poniedziałek, 27 kwietnia 2015

36. W górę Mekongu

9,10.12.2014

    
 
    Dziś płynę w górę potężnego, majestatycznego Mekongu. Dla niego - to nic nie znaczy. Dla mnie - to wielka sprawa.
    Rzeka bierze swój początek na Wyżynie Tybetańskiej i płynąc przez kilka azjatyckich krajów spływa do Morza Południowochińskiego. Ma ponad 4500 km i stanowi o bycie wielu narodów i grup etnicznych zamieszkujących jego brzegi. Jest niezwykle ważnym szlakiem komunikacyjnym w Indochinach, niesie cenny muł, który umożliwia produkcję ryżu, oraz jest niezwykle bogaty w ryby. W jego wodach żyje podobno 1200 gatunków ryb, w tym olbrzymie, endemiczne pangazy osiągające imponującą wagę 300 kg. W wodach Mekongu spotkać można również rzadki gatunek ssaka, delfina krótkogłowego.
podobnym slowboatem płynę

    Siedzę w charakterystycznej dla tych rejonów łodzi i chciwie chłonę krajobrazy. Chciałoby się powiedzieć za oknem, ale nie ma tu takowych. Jest ciepły, piękny dzień a nastrój mam wyśmienity. Wyruszyłem rano z guesthousu w Luang Prabang, potem tuk-tuk, przystań, formalności i…. siedzę sobie wygodnie sam na dwuosobowej ławce, jakby żywcem ją przeniesiono z naszych starych, komunistycznych, pekaesowskich autobusów. Plan mam taki, że płynę do granicy z Tajlandią, do Houay Xai. Tam zrobię nocleg i pojadę do Chiang Rai lub Chiang Mai w Tajlandii. 
czasem się nie udaje
Jeszcze trochę czasu w Laosie spędzę, tą łodzią będę płynął 2 dni. Łajba z głośnym warkotem silnika pruje wodę, w niej kilkunastu turystów i kilkunastu Laotańczyków, miejsca sporo, jest dość wygodnie. W drodze do łódki poznałem 2 Dunki, Duńczyka i Francuza. Młodzi ok. 20 letni plecakowicze. Francuz cały czas gada o seksie, Duńczyk twierdzi, że w Polsce można strzelić do krowy z bazuki. Na nic moje zapewnienia, że to raczej niemożliwe, że to chyba chodzi mu o Kambodżę, typ wie swoje, choć w Polsce nigdy nie był. Nie kłócę się z nim, nie ma to sensu. Widoki zapierają dech, ta przeprawa Mekongiem to gwóźdź programu w Laosie. Dżungla, góry, woda, wioski do których można dotrzeć tylko rzeką, wiele rzeczy mnie dziwi, zachwyca, zmusza do refleksji czy różnych przemyśleń. Widzę co kawałek laotańskie bydło nad brzegiem rzeki, w jakiejś wiosce widzę słonia, trochę ptactwa, niby nic się nie dzieje, ale jednak …… się dzieje. Z tyłu łodzi pomieszczenie załogi, kuchnia, silnik, toaleta. Wszędzie chodzę. Można kupić kawę lub nieśmiertelne zupki chińskie. Upał daje się we znaki, choć poranek był chłodny. Dzień mija szybko i ciekawie. Głównie, ……… siedzę bezmyślając. Przed wieczorem docieramy do Pakbeng na obowiązkowy nocleg. Nocą po Mekongu się nie pływa. Jest to zbyt niebezpieczne. Pakbeng to malutka mieścina, czy raczej większa wiocha, z kilkoma guesthousami. Bardzo tanio, jakość noclegów dość niska, choć mnie zadowalająca, kilka knajpek zamykanych o 22-ej. Nocne życie tu nie istnieje, jest tylko głucha cisza i odgłosy dżungli.

słoń domowy


można płynąć speedboatem 

wioska dostępna tylko od strony rzeki


Laotańczycy


fotel przede mną
    Nazajutrz, budzę się rano i znowu mam to ciekawe uczucie. Kurka, w jakim kraju jestem? Nie sądziłem kiedyś, że takie coś mi się kiedyś przytrafi. Gdy uświadamiam sobie, że jestem w Laosie, uśmiecham się. Pięęęknie. Szybkie śniadanko i…. następny dzień na łodzi. Zębata linia dżungli pokrywająca góry mocno odcina się od błękitu nieba. Czasem pojawiają się chmury i lekkie zamglenia. Dumam o Laosie. Między innymi o trudnej, współczesnej przeszłości tego kraju. Najpierw Francuzi, a potem było jeszcze gorzej. Wielkie, bezduszne, krwawe bombardowania Laosu. Bombardowano ten zielony kraj od 1964 roku do 1973. Mówi się, że to najbardziej zbombardowany kraj na świecie. Kto za tym stał? Chyba nie trzeba tego mówić. Oczywiście, obrońcy porządku i demokracji – USA. Do tej pory na wschodzie kraju, przy granicy z Wietnamem, tam gdzie przebiegał szlak Ho Chi Minha są tereny na których niebezpiecznie się poruszać ze względu na niewybuchy. Do tej pory giną ludzie (w tym duży procent dzieci) i zwierzęta. Potrzebne są duże pieniądze na oczyszczenie kraju z tego śmiercionośnego badziewia. Dziwny jest ten świat …… a wojny są głupie. Dlaczego ludzkość nie wyciąga wniosków? Dlaczego politycy i wielki biznes (oni z reguły odpowiadają za wojny) zabijają dzieci?
myśliwy
     No ale spójrzmy trochę bardziej optymistycznie, choć w podróży samotnej po biednych krajach nie zawsze na twarzy wędrowca gości uśmiech. Czasem ściska za gardło, a czasem pojawiają się i łzy. Oto widzę wielkie połacie bananery. Kiście bananów owinięte są niebieskimi workami w celu polepszenia warunków wzrostu. Pole ciągnie się i ciągnie, niczym ,,Dynastia” w telewizji. Końca nie widać. Wypatruję bezskutecznie poszukiwaczy złota, których rzekomo można tu spotkać jak w misach przesiewają rzeczny piasek. Widzę myśliwego, widzę dziki, widzę walkę byków. Widzę sieci w rzece, mignął mi znowu słoń na ścieżce. Laos jest nazywany królestwem miliona słoni, wiedziałeś o tym, czytelniku?
    Po południu krajobraz nieco się zmienia. Płyniemy środkiem rzeki. Po jednej stronie mamy Tajlandię a po drugiej Laos. Przed wieczorem dobijamy do brzegu. Kończy się niezwykła podróż po Mekongu.


transport rzeczny



walka byków




bananera



dziki jak nasze

całe życie na rybach
 Wysiadam dziarsko na przystani w Houay Xai. Bez trudu odnajduję nocleg i idę coś zjeść. I wypić. Przysiada się jakiś sympatyczny Laotańczyk. Stawia mi browara. Niesamowite. Chodzę trochę po mieścinie, porządkuje bagaże w swoim pokoju, biorę kąpiel, po czym, późnym (jak na Laos) wieczorem jem najwspanialszą zupę rybną pod słońcem, a raczej pod księżycem. Jest wyborna, choć trochę za dużo w niej bambusa. Smak mi zostanie w pamięci chyba do końca życia. Jak i obraz tej pustej knajpy tuż nad Mekongiem oświetlonej kilkoma świecami.
………………………………………………………………………………………………………………………………………………………….....

    Następnego dnia ranem idę do banku i wymieniam resztę laotańskich papierów na tajską walutę. Zostało mi 706 500 kipów. Dostaję za to 2840 bahtów. Biorę tuk-tuka i jadę do granicy z Tajlandią. Bez problemu ją przechodzę, po czym docieram do Chiang Khong. Wskakuje w miejscowy autobus bez szyb w oknach i po jakiejś godzinie docieram do Chiang Rai.






Cytat: Świat jest książką i ci, którzy nie podróżują, czytają tylko jedną stronę.
Św Augustyn z Hippony.



wtorek, 21 kwietnia 2015

35. Laotycznie

6,7,8.12.2014                          

   
    
     Laos jest jednym z niewielu już (na szczęście) państw na świecie, gdzie egzystuje jeszcze komunizm. Graniczy z Tajlandią, Wietnamem, Kambodżą, Chinami i Birmą. Jest prawie całkowicie porośniętym lasem, a właściwie dżunglą. Najważniejszą rzeką tego kraju jest Mekong, ósma, pod względem długości rzeka na świecie. Jest krajem górzystym, bardzo biednym, ze słabo rozwiniętą infrastrukturą, bez większych miast, ale za to z porozrzucanymi pośród dżungli malowniczymi wioskami. Zamieszkuje go około 6 mln mieszkańców. W tej liczbie zawarte jest ponad 100 różnych grup etnicznych. Sądzę, że będę czuł się tu dobrze.

     Ląduję w stolicy kraju, Vientiane, miasta które jak na azjatycką stolicę wydaje się większą wioską. Po Rangunie i Kuala Lumpur będzie miłą odmianą, choć nie wiem jak długo w nim zabawię. Lądujemy bezpiecznie na płycie lotniska i pieszo idziemy do budynku przylotów załatwić formalności. Na miejscu wypełniam formularz, daję jedno zdjęcie paszportowe i otrzymuję wizę za 30 dolarów. Co ciekawe, obywatele różnych krajów płacą różną cenę. Najdrożej płacą Kanadyjczycy. Nie prawdą jest, jak czytałem na którymś z blogów, że Rosjanie mają wizę bezpłatną. Też muszą płacić, choć nie tyle co Szwedzi, którzy jak wynika z rozpiski, płacą najwięcej z Europejczyków. Na lotnisku wymieniam walutę. 330 dolarów = 2,6 miliona kipów. No….., czuję się pierwszy raz w życiu ,,szmalowny”, choć nie wiem na jak długo mi to wystarczy. Chociaż nie……, kiedyś, w roku 1987 miałem 10 dolarów. Wtedy też czułem się wyjątkowo bogaty.
    Wychodzę przed budynek lotniska, gdzie oprócz żaru z nieba dopada mnie taksówkarz. Omijam go, wcale nie wysłuchując jego oferty. Staję chwilę z boku i przyglądam się wyszukując jakiejś okazji. Jak nie znajdę nic, to nie ma sprawy. Do centrum miasta jest zaledwie 3 kilometry. Pójdę z tak zwanego kapcia. Po chwili jednak widzę tuk–tuka. Negocjuję cenę na 15 000 kipów (niecałe 2 dolary) i jadę w dobrym nastroju, dumny ze swoich zdolności negocjacyjnych. Wysiadam w okolicach centrum i mina mi rzednie. Nie zrozumieliśmy się. Facet chce 50 000 kipów. Cóż robić, trzeba ,,becalen”. Trochę zbity z pantałyku rozglądam się i zastanawiam co tu robić. Nie widzę żadnego  guesthousu w pobliżu i podejmuję szybką decyzję. Spadam w jakieś bardziej górzyste rejony Laosu, do Luang Prabang lub Vang Vieng. Nie myśląc wiele, wchodzę do agencji turystycznej, gdzie dowiaduję się, że muszę jechać na dworzec autobusowy i tam szukać połączeń. Biorę tuk-tuka i pędzę na dworzec, który jest oddalony bardziej od centrum, niż lotnisko. Płacę 100 000 kipów. Mina mi rzednie jeszcze bardziej, morale spada, ale to nic. Pierwsze koty za płoty. Kupuję bilet do Vang Vieng za 60 000 kipów (a to tuk-tukarz- bandito) i czekam na dworcu.
 Przyglądam się załadunkom autobusów. Wygląda to tak, że podjeżdża autobus na stanowisko, po czym następuje załadunek towaru. Motory na dach, torby na dach i do schowków. Karkołomne zabiegi temu towarzyszą. Chyba zawsze jest tu drabina potrzebna do załadunku. Mam wrażenie, że niektórzy robią sobie przeprowadzki autobusami. Bawię się dobrze, tym bardziej, że co jakiś czas ktoś miejscowy zagaduje do mnie. Ale mija czas a mój autobus jest już godzinę spóźniony. Ani o nim widu, ani słychu. Megafony milczą, ale nawet gdy przemówią, to nic mi to nie da. Wiadomo. Idę do kasy zapytać się co jest grane. Okazuje się, że mój autobus nawalił i przyjedzie za 4 godziny, albo później, albo wcześniej, albo wcale. Oddaję bilet i  dostaje zwrot pieniędzy.  Wcześniej zobaczyłem, że z jednego końca dworca odchodzą jakieś minibusy. Idę tam i okazuję się, że za 15 minut mam busa do Vang Vieng. Świetnie, wchodzę w temat. I do busa. Płacę 50 000 kipów! Przede mną kilka godzin jazdy. Po półtorej godzinie startujemy! Obok mnie siada dziewczyna w hidżabie. Leciała ze mną w samolocie z KL. Zdążyła obejrzeć jakąś buddyjską świątynię w Vientiane, gdy ja trwoniłem czas na dworcu. W każdym razie jedziemy, nawet miło się gada, dziewczyna jest kontaktowa i co chwila coś fotografuje przez szybę busa. Ja nie.  Za oknem kolorowy świat Laosu, barwni ludzie, piękna przyroda, choć wiem, że najlepsze jeszcze przede mną.


    Po kilku godzinach dojeżdżamy do Vang Vieng. Wysiadam z busa i kieruję się do najbliższego guesthousu, czyli mam do przejścia jakieś 20 metrów. Cena super, 60 000 kipów, w cenę wliczona kawa i banany do woli. Pokój ekstra, ciepła woda, wielkie łóżko. Zostaję, nie szukam dalej. Odświeżam się i idę zwiedzać miasteczko - legendę, a właściwie coś zjeść, bo kręgosłup przykleja się do żołądka, lub raczej odwrotnie. Są szaszłyki z piersi drobiowych. Siadam i jem…… i słynny Lao Beer. Nareszcie w Laosie. Widoki są tu przepiękne, góry, palmy, rzeka. Do tego tanio i miło. Z czego słynie Vang Vieng? Otóż była to kiedyś największa imprezowania w Laosie. Mnóstwo młodzieży przyjeżdżało tu z całego świata, by pośród morza taniego alkoholu, dragów i wiecznej zabawy korzystać z bogactwa natury. Brzmi trochę nielogicznie, nieprawdaż? Gdzie hordy pijanej młodzieży, a gdzie przyroda? W Vang Vieng to nie paradoks. Kiedyś miejscowi wyczuli interes i zorganizowali tubing na miejscowej rzece. Bierze się wielkie dętki od traktorów i heeeja, kilka kilometrów w dół rzeki. Do tego lejące się piwo, marycha i muzyka wśród gór. Ale rocznie ginęło tu kilkunastu turystów, tonąc w bystrzach rzeki. Ich wołanie o pomoc, być może, zagłuszone zostało szumem rzeki, muzyką i śmiechem. Władze postanowiły z tym skończyć i ukrócić proceder, być może po to żeby się Wyspy Brytyjskie nie wyludniły za szybko. Dzisiaj dalej jest tubing, ale ludzi jakby mniej. Jest spokojniej niż kiedyś. Jedzonko pyszne, kręcę się trochę po ulicach, spotykam znajomą muzułmankę, która mnie częstuje jakimiś ciastkami, gadamy chwilę, po czym się dyskretnie ulatniam. Wieczór spędzam przed swoim guesthousem, przy dźwiękach gitary. Jakiś Laotańczyk gra na pudle, otoczony kilkoma białasami. Baaardzo miło. 

    Minęło 20 godzin. Siedzę w Luang Prabang w knajpce pod gołym niebem nad Mekongiem. Kolacja-tajm. Rano wyjechałem z Vang Vieng i przez kilka godzin jechaliśmy busem przez góry porośnięte dżunglą. Trasa piękna, kręta i mnóstwo serpentyn. Czasem wydawało się być groźnie, gdyż niektórzy jeżdżą tu bardzo szybko. Kierowcą busa okazał się wczorajszy gitarzysta sprzed mojego guesthouseu. Jechał w miarę ostrożnie. Mijaliśmy po drodze sporo białasów na rowerach. To dość popularna trasa, choć ciężka. Wielki szacun dla nich. Jak córcie kocham, naprawdę wielki.
nad gankiem guesthousu
Po drodze mijaliśmy ciekawe wioski, w których dziwiła mnie mnogość flag z sierpem i młotem na budynkach zwykłych obywateli. Chyba im ustrój tu pasuje, choć trzeba przyznać, że komunizmu tu nie widać. Kto chce, handluje czym chce, mieszka gdzie chce, jedzie gdzie chce i robi co chce. Takie mam wrażenie. I jeszcze takie, że czas płynie tu inaczej niż na całym świecie. Nikt się nigdzie nie spieszy. Bez liku w Luang Prabang hotelików różnej maści, także bez trudu znalazłem nocleg w Nittaya Guesthouse, za 100 000 kipów. Nie chciało mi się szukać tańszych miejsc. 12 dolarów nie majątek, a warunki nie są złe. Nad wejściem łopoce flaga Laosu i druga….. wiadomo jaka. Pospacerowałem trochę po miasteczku ( zaliczanym do światowego dziedzictwa UNESCO) i oto jestem nad majestatycznym Mekongiem. Zachód słońca, piwko, jedzonko. Niekiepsko. Jem więc kolację, po czy idę na nocny market. Po drodze propozycja od miejscowych: ,,dziewczynka lub coś dobrego do palenia”. Odrzucam. Na targowisku, jak nie w Azji. Nikt nie nagabuje, nie zachęca, nie wychwala towarów. Powściągliwość sprzedawców połączona z olewatorstwem. Pytam o inny rozmiar koszulki, która mi się podoba, ale mam wrażenie, że dziewczynie nie chce się szukać, więc odpowiada mi, że nie ma. Miła odmiana, w sumie. Idę powoli do siebie, siadam na ganeczku i obserwuje miejscowe kobiety, które już (chyba) wykąpane, ubrane w pidżamy, plotkują cicho na mojej gustownie oświetlonej, klimatycznej uliczce. Tak, …… pięknie tu i czysto. O 22 życie powoli zamiera. Kąpię się i od razu zasypiam. W łóżku, …… nie pod prysznicem.
    Miałem jechać dziś na słoniowy trekking, ale w ostatniej chwili rezygnuję. Zamiast tego biorę tuk-tuka i jadę obejrzeć wodospad Kuang Si oddalony o ok. 30 km od Luang Prabang. Dojeżdżamy na miejsce, kupuję bilet za 20 000 kipów (ok. 9 zł) i idę ścieżką po dżungli.
Obserwuje stadko niedźwiedzi w zagrodzie i po kilku chwilach dochodzę nad pierwsze oczko wodospadów. Aleeeż turkusowa woda. Słowa ani zdjęcia nie oddadzą tego piękna. I kolejne oczko. I kolejne. Pod głównym wodospadem kilka osób. Niewiasty się pluskają. Robię im z pół pierdyliona zdjęć. Szczególnie ciekawie zachowuję się 2 Rosjanki. Ale to długa historia…… . Spędzam tu chyba z 2 godziny i wracam do tuk–tukowca.
z drzewa można sobie skoczyć 

Rosjanki

Azjatka




     Chcę żeby mnie zawiózł do jakiejś wioski. Proponuje mi wioskę plemienia Hmongów.
w drodze do wioski Hmongów
Super. Jedziemy. Hmongowie to ciekawa grupa etniczna zamieszkująca kilka krajów i składająca się z białych, czarnych, zielonych, niebieskich i pręgowanych Hmongów. Brzmi egzotycznie i taka, mam nadzieję, będzie wioska. Niestety, nie mogę się odpędzić od dwóch, czy trzech dziewczynek, które próbują mi sprzedać ich wyroby rękodzieła. To psuje mi trochę urok wioski, ale z dwoma staruszkami ucinam sobie miłą pogawędkę przed jakąś chatką, otoczony stadkiem małych kurczaków. I to jest miłe. Język konwersacji? No, …… ja gadam po polsku.
dziewczę z plemienia Hmongów







    Wieczorem jestem znowu nad Mekongiem w knajpie. Niezwykłej knajpie...... Posłuchajcie. Stoją rzędem duże stoły, pośrodku których jest dziura. W niej takie ustrojstwo, jakby grill. Siadasz, kelner w szufelce przynosi żar i stajesz się zarówno kucharzem jak i konsumentem. Stoi woda do polewania ogników, talerzyk ze słoniną i to jest początek. Obok wielkie, uginające się stoły z mnóstwem gatunków mięs, warzyw, owoców morza i różnej zieleniny. Nabierasz co chcesz, ile chcesz i ile razy chcesz. Grill jest tak skonstruowany, że to co się wytapia nie skapuje do żaru, ale gromadzi się przy brzegach naczynka, także robisz sobie od razu  zupkę. Azjaci, których podpatruję, używają sporo różnej zieleniny, jakichś nieznanych mi, sporych liści. Można nie tylko piec, ale i gotować. Świetna zabawa, obfitość jedzenia i jego różnorodność. Można tu siedzieć godzinami. Są również lody, owoce i ciasta. Płacisz z góry za całość 60 000 kipów (jakieś 7 dolarów) i ….. hulaj dusza. Duże Lao kosztuje 10 000. No niestety, za alko płaci się dodatkowo. Szkoda, że jestem sam, bo fan jest mniejszy niż w grupie, ale mimo to, siedzę tu ok. 3 godzin. Zjadam chyba z ćwierć krowy. Chociaż, czy ja wiem co to za mięsa jem? Krewetek gotowanych w mojej zupce zjadam pewnie z pół populacji Bałtyku. Świetna miejscówka. Polecam w Luang Prabang. Warto.
3 takie stoły 

takich brytfanek na stołach jest bez liku

a tak się przygoda zaczyna 



wtorek, 14 kwietnia 2015

34. W Kuala Lumpur

4,5.12.2014

    

   Podczas planowania mojej podróży i kupowania biletów lotniczych chciałem  z Birmy dostać się do Laosu. Najtaniej było przez Malezję. Kupiłem więc bilet w AirAsia, w cenie ok. 200 zł, choć geograficznie wygląda to na nonsens. Ale chociaż zobaczę kolejny kraj, pomyślałem i będę pierwszy raz w życiu w kraju muzułmańskim. Postanowiłem, że zostanę tu 2 dni. Trochę cywilizacji po dzikiej Birmie się przyda. 
betonowo-szklana dżungla
    Lecę nad Malezją, widoczność dobra, samolot obniża powoli lot nad Kuala Lumpur. Widzę wielkie połacie palmowych plantacji. Olbrzymie powierzchnie robią wrażenie, przyznaje. To chyba palmy olejowe, czyli olejowce gwinejskie. Ląduję na jednym z trzech lotnisk w Kuala Lumpur, na KLIA 2. To olbrzymi, nowoczesny port lotniczy. W kantorze wymieniam 200 dolarów na 626 ringgitów (MYR). Najładniejsze pieniądze jakie widziałem. Ich wartość jest podobna do polskich złotówek. 1 MYR=1 PLN. Łatwiej będzie się orientować w cenach. Odbieram bagaż i udaje się na tą część lotniska, z której odjeżdżają autobusy do centrum. Nie będę, oczywiście, szastał niepotrzebnie kasą na taksówki. Wszystko jest bardzo dobrze oznaczone, więc bez trudu odnajduję automat i kupuje bilet za 10 ringgitów do City Center Park. Jedzie się ok. godziny. W pewnym momencie widzę z daleka najsłynniejszy budynek tego miasta, Petronas Twin Towers. Super uczucie. Piękna autostrada, czysto, niemal sterylnie za oknami autobusu, który pachnie świeżością. Jakże tu inaczej niż w Birmie. Jakie kontrasty dane jest mi widzieć. Niby wszystko człowiek może zobaczyć w telewizji, ale dopiero doświadczając tych różnic osobiście, widząc je, robią wrażenie, przynajmniej na mnie, podróżniczym osesku. Dojeżdżam na miejsce. Obładowany dwoma plecakami, jeden z przodu, drugi z tyłu, idę ku Chinatown.
Chinatown
Ależ różnorodność, ileż bodźców, zapachów, ozdób, pierdółek, handlarzy badziewiem, tu, w chińskiej dzielnicy w KL. Odnajduję swój hotel zabukowany 2 miesiące temu przez Agodę, za około 120 zł za dwie doby. China Town 2, wydaje się dobrym wyborem. Pokój mam na trzecim piętrze. Gorąca woda, internet sprawnie hula,…… ach luksusy. Rozpakowuję się, biorę prysznic i idę zwiedzać i coś zjeść. Malezja słynie z dobrego jedzenia. Pokosztujemy. Całe popołudnie i wieczór szlajam się po chińskiej dzielnicy, jedząc, pijąc kawę i piwka pośród tabunu ludzi i pierdyliona straganików. Jedzenie tanie i smaczne, piwo, natomiast średnie i drogie, ale bez przesady. Dużo turystów, trochę muzułmanów, ale głównie są tu... Chinole. Na jednym ze straganów widzę najsmrodliwsze owoce na świecie.
duriany
 Nawet na drzwiach mojego hotelu jest naklejka zakazująca wchodzenia z durianami, bo o nich tu mowa. Śmierdzą intensywnie gnijącą padliną, choć Azjaci je uwielbiają. Ja je lubię średnio, mówiąc delikatnie.
    Na drugi dzień do południa wybieram się w miasto. Piękne parki, olbrzymie wieżowce, palmy przy ulicach. Miasto jest piękne, ale jakby bez duszy. Taka jest moja, bardzo subiektywna ocena. To trochę nie moja bajka. 88- piętrowe wieże Petonas Towers robią na mnie jednak wielkie wrażenie, jako i wieża telekomunikacyjna Menara KL, która  też zachwyca i powala swoją wysokością. Od patrzenia w górę boli szyja, więc po południu wracam w  pobliże Chinatown. Do siebie, jak to nazywam w myślach. 





    Idę do restauracji, gdzie za 20 riggitów można najeść się do woli. Mam problem z konsumpcją ślimaków, ponieważ są w skorupkach, więc pomaga mi urocza kelnerka z chustką na głowie.  Pokazuje mi jak fachowo wyssać ślimaczka ze skorupki i wysysa kilka z mojego talerza.

 Jedzenie jest wyśmienite, ale wolę kozinę w Birmie. Na targowiskach kupuję kilka pamiątek, krótkie spodnie i okulary słoneczne, które wytargowałem z 80 ringgitów na 20, a które okazały się nie warte nawet 1-ego. Chcę kupić sobie czereśnie, bo pięknie uśmiechają się do mnie z kilku stoisk, ale decyduję się w końcu na kokosa, którego wypijam w hotelowym pokoju, chroniąc się przed chwilowym, ciepłym deszczem. Jest smaczny i przyjemnie chłodzi. Dzień mija intensywnie, ale idę zwiedzić jeszcze zwiedzić jedną z pobliskich chińskich świątyń, kręcę się trochę w tę i z powrotem, po czym siadam przy stoliku i spełniam 3 piwka, jem kolację i idę lulu. Piękne jest KL, ale chyba w dżungli Laosu będę się czuł lepiej. Jutro o 5 pobudka i taksówka za 95 riggitów (taką cenę ustaliłem) zawiezie mnie na lotnisko.
w oparach trociczek

takie budynki też są w KL

koszulki

kokosowa ochłoda

moje ulubione rambutany


P.S. Jeśli ktoś ma pytanie lub pytania dotyczące podróży w regiony o których piszę, proszę śmiało. ar.mal@interia.pl. Może będę mógł pomóc.