Polecany post

104. Książka: Banany i cytrusy, czyli leć do Afryki

poniedziałek, 23 marca 2015

31. Piechurzy

30.11.2014
     

    
    Wczoraj po południu zagadnął nas tubylec w naszym guesthousie i zaproponował trekking do okolicznych wiosek. Pokazał zdjęcia, opisał pokrótce co możemy zobaczyć, a także obiecał, że zrobi nam  obiad po drodze. Zaproponował nawet palenie opium w jakiejś zagubionej wiosce, kąpiel w jeziorze i wiele innych atrakcji . Po wytargowaniu ceny na przyjazną dla kieszeni, umówiliśmy się na dziś, 8 rano. Jest punktualnie, ale zaczyna kręcić, że z nami nie może pójść, ponieważ ma ślub brata. Zamiast niego pójdzie z nami jego kilkunastoletnia córka. Jasne jest dla nas, że gość kłamie jak z nut, więc zaczynamy się delikatnie burzyć. Godzi się iść z nami przez godzinę, ale później musi iść na ten ślub, tak twierdzi. Dobrze, to idziemy. Zabiera się z nami wysoka, piegowata Irlandka, także idzie nas w sumie ósemka. Mija kilkanaście minut, gdy docieramy do jakiegoś buddyjskiego klasztoru, w którym medytują dzieci - mnisi. Cały klasztor wygląda pięknie, ale nas wyganiają delikatnie, żebyśmy nie rozpraszali medytujących. 
 
   
    Idziemy dalej wzbijając stopami lekki tuman kurzu, aż w końcu opuszczamy ostatnie, skromne zabudowania Nyaungshwe. Przed nami piękny krajobraz z piaszczystą, czerwonawą, wijącą się w górę drogą. Pióro moje, niestety, waży zbyt wiele, żeby to opisać, więc nie silę się na opisy. Przewodnik co rusz pokazuje nam ciekawe rzeczy. Stajemy w cieniu wielkiego figowca. To święte drzewo w Birmie, znane jako drzewo Bodhi. Pod drzewem tego gatunku Budda Siakjamuni osiągnął oświecenie. Idąc dalej widzimy inną roślinę, która wygląda jak drzewo, choć nim nie jest. To papaja, czyli melonowiec właściwy prezentuje przed nami swe walory.
    Mimo upału poruszamy się dziarsko, co chwila coś fotografując, komentując, ochając i achając. Mijamy plantacje drzew tekowych. Małe jeszcze drzewa rosną w równych rządkach z nadzieją na obdarzenie człowieczej rodziny swym cudownym, nie nasiąkającym wodą, cennym drewnem. Mijamy maleńkie bananery, plantacje trzciny cukrowej, kukurydzy. Czasem jakieś poletka o powierzchni kilku metrów kwadratowych z różnymi ziołami, czy małe zagony fasoli. Mieszają się wonie, mieszają się kolory, mieszają się gatunki. Co chwilę w mojej głowie pojawia się myśl. Szkoda, że On tego nie widzi, szkoda, że Ona tego nie widzi. I przez myśl przelatują twarze przyjaciół i rodziny. Niektórych już nie ma, niestety, na tym padole łez. Aaach. 

     Docieramy wąską ścieżką do pojedynczo porozrzucanych hacjend pośród tych, jakże innych od naszych pól. Chaty zbudowane głównie z bambusa i drewna, kryte blachą lub słomą. Obok pierwszej chaty, w przydomowym kojcu kilka przedstawicieli trzody chlewnej. Przystajemy, żeby pozaczepiać kuzynów, jak to określa jeden z nas. Świnki podobne do naszych. Mimo niedzieli wielu ludzi pracuje. Jest okres żniw kukurydzy. Przy domach odbywa się młócka, czyli ręczne obieranie kolb. Niebywale pracochłonna i żmudna robota, ale kobiety witają nas promiennymi uśmiechami. Mijamy zabudowania i maszerujemy dalej. Żar z nieba się leje, słońce niemal w zenicie, więc z ulgą witamy jakąś jaskinie. A co w  jaskini? Coś jakby świątynia, w każdym razie jest posąg buddy. Ale jest i chłód, więc jest i chwila odpoczynku na parę łyków wody. Krótka. Idziemy dalej. 
Widać tu owada, chyba inwalidę.












    Mija chwila i dochodzimy do wioski w której trafiamy na porę posiłku dla ,,mnisiego narybku’’. Stół wydaje się suto zastawiony. Dzieciaczki jedzą rękoma, aż im się uszy trzęsą. Ogolone głowy  co rusz kierują się na zewnątrz drewnianej wiaty, wokół której kręci się kilka ich rówieśniczek. Pałaszują jednak swój ryż i warzywa w milczeniu.




     Po godzinie, czy może półtorej docieramy do maleńkiej osady. Tu i my mamy przerwę na posiłek. Przewodnik działa z obiadem. Chyba chłopina zapomniał o ślubie brata;). K wyjmuje z plecaka hamak i rozpina między drzewami, reszta siada w cieniu. Miła, leniwa atmosfera. Z okolicznych, nielicznych domostw wychodzą dzieci i z uwagą, w bezpiecznej odległości przyglądają się nam. Co odważniejsze podchodzą do nas. Przechodzi kobieta z wielką kiścią bananów na plecach mijając się z inną, która idzie w przeciwnym kierunku z wielkim, pustym koszem na plecach. Co chwila jakaś kobieta defiluje przed nami, a to z worem, a to z naręczem czegoś. Chodzą również kilkuletnie dzieci nosząc mniejsze kosze lub wodę w baniakach. Nie łatwo się tu żyje. Widać praca wypełnia większość czasu tym ludziom. Czy ja i  Ty możemy narzekać na swój los w wygodnej Europie? ……To  dlaczego narzekamy?
Sikając.....
     Na obiad jemy zupki chińskie;) i pokrojone w połówki awokado. Do tego herbata. Opium nie chcemy. Smakuje wybornie, choć nie jestem miłośnikiem wyżej wymienionych zupek. Idziemy nad jezioro. Woda jak na warunki birmańskie dość czysta, choć tylko niektórzy decydują się w niej na kąpiel. Idąc do jeziora spotkaliśmy na drodze chłopca z procą. Polował na małe, kolorowe ptaszki, wielkości naszych sikorek. Z dumą prezentował nam swój łup, choć wydawał mi się makabryczny. Czy można się najeść takimi maleństwami. Ale nie mnie oceniać. 







     Jest ok. 17 gdy wracamy do naszego ,,domu’’ w Nyuangshwe. Kilka minut przerwy i już wsiadamy do łódki. Wybieramy się na jezioro na zachód słońca. Część zdjęć z tego wypadu umieściłem we wpisie: ,,Wieczór bez słów nad Inle’’. Ponieważ słońce wisi jeszcze stosunkowo wysoko nad nieboskłonem, odwiedzamy wioskę w strefie przybrzeżnej jeziora. Kanałami  pływa mnóstwo maleńkich dzieci w niewspółmiernie do ich wzrostu wielkich łódkach. Wioska szykuje się do nocy. Wiele kobiet pod swoimi chałupami robi ostatnie dziś przepierki. Mężczyzn praktycznie nie widać, pewno jeszcze łowią ryby. Ci ostatni nie mają chyba tak źle w swoim życiu - cały czas na rybach. Natomiast wioskowi chłopcy oddają się zabawie. Miło w końcu zobaczyć bawiące się dzieci.  Roześmiani, rozentuzjazmowani puszczają latawce, jak w wielu innych biednych miejscach na kuli ziemskiej. Tym dzieciom i tym w innym rejonach globu życzę w myślach długiego, beztroskiego dzieciństwa, wzrastania w POKOJU i ….. żeby Im się latawce nie zaplątywały w korony drzew.






    Wieczór- senior spędzamy w miejscu, które jest mi szczególnie bliskie sercu, a raczej żołądkowi. W knajpie. Dziś nasza ostatnia kolacja tutaj. Jak  to miło podróżować w fajnej ekipie, przechodzi mi przez myśl. W pewnym momencie muszę iść do łazienki. Gdy idę po wąskiej kładce bez barierek, długiej na jakieś 20 metrów przerzuconej nad jakimś ściekiem, gaśnie światło. Jak to dobrze, że zapalono profilaktycznie kilka świec po drodze. Cudem unikam cuchnącej kąpieli. Do Birmy radzę wziąć latarkę. Może się przydać.






1 komentarz:

  1. Witam
    Otrzymałem od Andrzeja Pana książkę "Banany i cytrusy" i z przyjemnością ją przeczytałem. Wspaniałe przygody i ciekawe komentarze. Podziwiam odwagi samotnego podróżowania i zwiedzania. Życzę aby każda kolejna podróż była jeszcze bardziej urokliwa.
    Leśnik urządzeniowiec Jarek S

    OdpowiedzUsuń