6,7,8.12.2014
Laos jest jednym z niewielu już (na
szczęście) państw na świecie, gdzie egzystuje jeszcze komunizm. Graniczy z
Tajlandią, Wietnamem, Kambodżą, Chinami i Birmą. Jest prawie całkowicie
porośniętym lasem, a właściwie dżunglą. Najważniejszą rzeką tego kraju jest
Mekong, ósma, pod względem długości rzeka na świecie. Jest krajem górzystym,
bardzo biednym, ze słabo rozwiniętą infrastrukturą, bez większych miast, ale za
to z porozrzucanymi pośród dżungli malowniczymi wioskami. Zamieszkuje go około
6 mln mieszkańców. W tej liczbie zawarte jest ponad 100 różnych grup
etnicznych. Sądzę, że będę czuł się tu dobrze.
Ląduję w stolicy kraju, Vientiane, miasta
które jak na azjatycką stolicę wydaje się większą wioską. Po Rangunie i Kuala
Lumpur będzie miłą odmianą, choć nie wiem jak długo w nim zabawię. Lądujemy
bezpiecznie na płycie lotniska i pieszo idziemy do budynku przylotów załatwić
formalności. Na miejscu wypełniam formularz, daję jedno zdjęcie paszportowe i otrzymuję
wizę za 30 dolarów. Co ciekawe, obywatele różnych krajów płacą różną cenę.
Najdrożej płacą Kanadyjczycy. Nie prawdą jest, jak czytałem na którymś z
blogów, że Rosjanie mają wizę bezpłatną. Też muszą płacić, choć nie tyle co
Szwedzi, którzy jak wynika z rozpiski, płacą najwięcej z Europejczyków. Na
lotnisku wymieniam walutę. 330 dolarów = 2,6 miliona kipów. No….., czuję się
pierwszy raz w życiu ,,szmalowny”, choć nie wiem na jak długo mi to wystarczy.
Chociaż nie……, kiedyś, w roku 1987 miałem 10 dolarów. Wtedy też czułem się
wyjątkowo bogaty.
Wychodzę przed budynek lotniska, gdzie
oprócz żaru z nieba dopada mnie taksówkarz. Omijam go, wcale nie wysłuchując
jego oferty. Staję chwilę z boku i przyglądam się wyszukując jakiejś okazji.
Jak nie znajdę nic, to nie ma sprawy. Do centrum miasta jest zaledwie 3
kilometry. Pójdę z tak zwanego kapcia. Po chwili jednak widzę tuk–tuka. Negocjuję cenę na 15 000 kipów
(niecałe 2 dolary) i jadę w dobrym nastroju, dumny ze swoich zdolności
negocjacyjnych. Wysiadam w okolicach centrum i mina mi rzednie. Nie
zrozumieliśmy się. Facet chce 50 000 kipów. Cóż robić, trzeba ,,becalen”.
Trochę zbity z pantałyku rozglądam się i zastanawiam co tu robić. Nie widzę
żadnego guesthousu w pobliżu i podejmuję
szybką decyzję. Spadam w jakieś bardziej górzyste rejony Laosu, do Luang
Prabang lub Vang Vieng. Nie myśląc wiele, wchodzę do agencji turystycznej,
gdzie dowiaduję się, że muszę jechać na dworzec autobusowy i tam szukać
połączeń. Biorę tuk-tuka i pędzę na dworzec, który jest oddalony bardziej od
centrum, niż lotnisko. Płacę 100 000 kipów. Mina mi rzednie jeszcze
bardziej, morale spada, ale to nic. Pierwsze koty za płoty. Kupuję bilet do
Vang Vieng za 60 000 kipów (a to tuk-tukarz- bandito) i czekam na
dworcu.
Przyglądam się załadunkom autobusów. Wygląda to tak, że podjeżdża
autobus na stanowisko, po czym następuje załadunek towaru. Motory na dach,
torby na dach i do schowków. Karkołomne zabiegi temu towarzyszą. Chyba zawsze
jest tu drabina potrzebna do załadunku. Mam wrażenie, że niektórzy robią sobie
przeprowadzki autobusami. Bawię się dobrze, tym bardziej, że co jakiś czas ktoś
miejscowy zagaduje do mnie. Ale mija czas a mój autobus jest już godzinę
spóźniony. Ani o nim widu, ani słychu. Megafony milczą, ale nawet gdy przemówią, to
nic mi to nie da. Wiadomo. Idę do kasy zapytać się co jest grane. Okazuje się,
że mój autobus nawalił i przyjedzie za 4 godziny, albo później, albo wcześniej,
albo wcale. Oddaję bilet i dostaje zwrot
pieniędzy. Wcześniej zobaczyłem, że z
jednego końca dworca odchodzą jakieś minibusy. Idę tam i okazuję się, że za 15
minut mam busa do Vang Vieng. Świetnie, wchodzę w temat. I do busa. Płacę 50
000 kipów! Przede mną kilka godzin jazdy. Po półtorej godzinie startujemy! Obok
mnie siada dziewczyna w hidżabie. Leciała ze mną w samolocie z KL. Zdążyła
obejrzeć jakąś buddyjską świątynię w Vientiane, gdy ja trwoniłem czas na
dworcu. W każdym razie jedziemy, nawet miło się gada, dziewczyna jest
kontaktowa i co chwila coś fotografuje przez szybę busa. Ja nie. Za oknem kolorowy świat Laosu, barwni ludzie,
piękna przyroda, choć wiem, że najlepsze jeszcze przede mną.
Po kilku godzinach dojeżdżamy do Vang
Vieng. Wysiadam z busa i kieruję się do najbliższego guesthousu, czyli mam do
przejścia jakieś 20 metrów. Cena super, 60 000 kipów, w cenę wliczona kawa
i banany do woli. Pokój ekstra, ciepła woda, wielkie łóżko. Zostaję, nie szukam
dalej. Odświeżam się i idę zwiedzać miasteczko - legendę, a właściwie coś zjeść,
bo kręgosłup przykleja się do żołądka, lub raczej odwrotnie. Są szaszłyki z
piersi drobiowych. Siadam i jem…… i słynny Lao Beer. Nareszcie w Laosie. Widoki
są tu przepiękne, góry, palmy, rzeka. Do tego tanio i miło. Z czego słynie Vang
Vieng? Otóż była to kiedyś największa imprezowania w Laosie. Mnóstwo młodzieży
przyjeżdżało tu z całego świata, by pośród morza taniego alkoholu, dragów i
wiecznej zabawy korzystać z bogactwa natury. Brzmi trochę nielogicznie,
nieprawdaż? Gdzie hordy pijanej młodzieży, a gdzie przyroda? W Vang Vieng to
nie paradoks. Kiedyś miejscowi wyczuli interes i zorganizowali tubing na
miejscowej rzece. Bierze się wielkie dętki od traktorów i heeeja, kilka
kilometrów w dół rzeki. Do tego lejące się piwo, marycha i muzyka wśród gór.
Ale rocznie ginęło tu kilkunastu turystów, tonąc w bystrzach rzeki. Ich wołanie
o pomoc, być może, zagłuszone zostało szumem rzeki, muzyką i śmiechem. Władze
postanowiły z tym skończyć i ukrócić proceder, być może po to żeby się Wyspy
Brytyjskie nie wyludniły za szybko. Dzisiaj dalej jest tubing, ale ludzi jakby
mniej. Jest spokojniej niż kiedyś. Jedzonko pyszne, kręcę się trochę po ulicach,
spotykam znajomą muzułmankę, która mnie częstuje jakimiś ciastkami, gadamy
chwilę, po czym się dyskretnie ulatniam. Wieczór spędzam przed swoim
guesthousem, przy dźwiękach gitary. Jakiś Laotańczyk gra na pudle, otoczony
kilkoma białasami. Baaardzo miło.
Minęło 20 godzin. Siedzę w Luang Prabang w
knajpce pod gołym niebem nad Mekongiem. Kolacja-tajm. Rano wyjechałem z
Vang Vieng i przez kilka godzin jechaliśmy busem przez góry porośnięte dżunglą.
Trasa piękna, kręta i mnóstwo serpentyn. Czasem wydawało się być groźnie, gdyż
niektórzy jeżdżą tu bardzo szybko. Kierowcą busa okazał się wczorajszy
gitarzysta sprzed mojego guesthouseu. Jechał w miarę ostrożnie. Mijaliśmy po
drodze sporo białasów na rowerach. To dość popularna trasa, choć ciężka. Wielki
szacun dla nich. Jak córcie kocham, naprawdę wielki.
|
nad gankiem guesthousu |
Po drodze mijaliśmy
ciekawe wioski, w których dziwiła mnie mnogość flag z sierpem i młotem na
budynkach zwykłych obywateli. Chyba im ustrój tu pasuje, choć trzeba przyznać,
że komunizmu tu nie widać. Kto chce, handluje czym chce, mieszka gdzie chce,
jedzie gdzie chce i robi co chce. Takie mam wrażenie. I jeszcze takie, że czas
płynie tu inaczej niż na całym świecie. Nikt się nigdzie nie spieszy. Bez liku
w Luang Prabang hotelików różnej maści, także bez trudu znalazłem nocleg w
Nittaya Guesthouse, za 100 000 kipów. Nie chciało mi się szukać tańszych
miejsc. 12 dolarów nie majątek, a warunki nie są złe. Nad wejściem łopoce flaga
Laosu i druga….. wiadomo jaka. Pospacerowałem trochę po miasteczku ( zaliczanym
do światowego dziedzictwa UNESCO) i oto jestem nad majestatycznym Mekongiem.
Zachód słońca, piwko, jedzonko. Niekiepsko. Jem więc kolację, po czy idę na
nocny market. Po drodze propozycja od miejscowych: ,,dziewczynka lub coś
dobrego do palenia”. Odrzucam. Na targowisku, jak nie w Azji. Nikt nie
nagabuje, nie zachęca, nie wychwala towarów. Powściągliwość sprzedawców
połączona z olewatorstwem. Pytam o inny rozmiar koszulki, która mi się podoba,
ale mam wrażenie, że dziewczynie nie chce się szukać, więc odpowiada mi, że nie
ma. Miła odmiana, w sumie. Idę powoli do siebie, siadam na ganeczku i obserwuje
miejscowe kobiety, które już (chyba) wykąpane, ubrane w pidżamy, plotkują cicho
na mojej gustownie oświetlonej, klimatycznej uliczce. Tak, …… pięknie tu i
czysto. O 22 życie powoli zamiera. Kąpię się i od razu zasypiam. W łóżku, ……
nie pod prysznicem.
Miałem jechać dziś na słoniowy trekking, ale
w ostatniej chwili rezygnuję. Zamiast tego biorę tuk-tuka i jadę obejrzeć
wodospad Kuang Si oddalony o ok. 30 km od Luang Prabang. Dojeżdżamy na miejsce,
kupuję bilet za 20 000 kipów (ok. 9 zł) i idę ścieżką po dżungli.
Obserwuje stadko niedźwiedzi w zagrodzie i po kilku chwilach dochodzę nad pierwsze
oczko wodospadów. Aleeeż turkusowa woda. Słowa ani zdjęcia nie oddadzą tego
piękna. I kolejne oczko. I kolejne. Pod głównym wodospadem kilka osób.
Niewiasty się pluskają. Robię im z pół pierdyliona zdjęć. Szczególnie ciekawie
zachowuję się 2 Rosjanki. Ale to długa historia…… . Spędzam tu chyba z 2
godziny i wracam do tuk–tukowca.
|
z drzewa można sobie skoczyć |
|
Rosjanki |
|
Azjatka |
Chcę żeby mnie zawiózł do jakiejś
wioski. Proponuje mi wioskę plemienia Hmongów.
|
w drodze do wioski Hmongów |
Super. Jedziemy. Hmongowie to
ciekawa grupa etniczna zamieszkująca kilka krajów i składająca się z białych,
czarnych, zielonych, niebieskich i pręgowanych Hmongów. Brzmi egzotycznie i
taka, mam nadzieję, będzie wioska. Niestety, nie mogę się odpędzić od dwóch,
czy trzech dziewczynek, które próbują mi sprzedać ich wyroby rękodzieła. To
psuje mi trochę urok wioski, ale z dwoma staruszkami ucinam sobie miłą
pogawędkę przed jakąś chatką, otoczony stadkiem małych kurczaków. I to jest
miłe. Język konwersacji? No, …… ja gadam po polsku.
|
dziewczę z plemienia Hmongów |
Wieczorem jestem znowu nad Mekongiem w knajpie. Niezwykłej
knajpie...... Posłuchajcie. Stoją rzędem duże stoły, pośrodku których jest dziura. W niej
takie ustrojstwo, jakby grill. Siadasz, kelner w szufelce przynosi żar i
stajesz się zarówno kucharzem jak i konsumentem. Stoi woda do polewania ogników,
talerzyk ze słoniną i to jest początek. Obok wielkie, uginające się stoły z
mnóstwem gatunków mięs, warzyw, owoców morza i różnej zieleniny. Nabierasz co
chcesz, ile chcesz i ile razy chcesz. Grill jest tak skonstruowany, że to co
się wytapia nie skapuje do żaru, ale gromadzi się przy brzegach naczynka, także
robisz sobie od razu zupkę. Azjaci,
których podpatruję, używają sporo różnej zieleniny, jakichś nieznanych mi,
sporych liści. Można nie tylko piec, ale i gotować. Świetna zabawa, obfitość
jedzenia i jego różnorodność. Można tu siedzieć godzinami. Są również lody, owoce
i ciasta. Płacisz z góry za całość 60 000 kipów (jakieś 7 dolarów) i …..
hulaj dusza. Duże Lao kosztuje 10 000. No niestety, za alko płaci się dodatkowo.
Szkoda, że jestem sam, bo fan jest mniejszy niż w grupie, ale mimo to, siedzę tu ok. 3 godzin.
Zjadam chyba z ćwierć krowy. Chociaż, czy ja wiem co to za mięsa jem? Krewetek
gotowanych w mojej zupce zjadam pewnie z pół populacji Bałtyku. Świetna
miejscówka. Polecam w Luang Prabang. Warto.
|
3 takie stoły |
|
takich brytfanek na stołach jest bez liku |
|
a tak się przygoda zaczyna |