17.05.215
Wierzę w siłę sprawczą marzeń. Nie dlatego, że tak zalecają mądrzy
ludzie w jeszcze mądrzejszych książkach. Nie dlatego, że tak trzeba. Wierzę w
siłę sprawczą marzeń, ponieważ wiele razy ta tajemnicza siła potrafiła mnie
wyciągnąć z życiowych tarapatów i pozwoliła zrealizować jakieś marzenie. Nawet
takie, które wydawało się początkowo nieosiągalne. Nigdy nie przestawałem
marzyć. Nie przestałem marzyć nawet w tym okresie swojego życia gdy brakowało
na ,,kieliszek chleba” i czasem zdarzyło się, że poszedłem spać głodny i…
ciężko było z tego powodu zasnąć. Wiele rzeczy w życiu spieprzyłem. Przegrałem.
Ale nigdy nie przestałem marzyć. I wierzyć w realizację tych marzeń. I stawiać sobie celów.
Dzień za dniem, wieczór za wieczorem. Po kolei, po kolei, krok za krokiem.
Marzenia o podróżach nie opuściły mnie nawet w najczarniejszych chwilach mojego
żywota. A gdy były już jakieś pieniądze… to nie było czasu… albo siły. Nie
można podpadać pod definicję głupoty, w którą to ja podpadłem. A jak ona brzmi?
,,Robić cały czas to samo i oczekiwać różnych rezultatów”. Wiele jest możliwości
wyjścia z takiego impasu. Ja zrobiłem to co zrobiło jakieś 2 miliony rodaków, zamieniłem
drugie śniadania na lunche. Nie jest to najlepsza metoda, ale ja taką
zastosowałem. Zresztą, zawsze marzyłem żeby zobaczyć piękną, zasnutą
tajemniczymi mgłami Norwegię… i zobaczyłem. I patrzę na nią do dziś.
widok z klatki w bloku, w którym mieszkam |
Najpierw jadę jednym autobusem miejskim, po czym przesiadam się na
drugi. Jakoś udaje mi się nie pobłądzić, mimo, że w tym mieście jest ponad 900
linii autobusowych. Zresztą, czy można zabłądzić na włóczędze? W każdym razie,
docieram do przystanku autobusowego Deshengmen, skąd odjeżdżają autobusy i busy
do Badaling, jednego z najważniejszych miejsc turystycznych w Chinach. Jak
pisałem, nie lubię za bardzo mocno obleganych miejsc turystycznych, ale w tym
przypadku idę z samym sobą na kompromis. Zobaczymy jak na tym wyjdę. Dopada
mnie naganiacz i za 400 juanów proponuje mi miejsce w busie do Badaling.
Ignoruję go i idę do normalnego autobusu, który jest znacznie, znacznie tańszy.
Nie wiem ile kosztuje bilet, ponieważ odbijam tylko kartę Reinera. Naganiacz
ostrzegł mnie, że ten autobus jedzie 4 godziny. To wierutne kłamstwo, domyślam
się. Po godzinie z małym haczykiem, jestem na miejscu. Niestety, jest pewien
problem. Pogoda zmieniła się diametralnie. Już gdy dojeżdżaliśmy tu widziałem
błyski i słyszałem grzmoty. Gdy wysiadam z autobusu z nieba lecą pierwsze
krople deszczu. Kurka, nie miało kiedy padać? Od 1 - go maja nie widziałem zachmurzonego
nieba. Polska, Rosja i Mongolia skąpane były w słońcu. Pekin do tej pory też. I
teraz akurat musi zacząć padać? A ja w koszulce i krótkich spodenkach… nie
dobrze. Ale idę twardo w kierunku muru. Wysiadłem chyba w złym miejscu, bo do
przejścia mam szmat drogi. Idę wzdłuż szosy mijany przez pojedyncze samochody.
W pewnym momencie ktoś otworzył w niebie kran. Salwuje się ucieczką pod
niewysokie, ale gęste drzewo. Jest to sosna, znając życie, chińska. Tkwię tak w
kucki jak zając w kapuście albo grzybiarz w lesie, co miał pecha i dostał
biegunki. Ciekawe ile tu pokucam? Nie będę jednak tracił czasu bezproduktywnie.
Teraz, gdy tak leje, opowiem trochę o tym murze.
Wielki
Mur Chiński jest największą budowlą kiedykolwiek wzniesioną przez człowieka.
Zaczątki muru powstawały kilka stuleci przed naszą erą, jednak znaną do dziś postać mur uzyskał dopiero za czasów dynastii Ming, w okolicach
wieku XV , kiedy to prowadzono intensywną jego budowę w celu obrony
przed ludami mongolskimi. Wznoszony w trudnym terenie, często na grzbietach gór
,,kosztował” setki tysięcy istnień ludzkich. Stąd mówi się o nim, że jest to
najdłuższy cmentarz świata. Podczas ataków małych hord spełniał swoją rolę,
natomiast podczas długich oblężeń większych sił okazywał się bezużyteczny. W
okresie świetności jego długość liczyła ponad… km, jednak do dziś zachowało się
około… km. Tutaj nie wpisuję liczb, ponieważ różne źródła podają różne dane na
ten temat, często o dużej rozpiętości. Mur chiński to nie jest jedna ciągła
linia fortyfikacji, ale wiele linii w różnych miejscach. Każda dynastia
budowała go w zależności od sytuacji i potrzeb, a także, jak się wydaje, na
pokaz swojej potęgi. Większość muru znajduje się w złym stanie, ale w
niektórych miejscach władze Chin zrekonstruowały go i udostępniły go do
użytkowania. Wielki Mur Chiński jest celem wizyt turystów z całego świata, a
nawet odbywa się na nim maraton. Wbrew powszechnym opiniom, nie jest widoczny z
księżyca, czy też z kosmosu. Wystarczy użyć trochę wyobraźni, żeby dojść do
takiego stwierdzenia. W wielu jednak miejscach ,,internety” lansują inną
teorię. Kłamstwo, nawet to wielokrotnie powtarzane… jest jednak kłamstwem. Wielki
mur według mnie jest budowlą imponują i… bezsensowną. Powody jego
bezsensowności są 2 i oba wymieniłem powyżej. Tak mi się wydaję dziś, patrząc z
perspektywy człowieka żyjącego w XXI wieku.
Przestaje padać –
opuszczam kryjówkę. Wychodzę znów na szosę i łapię okazję. Chińczyk podwozi
mnie rozklekotanym busem towarowym jakieś 2 kilometry. Chce za to 20 juanów.
Daję mu 10 i z uśmiechem wysiadam mówiąc, że więcej nie mam. Krzywdy nie ma.
Kręcę się w pobliżu muru. Deszcz na
przemian, pada i nie pada. Grzmoty i błyski jednak nie ustają. Dobrze, że jest
ciepło. Patrzę na mur wijący się pod górę. Widok to imponujący, chociaż czasem
widoczność jest słaba. Całkowita długość muru, tu w Badaling, to prawie 5
kilometrów. Na murze znajduje się 19 strażnic. Wszystko zostało pięknie odrestaurowane
w XX wieku. Mimo niepogody tłum jest wielki. Na parkingu stoi milion autobusów.
No może ciut mniej. Dochodzę do wejścia na mur… i rezygnuje ze wspinaczki na
niego. Nadciągają kolejne chmurzyska, ludzi kupa, a mur przecież widzę. Robię w
tył zwrot i wracam do Pekinu. I tak to już ze mną jest. I to jest jedna z wielu
zalet podróżowania samemu. Robisz to na co masz ochotę, nawet rzeczy dość
kontrowersyjne, tak jak ja przed chwilą. Gdy idę, znowu zatrzymuje się jakieś
auto i proponuje podwózkę. Korzystam z okazji. Przy wysiadaniu, gdy dziękuję
chińskiej szoferce, pokazuje mi ona pocierając kciukiem prawej ręki o dwa inne
palce, że ,,za dziękuję się nic nie kupuje”. Wyłuskuję z portfela 10 juanów.
Wsiadam do autobusu powrotnego. Tłok jest niemiłosierny. Stoję tuż obok
bileterki z chorągiewką, która nie wiedzieć czemu wystawia ją przez okno gdy
zajeżdżamy na niektóre zatoczki przystankowe. Kierunkowskaz w autobusie się
zepsuł, czy co? Fajne w podróżowaniu po Azji są stany zdziwienia, które dość często
potrafią człowieka wziąć w swe władanie.
Wieczorem znowu idziemy na kolacje do
knajpy. Tym razem zabrali mnie moi gospodarze do dużej restauracji, typu hot
pot. W środku lśni czystością, obsługa uwija się jak w ukropie. Jest niezbyt
tłoczno. Stolik mamy zarezerwowany w jakby oddzielnym pomieszczeniu. Jest nas
piątka. Dołącza do nas kolega Niemców. Hot pot, czyli gorący kociołek wygląda
tu tak, że na środku dużego stołu jest
dwudzielne naczynie w którym są już gotowe zupki, a w zasadzie ich
wywary, w których to będziemy gotowali według swojego uznanie różne składniki. Naczynie
jest przedzielone przegródką, ponieważ jedna jest przeznaczona na ,,wsady”
jarskie, a druga na wszelkie inne, również te mięsne. Na początek jednak
bierzemy swoje miseczki i idziemy do głównej sali robić sobie sos. Na długim
stole są wielkie misy z przyprawami, ziołami, owocami, orzechami i mnóstwo
jakichś nie zawsze mi znanych dodatków. Podpatruję co biorą moi
współbiesiadnicy, czasem się tym sugerując, a czasem nie. Przy misce ze świeżą
kolendrą przystaję. Po chwili wahania, biorę dokładkę. Mieszam wszystko starannie
sztućcem i sos gotowy. Wracamy do naszego stolika. Teraz do garnków wkładamy
niespiesznie poszczególne składniki. W ,,moim” garnku najpierw ląduje cienko pokrojony
boczek, w Doroty, tofu. Przed posiłkiem dali nam białe obrusiki na kolana, co
mnie trochę rozbawia. Klapki, krótkie spodenki, podkoszulek i… elegancja –
Francja. W kuflach pieni się piwo. Kelnerka w srebrnej misie przynosi coś
białego i podaje mi to jako pierwszemu chwytając to szczypcami. Z tego czegoś
unosi się para. Nie wiem co to jest i jak na złość, zaczyna ode mnie. Ale ja
nie mam szczypiec, żeby to wziąć. Okazuje się, że są to wygotowane małe
ręczniczki frotte do wytarcia rąk. Hmm. I gdzie to teraz położyć? Boczek szybko
dochodzi w pikantnej zupie. Wszystko jest tu cienko pokrojone w plasterki, żeby
niemal natychmiast po włożeniu było zdatne do wyjęcia. Rozmowy trwają, z kufli
ubywa, do garnka lądują grzyby, mięska, tofu, warzywa, owoce morza. Podają
miseczki z owocami. Siedzimy tak ze dwie godziny. Jedzenie w Chinach jest
bardzo dobre i żal mi będzie jutro opuszczać Pekin. Ale może na południu Chin
będzie równie ciekawie jeśli chodzi o kulinaria?
ostatnie fotki z Pekinu |