórki. Ich reakcja, ich zachwyt, zachwyciły mnie:)