wtorek, 21 kwietnia 2015

35. Laotycznie

6,7,8.12.2014                          

   
    
     Laos jest jednym z niewielu już (na szczęście) państw na świecie, gdzie egzystuje jeszcze komunizm. Graniczy z Tajlandią, Wietnamem, Kambodżą, Chinami i Birmą. Jest prawie całkowicie porośniętym lasem, a właściwie dżunglą. Najważniejszą rzeką tego kraju jest Mekong, ósma, pod względem długości rzeka na świecie. Jest krajem górzystym, bardzo biednym, ze słabo rozwiniętą infrastrukturą, bez większych miast, ale za to z porozrzucanymi pośród dżungli malowniczymi wioskami. Zamieszkuje go około 6 mln mieszkańców. W tej liczbie zawarte jest ponad 100 różnych grup etnicznych. Sądzę, że będę czuł się tu dobrze.

     Ląduję w stolicy kraju, Vientiane, miasta które jak na azjatycką stolicę wydaje się większą wioską. Po Rangunie i Kuala Lumpur będzie miłą odmianą, choć nie wiem jak długo w nim zabawię. Lądujemy bezpiecznie na płycie lotniska i pieszo idziemy do budynku przylotów załatwić formalności. Na miejscu wypełniam formularz, daję jedno zdjęcie paszportowe i otrzymuję wizę za 30 dolarów. Co ciekawe, obywatele różnych krajów płacą różną cenę. Najdrożej płacą Kanadyjczycy. Nie prawdą jest, jak czytałem na którymś z blogów, że Rosjanie mają wizę bezpłatną. Też muszą płacić, choć nie tyle co Szwedzi, którzy jak wynika z rozpiski, płacą najwięcej z Europejczyków. Na lotnisku wymieniam walutę. 330 dolarów = 2,6 miliona kipów. No….., czuję się pierwszy raz w życiu ,,szmalowny”, choć nie wiem na jak długo mi to wystarczy. Chociaż nie……, kiedyś, w roku 1987 miałem 10 dolarów. Wtedy też czułem się wyjątkowo bogaty.
    Wychodzę przed budynek lotniska, gdzie oprócz żaru z nieba dopada mnie taksówkarz. Omijam go, wcale nie wysłuchując jego oferty. Staję chwilę z boku i przyglądam się wyszukując jakiejś okazji. Jak nie znajdę nic, to nie ma sprawy. Do centrum miasta jest zaledwie 3 kilometry. Pójdę z tak zwanego kapcia. Po chwili jednak widzę tuk–tuka. Negocjuję cenę na 15 000 kipów (niecałe 2 dolary) i jadę w dobrym nastroju, dumny ze swoich zdolności negocjacyjnych. Wysiadam w okolicach centrum i mina mi rzednie. Nie zrozumieliśmy się. Facet chce 50 000 kipów. Cóż robić, trzeba ,,becalen”. Trochę zbity z pantałyku rozglądam się i zastanawiam co tu robić. Nie widzę żadnego  guesthousu w pobliżu i podejmuję szybką decyzję. Spadam w jakieś bardziej górzyste rejony Laosu, do Luang Prabang lub Vang Vieng. Nie myśląc wiele, wchodzę do agencji turystycznej, gdzie dowiaduję się, że muszę jechać na dworzec autobusowy i tam szukać połączeń. Biorę tuk-tuka i pędzę na dworzec, który jest oddalony bardziej od centrum, niż lotnisko. Płacę 100 000 kipów. Mina mi rzednie jeszcze bardziej, morale spada, ale to nic. Pierwsze koty za płoty. Kupuję bilet do Vang Vieng za 60 000 kipów (a to tuk-tukarz- bandito) i czekam na dworcu.
 Przyglądam się załadunkom autobusów. Wygląda to tak, że podjeżdża autobus na stanowisko, po czym następuje załadunek towaru. Motory na dach, torby na dach i do schowków. Karkołomne zabiegi temu towarzyszą. Chyba zawsze jest tu drabina potrzebna do załadunku. Mam wrażenie, że niektórzy robią sobie przeprowadzki autobusami. Bawię się dobrze, tym bardziej, że co jakiś czas ktoś miejscowy zagaduje do mnie. Ale mija czas a mój autobus jest już godzinę spóźniony. Ani o nim widu, ani słychu. Megafony milczą, ale nawet gdy przemówią, to nic mi to nie da. Wiadomo. Idę do kasy zapytać się co jest grane. Okazuje się, że mój autobus nawalił i przyjedzie za 4 godziny, albo później, albo wcześniej, albo wcale. Oddaję bilet i  dostaje zwrot pieniędzy.  Wcześniej zobaczyłem, że z jednego końca dworca odchodzą jakieś minibusy. Idę tam i okazuję się, że za 15 minut mam busa do Vang Vieng. Świetnie, wchodzę w temat. I do busa. Płacę 50 000 kipów! Przede mną kilka godzin jazdy. Po półtorej godzinie startujemy! Obok mnie siada dziewczyna w hidżabie. Leciała ze mną w samolocie z KL. Zdążyła obejrzeć jakąś buddyjską świątynię w Vientiane, gdy ja trwoniłem czas na dworcu. W każdym razie jedziemy, nawet miło się gada, dziewczyna jest kontaktowa i co chwila coś fotografuje przez szybę busa. Ja nie.  Za oknem kolorowy świat Laosu, barwni ludzie, piękna przyroda, choć wiem, że najlepsze jeszcze przede mną.


    Po kilku godzinach dojeżdżamy do Vang Vieng. Wysiadam z busa i kieruję się do najbliższego guesthousu, czyli mam do przejścia jakieś 20 metrów. Cena super, 60 000 kipów, w cenę wliczona kawa i banany do woli. Pokój ekstra, ciepła woda, wielkie łóżko. Zostaję, nie szukam dalej. Odświeżam się i idę zwiedzać miasteczko - legendę, a właściwie coś zjeść, bo kręgosłup przykleja się do żołądka, lub raczej odwrotnie. Są szaszłyki z piersi drobiowych. Siadam i jem…… i słynny Lao Beer. Nareszcie w Laosie. Widoki są tu przepiękne, góry, palmy, rzeka. Do tego tanio i miło. Z czego słynie Vang Vieng? Otóż była to kiedyś największa imprezowania w Laosie. Mnóstwo młodzieży przyjeżdżało tu z całego świata, by pośród morza taniego alkoholu, dragów i wiecznej zabawy korzystać z bogactwa natury. Brzmi trochę nielogicznie, nieprawdaż? Gdzie hordy pijanej młodzieży, a gdzie przyroda? W Vang Vieng to nie paradoks. Kiedyś miejscowi wyczuli interes i zorganizowali tubing na miejscowej rzece. Bierze się wielkie dętki od traktorów i heeeja, kilka kilometrów w dół rzeki. Do tego lejące się piwo, marycha i muzyka wśród gór. Ale rocznie ginęło tu kilkunastu turystów, tonąc w bystrzach rzeki. Ich wołanie o pomoc, być może, zagłuszone zostało szumem rzeki, muzyką i śmiechem. Władze postanowiły z tym skończyć i ukrócić proceder, być może po to żeby się Wyspy Brytyjskie nie wyludniły za szybko. Dzisiaj dalej jest tubing, ale ludzi jakby mniej. Jest spokojniej niż kiedyś. Jedzonko pyszne, kręcę się trochę po ulicach, spotykam znajomą muzułmankę, która mnie częstuje jakimiś ciastkami, gadamy chwilę, po czym się dyskretnie ulatniam. Wieczór spędzam przed swoim guesthousem, przy dźwiękach gitary. Jakiś Laotańczyk gra na pudle, otoczony kilkoma białasami. Baaardzo miło. 

    Minęło 20 godzin. Siedzę w Luang Prabang w knajpce pod gołym niebem nad Mekongiem. Kolacja-tajm. Rano wyjechałem z Vang Vieng i przez kilka godzin jechaliśmy busem przez góry porośnięte dżunglą. Trasa piękna, kręta i mnóstwo serpentyn. Czasem wydawało się być groźnie, gdyż niektórzy jeżdżą tu bardzo szybko. Kierowcą busa okazał się wczorajszy gitarzysta sprzed mojego guesthouseu. Jechał w miarę ostrożnie. Mijaliśmy po drodze sporo białasów na rowerach. To dość popularna trasa, choć ciężka. Wielki szacun dla nich. Jak córcie kocham, naprawdę wielki.
nad gankiem guesthousu
Po drodze mijaliśmy ciekawe wioski, w których dziwiła mnie mnogość flag z sierpem i młotem na budynkach zwykłych obywateli. Chyba im ustrój tu pasuje, choć trzeba przyznać, że komunizmu tu nie widać. Kto chce, handluje czym chce, mieszka gdzie chce, jedzie gdzie chce i robi co chce. Takie mam wrażenie. I jeszcze takie, że czas płynie tu inaczej niż na całym świecie. Nikt się nigdzie nie spieszy. Bez liku w Luang Prabang hotelików różnej maści, także bez trudu znalazłem nocleg w Nittaya Guesthouse, za 100 000 kipów. Nie chciało mi się szukać tańszych miejsc. 12 dolarów nie majątek, a warunki nie są złe. Nad wejściem łopoce flaga Laosu i druga….. wiadomo jaka. Pospacerowałem trochę po miasteczku ( zaliczanym do światowego dziedzictwa UNESCO) i oto jestem nad majestatycznym Mekongiem. Zachód słońca, piwko, jedzonko. Niekiepsko. Jem więc kolację, po czy idę na nocny market. Po drodze propozycja od miejscowych: ,,dziewczynka lub coś dobrego do palenia”. Odrzucam. Na targowisku, jak nie w Azji. Nikt nie nagabuje, nie zachęca, nie wychwala towarów. Powściągliwość sprzedawców połączona z olewatorstwem. Pytam o inny rozmiar koszulki, która mi się podoba, ale mam wrażenie, że dziewczynie nie chce się szukać, więc odpowiada mi, że nie ma. Miła odmiana, w sumie. Idę powoli do siebie, siadam na ganeczku i obserwuje miejscowe kobiety, które już (chyba) wykąpane, ubrane w pidżamy, plotkują cicho na mojej gustownie oświetlonej, klimatycznej uliczce. Tak, …… pięknie tu i czysto. O 22 życie powoli zamiera. Kąpię się i od razu zasypiam. W łóżku, …… nie pod prysznicem.
    Miałem jechać dziś na słoniowy trekking, ale w ostatniej chwili rezygnuję. Zamiast tego biorę tuk-tuka i jadę obejrzeć wodospad Kuang Si oddalony o ok. 30 km od Luang Prabang. Dojeżdżamy na miejsce, kupuję bilet za 20 000 kipów (ok. 9 zł) i idę ścieżką po dżungli.
Obserwuje stadko niedźwiedzi w zagrodzie i po kilku chwilach dochodzę nad pierwsze oczko wodospadów. Aleeeż turkusowa woda. Słowa ani zdjęcia nie oddadzą tego piękna. I kolejne oczko. I kolejne. Pod głównym wodospadem kilka osób. Niewiasty się pluskają. Robię im z pół pierdyliona zdjęć. Szczególnie ciekawie zachowuję się 2 Rosjanki. Ale to długa historia…… . Spędzam tu chyba z 2 godziny i wracam do tuk–tukowca.
z drzewa można sobie skoczyć 

Rosjanki

Azjatka




     Chcę żeby mnie zawiózł do jakiejś wioski. Proponuje mi wioskę plemienia Hmongów.
w drodze do wioski Hmongów
Super. Jedziemy. Hmongowie to ciekawa grupa etniczna zamieszkująca kilka krajów i składająca się z białych, czarnych, zielonych, niebieskich i pręgowanych Hmongów. Brzmi egzotycznie i taka, mam nadzieję, będzie wioska. Niestety, nie mogę się odpędzić od dwóch, czy trzech dziewczynek, które próbują mi sprzedać ich wyroby rękodzieła. To psuje mi trochę urok wioski, ale z dwoma staruszkami ucinam sobie miłą pogawędkę przed jakąś chatką, otoczony stadkiem małych kurczaków. I to jest miłe. Język konwersacji? No, …… ja gadam po polsku.
dziewczę z plemienia Hmongów







    Wieczorem jestem znowu nad Mekongiem w knajpie. Niezwykłej knajpie...... Posłuchajcie. Stoją rzędem duże stoły, pośrodku których jest dziura. W niej takie ustrojstwo, jakby grill. Siadasz, kelner w szufelce przynosi żar i stajesz się zarówno kucharzem jak i konsumentem. Stoi woda do polewania ogników, talerzyk ze słoniną i to jest początek. Obok wielkie, uginające się stoły z mnóstwem gatunków mięs, warzyw, owoców morza i różnej zieleniny. Nabierasz co chcesz, ile chcesz i ile razy chcesz. Grill jest tak skonstruowany, że to co się wytapia nie skapuje do żaru, ale gromadzi się przy brzegach naczynka, także robisz sobie od razu  zupkę. Azjaci, których podpatruję, używają sporo różnej zieleniny, jakichś nieznanych mi, sporych liści. Można nie tylko piec, ale i gotować. Świetna zabawa, obfitość jedzenia i jego różnorodność. Można tu siedzieć godzinami. Są również lody, owoce i ciasta. Płacisz z góry za całość 60 000 kipów (jakieś 7 dolarów) i ….. hulaj dusza. Duże Lao kosztuje 10 000. No niestety, za alko płaci się dodatkowo. Szkoda, że jestem sam, bo fan jest mniejszy niż w grupie, ale mimo to, siedzę tu ok. 3 godzin. Zjadam chyba z ćwierć krowy. Chociaż, czy ja wiem co to za mięsa jem? Krewetek gotowanych w mojej zupce zjadam pewnie z pół populacji Bałtyku. Świetna miejscówka. Polecam w Luang Prabang. Warto.
3 takie stoły 

takich brytfanek na stołach jest bez liku

a tak się przygoda zaczyna 



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz