Polecany post

104. Książka: Banany i cytrusy, czyli leć do Afryki

środa, 19 sierpnia 2015

50. Piękin

16.05.2015
    


    Opuszczamy hutongi i udajemy się taksówką nad malownicze jezioro Qian Hai. To ulubione miejsce turystów i miejscowych w Pekinie. Stare hutongi zostały przebudowane i powstała okolica z cukierkowym klimatem. Sporo tu knajpek, klimatycznych kawiarni, motoriksz, galerii z rękodziełem. 
Tłok panuje tu niemiłosierny, ale miejsce mimo wszystko podoba mi się. Dołączył do nas Reiner i postanowiliśmy zjeść obiad. W jednej z bardzo wąskich uliczek znajduje się pizzeria do której się udajemy. Jest to ich ulubione miejsce ze względu na smaczną pizzę, którą tu serwują. Mieszkając kilka lat w Chinach można mieć czasem dość chińskiego jedzenia. Zamawiamy po dużym piwie i dwie sporych rozmiarów pizze. Przy stoliku obok siedzą 3 młode Chinki i jedzą swój wielki placek. Przyglądam im się ukradkiem co rusz i nie chodzi wcale o ich urodę. Dziewczyny robią sobie przy tej okazji chyba z 500 zdjęć. Biorą kęsa i uznają, że sytuacja na tyle się zmieniła, że warto to uwiecznić dla potomnych. Są zdjęcia grupowe, indywidualne, czasem angażowana jest do pomocy kelnerka. Zabawa na całe popołudnie.  Przy drugim stole, a w zasadzie dwóch złączonych siedzi… grupka Polaków. Przy naszym stoliku rozmowy toczą się po angielsku, więc  rodacy nie orientują się, że nie są tu jedynymi klientami znad Wisły. Nie są to turyści, wnioskuję z zachowania i wyglądu. Jest dwoje starszych ludzi, jedno kilkuletnie dziecko. Chcę do nich zagaić, ale Dorota radzi mi żebym dał sobie spokój. Mówi, że to chyba ludzie powiązani z polską ambasadą w Chinach. Daję sobie więc spokój, ale wzrok mój przykuwa atrakcyjna rodaczka i ciężko mi przestać co chwilę zerkać w jej kierunku. No, tak już ze mną jest. W każdym razie konsumujemy w dobrych nastrojach, niespiesznie. W końcu polskie towarzystwo płaci i zbiera się do wyjścia. Gdy znajdują się w pobliżu mówię ,,dzień dobry” po polsku. Reakcja ich zbija mnie z pantałyku. Spoglądają wszyscy na mnie lekceważąco z dużą dozą pogardy jaką panowie zwykli żywić dla plebsu. O w mordę, co za towarzystwo? Czegoś takiego się nie spodziewałem. Spoglądam na twarz dziewczyny, która tak mi się podobała. Widzę, że ma dziwny odcień twarzy, jakiś taki ziemisty. W ułamku sekundy zauważam, że to chyba kolor… gleby pszenno – buraczanej, z przewagą tej ostatniej. Na chwilę tracę dobry nastrój. Oj, jaki my naród?

Tracę na chwile dobry humor, ale po kilku chwilach wracam do normy. Po prostu, są ludzie i taborety i nie ma co się przejmować. Patrzę na posąg śmiejącego się Buddy, czyli Mi – lo znajdujący się przy wejściu do lokalu. Widziałem już je w kilku miejscach Azji. Zawsze przedstawiały postać nieprzyzwoicie grubą i ,,uchachaną”. Są popularne szczególnie w Chinach i Japonii. Posąg przedstawia postać Budai, żyjącego w dziesiątym wieku ekscentrycznego mnicha, który nauczał o Buddzie a ze swojego worka rozdawał biedocie prezenty. Śmiejący się Budda to symbol powodzenia, poczucia humoru i pomyślności. Jest patronem biznesmenów. Jeśli ma się go w domu lub w firmie, co jest częste u chińczyków, należy go głaskać po opasłym brzuchu. Podobno, ma to przynosić szczęście i dobrobyt.
     Po kilkunastu minutach wychodzimy z lokalu. Spacerujemy jeszcze chwilę nad brzegiem jeziorka, pokrytego dość gęsto małymi łódeczkami. Widzę urządzenia do gimnastyki ustawione na chodniku. Wszystkie są pozajmowane przez dbających o zdrowie tubylców. Jakiś starszy pan masuje swe mięśnie na specjalnym przyrządzie do tej czynności skonstruowanym. Ktoś łowi ryby, ktoś się opala, ktoś jedzie rikszą, ktoś je lody, ktoś czyta książkę na ławce, ktoś zajada szaszłyka na patyku, ktoś…              
 



    Zmieniamy miejsce.  Dołącza do nas Gabi i jedziemy na jakiś stadion piłkarski gdzie odbywały się od rana mecze niemieckich drużyn. Okazuje się, że w Pekinie jest tylu ,,Szwabów”, że potworzyły się tu drużyny piłkarskie. Mecze się już pokończyły, ceremonia dekoracji także, więc trwa biesiada. Leją się piwa z kijów, pieką na rożnach kiełbaski, są ciasta i inne smakołyki. To jest integracja! Tylko pozazdrościć Niemcom. Ze smutkiem przypominam sobie naszych ,,buraków” z pizzerii.
    

    Wieczorem, gdy już niebo nad Pekinem poczerniało wysiadamy po raz któryś już dziś z metra i docieramy do najważniejszych miejsc w Pekinie. Najpierw Plac Niebiańskiego Spokoju, czyli Tiananmen, największy plac na świecie. Tu w roku 1949 Mao Zedong proklamował powstanie Chińskiej Republiki Ludowej. Tu, w pobliżu tego placu, w roku 1989 przelało się morze studenckiej krwi wytoczonej z młodych ludzi przez armię, podczas tłumienia protestów. Tu, w pobliżu tego placu, 5 czerwca 1989 zrobiono jedno z najgłośniejszych zdjęć w historii świata, przedstawiającego Tank Mana, czyli Nieznanego Buntownika, gościa, który z siatkami z zakupami stanął naprzeciwko kolumny czołgów i je zatrzymał. https://www.youtube.com/watch?v=YeFzeNAHEhU. Tu, w pobliżu tego placu, 16 maja 2015 stoję i ja. Jakoś nie mam ochoty iść na sam plac. Na Bramie Niebiańskiego Pokoju wisi wielki portret Mao Zedonga. Nawet nie chce mi się stać koło niego. Brama jest bardzo ładnie oświetlona i stanowi wejście do Zakazanego Miasta, największej atrakcji Pekinu, a być może całych Chin. Co ja zrobię, że nie chce mi się go odwiedzać? Co z tego, że pełno tam pięknych, bogato zdobionych sal pałaców  i pałacyków. Mnie nie ciągnie w takie miejsca i już. Tym bardziej, że ludzi tam jak mrówek w mrowisku. Wolę ulice, targowiska, knajpki, osiedla, uliczną kuchnię. 
Wolę obserwować prawdziwe życie zwykłych ludzi, niż mury.  Nawet jeśli są na liście UNESCO. Co z tego - na mojej liście często ich nie ma. Idziemy dalej podziwiając wspaniale oświetlone gmachy i budowle aż docieramy w klimatyczne uliczki gdzie tłoczy się  ciżba ludzka. Mijamy otwarte w tamtym roku Muzeum Figur Woskowych Madame Tussauds. Chodzimy pośród straganików, knajpek, ulicznych sprzedawców i grajków. Mijamy słynną w Pekinie restaurację serwującą kaczki po pekińsku. Patrzę przez chwilę na proces 
wyciągania ich z pieca opalanego drewnem z drzew owocowych. W końcu lądujemy w jakimś pubie, gdzie jest sporo obcokrajowców. Na ścianie widniej napis: ,,Live is backpackig”. Wypijamy po dwa piwa do jakichś lekkich przekąsek i idziemy do metra. Jedziemy kilka minut jedną linią, przesiadamy się na drugą, potem taksówką do domu. Reiner znowu proponuje kieliszeczek whisky, a ja znowu nie odmawiam. Kładę się spać o 2 w nocy. Jutro spróbuję zobaczyć Wielki Mur Chiński.










Brak komentarzy:

Prześlij komentarz