09.05.05
Słudianka jest niewielkim miasteczkiem leżącym
przy południowym brzegu Bajkału. Liczy niecałe 20 tysięcy mieszkańców i jest
znana z licznych minerałów występujących w okolicy.
Dworzec kolejowy w Słudiance robi wrażenie. W całości wykonany jest z marmurowych bloków. Podobno to jedyny tego typu dworzec na świecie. Wysiadam na peron, słońce świeci pięknie. Cudowny dzionek. Jest godzina 11 czasu lokalnego. Różnica czasu z Polską to 7 godzin a z Moskwą 5 godzin. Tak na marginesie, pociągi dalekobieżne poruszają się w Rosji zawsze według czasu moskiewskiego. Wysiadam z pociągu i idę na wiadukt, żeby dostać się do miasta. Najpierw trzeba mi poszukać noclegu. Zaczepia mnie taksówkarz, proponując swoje usługi. Zwykle nie korzystam z dworcowych taksiarzy, tym razem jednak przyjmuję propozycję. Rosja już mnie i tak trochę ogołociła z forsy, więc te parę setek rubli nie robi mi różnicy. Przez miasto idzie akurat pochód. Dziś wielki rosyjski dzień, 70 rocznica Dnia Zwycięstwa, ruch w mieście jest więc utrudniony. Jedziemy na koniec miasteczka, gdzie wg zapewnień taksówkarza jest najtańszy nocleg. Po drodze oglądam miasto. Na niewielkim trawniczku przy blokach, wśród zaparkowanych samochodów pasą się 2 wychudzone po zimie krowy. Przyznam szczerze, że wygląda to dość egzotycznie.
Piękne drewniane domki z kolorowymi okiennicami dodają uroku miejscowości, komunistyczne bloki szpecą obraz. Kierowca opowiada o mieście. Co ciekawe, kierownica w tym aucie jest po drugiej stronie niż normalnie. Tak jest prawie we wszystkich autach na wschodzie Syberii. Import z jeszcze ,,dalszego” wschodu. Docieramy na miejsce. Nocleg jest tani, bo pani chce 500 rubli. Szkopuł w tym, że nie działa Internet ze względu na okalające teren góry. No i do brzegu Bajkału daleko. Rezygnuję więc. Każę się zawieść na drugi koniec miasteczka, możliwie blisko jeziora. Jedziemy zatem, pośród odświętnie odzianych ludzi dumnie kroczących po ulicach i chodnikach. Daje się wyczuć w mieście podniosłą atmosferę wielkiego święta. Sklepy pozamykane, oprócz tych spożywczych. Wiadomo, naród jeść i pić musi. Szczególnie pić. Ale o tym później. Jedziemy jeszcze raz na dworzec, gdzie kupuję bilet na jutro do Ułan Ude. Miałem zostać nad syberyjskim morzem dłużej, ale odechciało mi się Rosji. Chcę jak najszybciej i bezpiecznie opuścić ten niegościnny dla mnie kraj, a raczej jego służby ,,porządkowe”. Docieramy nad samiutki brzeg Bajkału. Jest dom wypoczynkowy, gdzie wynajmuję pokój. W ośrodku tym nikogo oprócz mnie nie będzie. Sezon turystyczny jeszcze się tu nie zaczął. Płacę 1000 rubli (ok. 70 zł) i idę do drewnianego domku z tarasem. Wcześniej płacę taksówkarzowi 400 rubli. Pokój jest czysty, miły, łazienka, telewizor. No i mam taras z widokiem na Bajkał. Do tak fascynującego mnie od zawsze jeziora jestem zaledwie kilkadziesiąt kroków. Rozpakowuję się, dokładnie przeglądając wszystkie rzeczy. Już pisałem o tym, ale ograbili mnie policjanci z m.in. ze scyzoryka i wszystkich majtek! Biorę w końcu kąpiel. Oglądam siniaki i liczne zadrapania na ciele. Ramiona mam (w tych miejscach gdzie niektórzy mają bicepsy) całe sine, żeby nie powiedzieć czarne. Młodziaki z policji mają silne uściski, przyznaję z niechęcią w myślach. Robię przepierkę i idę w końcu przywitać się z jeziorem. Nad brzegiem trwa mała biesiadka.
Stoi stare krzesło, rozwalający się fotel i niezamieszkała buda dla psa. Na tych ustrojstwach siedzą 2 kobiety i starszy mężczyzna. W koło nich biega ujadający kundel. Trwa konsumpcja wina marki wino. Piją z jednego kubeczka po kolei. Witam się z nimi i zaczynamy rozmowę. Opowiadam skąd jestem, dokąd jadę i tego typu konwersację prowadzimy. Odnoszą się do mnie z wielką serdecznością. Proponują kubeczek eliksiru. Odmawiam grzecznie. Opowiadają o swoim wielkim święcie i mówią, że teraz mają kolejną wojnę. Ukraina na nich napadła! Kurczę, idę nad wodę, nie mogę słuchać aż takich bredni. Ręce opadają jak są zmanipulowani przez rządzących. W końcu zanurzam z przejęciem rękę w ,,Błękitnym Oku Syberii”. Czuję się świetnie, jak zawsze gdy spełniam jakieś podróżnicze marzenie.
Woda jest zimna. Bardzo zimna. Widok cudowny. Nad jeziorem pięknie prezentują się ośnieżone góry Chamar – Daban. Rozkoszuję się chwilą i spokojem. W końcu, problemy i stres pozostały za mną. Po kontemplacji czas na konsumpcję. Mam przemożną ochotę zjeść rybę z tego jeziora. Idę do maleńkiego sklepiku położonego nieopodal. Skromny wystrój i asortyment, żeby nie powiedzieć, bida tu aż piszczy. Wybieram małe wędzone rybki, chyba szprotki. Nie z tego jeziora, ale co tam. Pieczywo, piwo, batonik, chwileczka rozmowy z zaciekawioną dziewczyną za ladą. Mija chwila i już siedzę na tarasie. Rybki smakują wybornie, choć uwędzone są z flakami. Ale co tam. Piwko wspaniale pieści przełyk.
To mój obiad. Ach jak miło żyć. Nie mogę nasycić oczu pięknem jeziora i gór. W końcu jednak czas iść w miasto. Przechodzę znowu przez wiadukt i kieruję się do głównej części miasta. Na scenie trwają występy zespołów tanecznych. Gawiedź się bawi. Robię kilkadziesiąt fotografii, jakiś filmik i idę dalej, choć występy są dość ciekawe, szczególnie spektakularnie wyglądają kazaczoki.
Idę ulicą, wchodzę do jakiejś klatki schodowej w obskurnym, poradzieckim bloku. Idę bez celu na drugie piętro. Któż by nie chciał zobaczyć jak wygląda klatka schodowa w bloku na dalekiej Syberii? Zapach jaki mnie tu otacza przypomina mi wczesne dzieciństwo. Jest taki sam. W zasadzie to nie zapach, to odorek. Wychodzę z klatki. W jednym oknie widzę faceta, który myje okno! A to dysydent. W takie święto? Odważna postawa. Nie chcę robić mu zdjęcia, żeby się nie przestraszył, że jestem jakimś tajniakiem. Trochę tu obskurnie w blokowiskach, idę więc w tę część miasta, gdzie stoją domki jednorodzinne. Niektóre wyglądają nawet ładnie. Kolorowe okiennice pięknie zdobią drewniane domy. Płoty, albo ładnie pomalowane, albo chylące się ku upadkowi. Gdzieniegdzie szczekają psy. Dochodzę w pobliże jakiegoś sklepu, do którego wchodzą zawiane Rosjanki uzupełnić świąteczne zapasy. Można się domyśleć co będzie głównym produktem, który kupią.
Robię im zdjęcie. Przystają jak wryte. Nie spodziewały się, że ktoś się nimi zainteresuje. Nawiązujemy rozmowę. Mówię, że przyjechałem z Norwegii (nie skłamałem przecież). Są bardzo ciekawe jak mi się tu podoba, gdzie się zatrzymałem i czy długo tu zabawię. Mam obawy, że jeszcze przyjdzie im ochota mnie odwiedzić z jakimś bełtem, więc kręcę i kluczę trochę, gdy pytają gdzie mam nocleg. Proszą mnie o adres internetowy, bo chciałyby ze mną korespondować. Nie daję go. Jedna z pań śmieje się cały czas a uśmiech jej zdobi garnitur złotych zębów. W końcu żegnamy się, ja idę w swoją stronę a panie w swoją, czyli wchodzą do sklepu. Wracam na główny plac, gdzie wciąż trwają pokazy tańca. Na jednej z ławek siedzi czterech dwudziestoparoletnich młodzieńców. Zaczepiają mnie tekstem typu: ,,E lala, bucik ci się rozwala”. Idę z aparatem na szyi, ubrany nieodświętnie, więc nie wyglądam na miejscowego. Podchodzę do nich. Pewno będzie draka, ale co mi tam. Gęby nie skażone myśleniem. O ludziach takich zwykło się mawiać, że gdyby nie owsiki, brak w nich byłoby życia wewnętrznego. Na wszelki wypadek, mówię łamanym rosyjskim (tylko taki znam), że jestem z Norwegii. Czort jeden wie, co w nich siedzi? Są na dużej bombie i raczej szukają zwady. Na wieść, że jestem obcokrajowcem z zachodniej Europy miny ich się zmieniają. Stają się mili i bardzo zaciekawieni. Pytają jak mi się podoba na Syberii i w ogóle w Słudiance. Sypię komplementami, więc ich twarze ozdabiają uśmiechy. Uśmiechy te wyglądają tak, że gdyby je zobaczył Chopin pewnikiem doznałby erekcji. Toż to istne fortepiany. Pianina jakieś. Ząb co drugi, trzeci w każdej buzi, resztę przestrzeni wypełniają czarne dziury. A tych buziek, aż 4. Gadamy jeszcze chwilę, a ich postawa jest coraz bardziej uniżona. Chcą jeszcze konwersować, ale wywijam się wymówką, że idę na kawę. Wchodzę do pobliskiej kawiarni. Piję średniej jakości kawę. Gdy wychodzę rzucam okiem na ,,śpiewające fortepiany”. Jeszcze siedzą na tej ławce. Jak święta, to święta. Chyba ich polubiłem. Idę poszwędać się jeszcze nad brzeg Bajkału.
Wieczór spędzam w
moim pensjonacie. Zrobiłem zaopatrzenie w sklepie w postaci piwa i ……ryb
wędzonych. Tym razem kupiłem 2 większe sztuki. Nie wiem jak się nazywały, ale
nie są z Bajkału. Problem z nimi taki, że też nie wypatroszone. Nie ma tu ludzi do
pracy przy sprawianiu ryb, czy co? Wnętrzności powodują, że kolacja jest
gorzka. W telewizorze, który włączyłem z ciekawości co też tam pokazują, lecą
wstawki z różnych miast, gdzie odbywały się liczne w ludzi pochody. Później
lecą programy o Ukrainie. Nie wczuwam się, bo szkoda mi czasu na oglądanie, ale
przekaz tej stacji jest jednoznaczny. Czasem pada słowo: ,,Polska”. W
kontekście wiadomym. Putinowska tuba pracuje w najlepsze, gdy idę na taras. Na
terenie ośrodka, pośrodku stoi syberyjska chatka. Jakby z innej bajki.
Jest ode mnie jakieś 15 metrów. Bardzo
mała, bidna, jednoizbowa. W chacie tej żyje na niewielkiej powierzchni
trzypokoleniowa rodzina. Dziadek, małżeństwo i ich syn. Trudno wyczuć kto w tym
domu rządzi. Może dziadek? Może pani domu? Może pan domu? Jedno jest pewne. W
tym domu z pewnością częstym gościem jest alkohol. Nie inaczej jest i dziś. Z
domu dobiegają mnie odgłosy karczemnej awantury. Dochodzi do przepychanek.
Dziadek wychodzi, smutny, przygarbiony. Jest wielka, niemiła rozróba. W Wielkie
Święto dzieje się mała tragedia. Lub odwrotnie. Może to alkohol jest gospodarzem w tym domu? A ludzie są tu tylko gośćmi? Putinowska tuba nadaje, awantura ucicha a ja słyszę
w dali odgłosy muzyki. To nocny festyn. Oczywiście, nie idę tam zobaczyć.
Widziałem przez cały dzień już dość pijanych Rosjan. Władza w Rosji dba o swoje
interesy, wódki zabraknąć ludowi nie może. Jabłek może nie być, ale jabole być
muszą. Późnym wieczorem odbywają się pokazy sztucznych ogni. Pięknie wygląda nocny
Bajkał oświetlony racami.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz