03.12.2013
Chyba każdy wie,
nawet dziecko, kim był Suryawaman II. To podstawa wiedzy o historii. Mowa tu,
oczywiście, o dziecku kambodżańskim i realiach Kambodży. Suryawaman II wielkim
władcą był i zbudował Angkor Wat. Jeden z siedmiu cudów średniowiecznego
świata. Największą sakralną budowlę na świecie. W kompleksie Angkoru, który
rozpościera się na obszarze 400 kilometrów kwadratowych
Angkor Wat, czyli Świątynia Miejska jest budowlą sztandarową. Powstawanie tego
miasta datowane jest na wieki od IX do
XII. Angor jest uznawany za największe miasto sprzed rewolucji przemysłowej.
Mieszkało tam milion ludzi. Warszawa miała powstać dopiero za kilka stuleci.
Jest upalne,
grudniowe popołudnie, jakkolwiek to zabrzmi. Wracam pełen wrażeń ze zwiedzania trzech
najważniejszych świątyń w kompleksie Angkoru: Angkor Wat, Bayon, Ta Phrom.
Niestety, na więcej nie pozwala czas.
Nie będę ich opisywał, jest tego dużo w
Internecie, można poczytać, jeśli kogoś temat interesuje lub wybiera się do
Kambodży. Powiem jedno. Warto było tu być i czuję niedosyt. Szczególnie Ta
Phrom zrobiła na mnie wrażenie. Pokazuje moc dżungli. Kręcili w niej kilka scen
do ,,Tomb Raider" z Angeliną J. Jest sporo turystów, ale da się żyć. Bywały
miejsca, gdzie chwilami byłem sam. Poza tym atmosfera niezwykła. Małpy, słonie,
dźwięki dżungli. Nieprawdopodobne miejsce.
Zabytek nr 2 w moim życiu. Pierwszym jest pałac Bismarcka w Warcinie. Tam uczęszczałem do technikum leśnego.
A oto kilka fotek
zebranych w krótki filmik. Zaczyna się od wróżbitki, potem fotografie, po czym pokazuje
kobietę w dżungli. Filmik jest mojego autorstwa a muzykę skomponował islandzki
i pewno nikomu nieznany Sigur Ros. Popatrzcie cierpliwie:
Wracamy piękną,
zacienioną drogą do Siem Reap. Wiele tuk tuków jedzie jeszcze w tamtą stronę. Widno
będzie, wszak 4 godziny. Tubylcy machają
mi przyjaźnie. Niewiarygodne jacy tu
są ludzie. Przyjacielscy, uśmiechnięci, życzliwi. Jesteśmy biali, bogaci w ich
mniemaniu. Mogliby nas nie lubić za to i za wiele innych, dużo gorszych rzeczy.
U nas jak się komuś wiedzie - ,,…ny Żyd’’ czasem leci tępy, zawistny
komentarz. Wyprzedzamy kilku rowerzystów, ponieważ co niektórzy turyści
zwiedzają Angor na rowerach. Można je wypożyczyć za grosze (1 dolar za dzień)
w licznych wypożyczalniach. Jesteśmy w Siem Reap. Żegnam się z tuk tukowcem na
4 godziny. Ma być o 19 pod hotelem i pokazać mi wieczorne życie tego miasta.
Odświeżam się w hotelu i wychodzę szukać jakiegoś miejsca gdzie kupię bilet do
Battambang na jutro. Znajduję biuro turystyczne, czy coś podobnego, budzę śpiącego w hamaku chłopca i
kupuję bilet na łódź. Będę płynął ok. 8 godzin jeziorem i rzeką z Siem Reap do
Battambang. Targuję cenę na 15 dolarów, choć mam wrażenie, że przepłacam.
Jeszcze chłopiec ma w tej cenie kupić znaczek na kartkę pocztową do K. (córci)
i wysłać na poczcie. Dziękuję mu i wychodzę. Idę poszukać kawy. Po kilkunastu
metrach widzę 2, 3 stoliki na chodniku. To wietnamska knajpka. Zamawiam kawę z
lodem. Cena - 1500 rieli. Niecałe pół dolara. Do tego herbata. Gratis. Cena dla
białasa, raczej. Miejscowi w Kambodży średnio zarabiają 3 dolce dziennie. Za
swoją
godzinną pensję mogę wypić tu morze kawy. Za swoją
dzienną
pensję Khmer będzie miał problem w Bergen, gdzie mieszkam, aby wypić jedną filiżankę kawy. Zostawiam to
bez komentarza.
Piję i oglądam
życie ulicy. Jest miła atmosfera, wielu ludzi oferuje jedzenie z różnego
rodzaju wózków, dwukółek, rowerów, kijów, itp. Przejeżdża kambodżański traktor
z przyczepą. W pewnej chwili widzę, jak w środku mojej knajpki jakaś kobieta
leży sobie na tapczanie. Cykam fotkę,
która ma pokazać, jak oni wykorzystują każdą wolną chwilę, żeby poleżeć w
cieniu. Zauważa to i coś szepce do szefowej. Po chwili ta przychodzi i:
- Cooo? Podoba ci się moja siostra?- pyta.
- Nie, nie, ja tylko tak fotkę chcia…
- Zrobiłeś jej zdjęcie, to znaczy, że ci się podoba - rzecze
do mnie wietnamskim angielskim.
- Nie, nie, ja tylko…
- Dobra, słuchaj - mówi – ona ci zrobi dobry masaż za 4
dolary. Godzinę albo półtora, z happy endem.
- Nie, nie ja tylko
kawy…
- Nie bądź głupi…
I tak mnie namawia do grzechu ze 2, 3 minuty, a ja się wiję
jak piskorz. Jednak moje kłamstwo, że przyjdę wieczorem o 8-ej powoduje, że
daje mi w końcu spokój. Przyszedłem się
napić kawy a tu się okazuje, że oferują też desery ;). Kurczę, nie jestem seksturystą. Nie pojechałem
do Pattayi w Tajlandii, czy do Sihanoukville w Kambodży, gdzie jeździ wielu
rządnych tego typu rozrywki. Ale i tu spotykam się, nie bójmy się tego
wyrażenia, z nadzwyczajną gościnnością w
kroku.
Postanowiłem coś
zjeść. Oczywiście nie w restauracji dla
białasów, tylko jak miejscowy. Kilkaset metrów spaceru i już widzę odpowiednie
miejsce. Oto rodzinny interes na poboczu ulicy. Kilkuosobowa rodzina mieszka
tutaj i ma dwie jakby lady na których skwierczą na grillu szaszłyki, ryby,
warzywa i inne dobra. Tu zarabiają, tu żyją. Mają hamaki,TV, rowery, kilka
wychudzonych kur. I sielską, rodzinną atmosferę. Zamawiam rybę, ryż i małego, zmrożonego w lodzie Angkorka. Sztućców nie
podają, nie ma. ,,Jedz jak człowiek - palcami’’ - domyślam się bardziej niż rozumiem. I tak mam
szczęście, że jest stół. Normalnie, jedzą
siedząc na matach, po turecku. Gdy jem, rozmawiamy, oni po khmersku, ja po
polsku. Chłopiec przyjechał ze szkoły i zajada szaszłyka. Nie wykluczam, że ze
szczura! Jest miło, bardzo miło, nieziemsko się czuję wśród tych serdecznych
ludzi. Ryż jak ryż, paskudny, ryba wyśmienita. W pewnym momencie córka matce
przeszukuje głowę przy stole w poszukiwaniu gnid lub wszy. Nie ma problemu, nie
dziwi nic. I nie przeszkadza. W Europie to by było nie do przyjęcia dla mnie,
ale tu nie przeszkadza. Można się o tym przekonać dopiero będąc tu, wdychając
tutejsze powietrze, będąc wśród tych ludzi. Tak serdecznych, uśmiechniętych,
ciekawych świata, życzliwych. Chciałoby się swoje serce dać im na tacy. Tacy są. Płacę, dziękuję i
idę na przedwieczorny spacer po zaułkach miasta. Spaceruję chyba z półtorej
godziny, podziwiając egzotykę miejsca. Pierwszy raz w Azji. Dziwi wiele rzeczy.
Jakże odmienny świat od naszego. Ale tu ludzie wyglądają na szczęśliwszych niż
w Europie. Mimo biedy. Takie odnoszę wrażenie. W Europie twarze wydają się ,,wykrzywione dobrobytem”. Tu jest inaczej. Bardzo inaczej.
O 19 wychodzę przed
hotel. Okazało się, że kierowca tuk tuka czeka na mnie już od 18-ej. Rozpiął
hamak pomiędzy drzewem a maszyną i kima. ,,Na wszelki wypadek, jakbyś mnie
potrzebował wcześniej, Ser". Rozbraja mnie to. Jak tu nie kochać tych ludzi? W
Europie takie coś się raczej nie zdarzy. Z hamakiem na pewno. Jeździmy i zwiedzamy wieczorne miasto. Do 22-ej.
Potem żegnamy się.
Nie będę opisywał tego, jak wygląda miasto wieczorową porą,
bo to temat na osobny post. Opowiem ostatnią historię tego dnia. Znamienną.
|
Klapki przed wejściem do fryzjera |
|
Multikino |
|
Jest upał, ale o urodę (białość) trzeba dbać |
|
Ale wielka zabawka |
Około 22.30 złapał
mnie głód. Postanowiłem coś zjeść na ulicy. Nie za długo mogę zabawić, ponieważ
o 5.30 pobudka. Wychodzę, a tu ciemno, głucho, wszystko pozamykane. Widzę tylko
pralnie. Kobiety piorą i prasują pośród unoszącej się pary. Małe rodzinne
interesy. Przechodzę kilkaset metrów i już jestem bliski rezygnacji, gdy nagle słyszę jakąś muzykę. Idę ku
niej. Budynek jakby nasza remiza strażacka na polskiej wsi, tylko bardziej
odrapany. (Tu chyba nie mają unijnych dopłat.:))Jest tu totalne zadupie. Białych nie uświadczysz. Trochę strach. Zaglądam do
środka i natychmiast cofam głowę. Pośród głośnej muzyki (połączenie disco
polo i khmerskiego hip hopu) grupa ok.
50 wyrostków i kilka dziewczyn bawią się na całego. Alkohol leje się
strumieniami. Wielu mocno chwieje się na nogach. Co robić? Jest jak na
polskiej, wiejskiej dyskotece. Same swojaki. Gdyby jakiś murzyn czy skośnooki
wszedł sam znienacka w takie towarzystwo w Polsce, to raczej marny jego los. Do
stolika by nie doszedł. Na swoje zamówienie by się nie doczekał. Tańczyłby nad
własnym grobem. Lub szpitalem. Co tu
robić? Pękam trochę. Ale sam nie wierząc w to co robię, wchodzę z mimowolnie
zaciśniętymi pięściami. Po Europejsku. Towarzystwo patrzy na mnie z
niedowierzaniem…Widzę w świetle
stroboskopów jakieś błyski. To noże?
Może? Nie, to zęby się świecą w rozpromienionych radością twarzach.
Podbiega do mnie dwóch z tego towarzystwa, usadawiają przy stoliku, kiwają na
kelnera, żeby zagęszczał ruchy. Zamawiam piwo, kurczaka z ryżem i warzywami. Są
sztućce. Co rusz ktoś podchodzi do mnie …i robi sobie ze mną zdjęcie. Jeden
daje mi swojego maila, chce żebyśmy pisali do siebie. Wciąż zapraszają mnie do
stołu ustawionego w podkowę. Wygląda jakby ktoś miał tu urodziny. Niektórzy
ściągają podkoszulki, prężą muły. Jak w
Polsce, na wsi, 30 lat temu. Takie mam
cały czas skojarzenia. Niewiarygodne!!!
Jest jak w niebie!!! Piję następne piwko, nie chcę wszak nikogo tu urazić.
Jest kilka pięknych dziewczyn. Są dumne i nie zwracają uwagi na białasa. I to
jest piękne. Jestem lepki od potu, jest gorąco, a wielu chce mnie koniecznie
objąć i przytulić! To co tu przeżyłem to najpiękniejsza przygoda dyskotekowa w
moim życiu. Nie licząc przygód z kobietami.:)
I niech nikt mi już nigdy w życiu nie pieprzy o polskiej
gościnności !! Może była, ale kiedyś.
Muszę iść, choć
żal. Za 4 godziny pobudka. Wracam do hotelu leciuchno zważony. ,,Dziwny
jest ten świat... Przyszedł już czas, najwyższy czas, nienawiść zniszczyć w sobie…" Za chwilę wpadnę w kambodżańskie objęcia Morfeusza. To był piękny dzień. Cudny.