30.11.2014
Wczoraj po południu
zagadnął nas tubylec w naszym guesthousie i zaproponował trekking do
okolicznych wiosek. Pokazał zdjęcia, opisał pokrótce co możemy zobaczyć, a
także obiecał, że zrobi nam obiad po
drodze. Zaproponował nawet palenie opium w jakiejś zagubionej wiosce, kąpiel w
jeziorze i wiele innych atrakcji . Po wytargowaniu ceny na przyjazną dla
kieszeni, umówiliśmy się na dziś, 8 rano. Jest punktualnie, ale zaczyna kręcić,
że z nami nie może pójść, ponieważ ma ślub brata. Zamiast niego pójdzie z nami
jego kilkunastoletnia córka. Jasne jest dla nas, że gość kłamie jak z nut, więc
zaczynamy się delikatnie burzyć. Godzi się iść z nami przez godzinę, ale
później musi iść na ten ślub, tak twierdzi. Dobrze, to idziemy. Zabiera się z
nami wysoka, piegowata Irlandka, także idzie nas w sumie ósemka. Mija
kilkanaście minut, gdy docieramy do jakiegoś buddyjskiego klasztoru, w którym
medytują dzieci - mnisi. Cały klasztor wygląda pięknie, ale nas wyganiają
delikatnie, żebyśmy nie rozpraszali medytujących.
Idziemy dalej wzbijając
stopami lekki tuman kurzu, aż w końcu opuszczamy ostatnie, skromne zabudowania
Nyaungshwe. Przed nami piękny krajobraz z piaszczystą, czerwonawą, wijącą się w
górę drogą. Pióro moje, niestety, waży zbyt wiele, żeby to opisać, więc nie
silę się na opisy. Przewodnik co rusz pokazuje nam ciekawe rzeczy. Stajemy w
cieniu wielkiego figowca. To święte drzewo w Birmie, znane jako drzewo Bodhi.
Pod drzewem tego gatunku Budda Siakjamuni osiągnął oświecenie. Idąc dalej widzimy
inną roślinę, która wygląda jak drzewo, choć nim nie jest. To papaja, czyli
melonowiec właściwy prezentuje przed nami swe walory.
Mimo upału
poruszamy się dziarsko, co chwila coś fotografując, komentując, ochając i
achając. Mijamy plantacje drzew tekowych. Małe jeszcze drzewa rosną w równych
rządkach z nadzieją na obdarzenie człowieczej rodziny swym cudownym, nie
nasiąkającym wodą, cennym drewnem. Mijamy maleńkie bananery, plantacje trzciny
cukrowej, kukurydzy. Czasem jakieś poletka o powierzchni kilku metrów
kwadratowych z różnymi ziołami, czy małe zagony fasoli. Mieszają się wonie, mieszają
się kolory, mieszają się gatunki. Co chwilę w mojej głowie pojawia się myśl.
Szkoda, że On tego nie widzi, szkoda, że Ona tego nie widzi. I
przez myśl przelatują twarze przyjaciół i rodziny. Niektórych już nie ma,
niestety, na tym padole łez. Aaach.
Docieramy wąską
ścieżką do pojedynczo porozrzucanych hacjend pośród tych, jakże innych od
naszych pól. Chaty zbudowane głównie z bambusa i drewna, kryte blachą lub
słomą. Obok pierwszej chaty, w przydomowym kojcu kilka przedstawicieli trzody
chlewnej. Przystajemy, żeby pozaczepiać kuzynów, jak to określa jeden z nas.
Świnki podobne do naszych. Mimo niedzieli wielu ludzi pracuje. Jest okres żniw
kukurydzy. Przy domach odbywa się młócka, czyli ręczne obieranie kolb.
Niebywale pracochłonna i żmudna robota, ale kobiety witają nas promiennymi
uśmiechami. Mijamy zabudowania i maszerujemy dalej. Żar z nieba się leje,
słońce niemal w zenicie, więc z ulgą witamy jakąś jaskinie. A co w jaskini? Coś jakby świątynia, w każdym razie
jest posąg buddy. Ale jest i chłód, więc jest i chwila odpoczynku na parę łyków
wody. Krótka. Idziemy dalej.
Widać tu owada, chyba inwalidę. |
Mija chwila i dochodzimy do wioski w której trafiamy na porę
posiłku dla ,,mnisiego narybku’’. Stół wydaje się suto zastawiony. Dzieciaczki
jedzą rękoma, aż im się uszy trzęsą. Ogolone głowy co rusz kierują się na zewnątrz drewnianej
wiaty, wokół której kręci się kilka ich rówieśniczek. Pałaszują jednak swój ryż
i warzywa w milczeniu.
Po godzinie, czy może półtorej docieramy do maleńkiej osady.
Tu i my mamy przerwę na posiłek. Przewodnik działa z obiadem. Chyba chłopina
zapomniał o ślubie brata;). K wyjmuje z plecaka hamak i rozpina między
drzewami, reszta siada w cieniu. Miła, leniwa atmosfera. Z okolicznych,
nielicznych domostw wychodzą dzieci i z uwagą, w bezpiecznej odległości
przyglądają się nam. Co odważniejsze podchodzą do nas. Przechodzi kobieta z
wielką kiścią bananów na plecach mijając się z inną, która idzie w przeciwnym
kierunku z wielkim, pustym koszem na plecach. Co chwila jakaś kobieta defiluje
przed nami, a to z worem, a to z naręczem czegoś. Chodzą również kilkuletnie
dzieci nosząc mniejsze kosze lub wodę w baniakach. Nie łatwo się tu żyje. Widać
praca wypełnia większość czasu tym ludziom. Czy ja i Ty możemy narzekać na swój los w wygodnej
Europie? ……To dlaczego narzekamy?
Sikając..... |
Na obiad jemy
zupki chińskie;) i pokrojone w połówki awokado. Do tego herbata. Opium nie chcemy.
Smakuje wybornie, choć nie jestem miłośnikiem wyżej wymienionych zupek. Idziemy
nad jezioro. Woda jak na warunki birmańskie dość czysta, choć tylko niektórzy
decydują się w niej na kąpiel. Idąc do jeziora spotkaliśmy na drodze chłopca z
procą. Polował na małe, kolorowe ptaszki, wielkości naszych sikorek. Z dumą
prezentował nam swój łup, choć wydawał mi się makabryczny. Czy można się najeść
takimi maleństwami. Ale nie mnie oceniać.
Jest ok. 17 gdy
wracamy do naszego ,,domu’’ w Nyuangshwe. Kilka minut przerwy i już wsiadamy do
łódki. Wybieramy się na jezioro na zachód słońca. Część zdjęć z tego wypadu
umieściłem we wpisie: ,,Wieczór bez słów nad Inle’’. Ponieważ słońce wisi
jeszcze stosunkowo wysoko nad nieboskłonem, odwiedzamy wioskę w strefie przybrzeżnej
jeziora. Kanałami pływa mnóstwo
maleńkich dzieci w niewspółmiernie do ich wzrostu wielkich łódkach. Wioska
szykuje się do nocy. Wiele kobiet pod swoimi chałupami robi ostatnie dziś
przepierki. Mężczyzn praktycznie nie widać, pewno jeszcze łowią ryby. Ci
ostatni nie mają chyba tak źle w swoim życiu - cały czas na rybach. Natomiast
wioskowi chłopcy oddają się zabawie. Miło w końcu zobaczyć bawiące się
dzieci. Roześmiani, rozentuzjazmowani
puszczają latawce, jak w wielu innych biednych miejscach na kuli ziemskiej. Tym
dzieciom i tym w innym rejonach globu życzę w myślach długiego, beztroskiego
dzieciństwa, wzrastania w POKOJU i ….. żeby Im się latawce nie zaplątywały w
korony drzew.
Wieczór- senior
spędzamy w miejscu, które jest mi szczególnie bliskie sercu, a raczej żołądkowi.
W knajpie. Dziś nasza ostatnia kolacja tutaj. Jak to miło podróżować w fajnej ekipie,
przechodzi mi przez myśl. W pewnym momencie muszę iść do łazienki. Gdy idę po
wąskiej kładce bez barierek, długiej na jakieś 20 metrów przerzuconej nad
jakimś ściekiem, gaśnie światło. Jak to dobrze, że zapalono profilaktycznie
kilka świec po drodze. Cudem unikam cuchnącej kąpieli. Do Birmy radzę wziąć
latarkę. Może się przydać.
Witam
OdpowiedzUsuńOtrzymałem od Andrzeja Pana książkę "Banany i cytrusy" i z przyjemnością ją przeczytałem. Wspaniałe przygody i ciekawe komentarze. Podziwiam odwagi samotnego podróżowania i zwiedzania. Życzę aby każda kolejna podróż była jeszcze bardziej urokliwa.
Leśnik urządzeniowiec Jarek S