Polecany post

104. Książka: Banany i cytrusy, czyli leć do Afryki

sobota, 24 marca 2018

105. Zanzibar. Fragment książki




Różne twarze Zanzibaru

Dziś tniemy Indyka. Co to znaczy? Ano to, że płyniemy na Zanzibar. Prom pruje fale Oceanu Indyjskiego, a ten zwany jest przez ludzi morza Indykiem. Miejsca mamy w drugiej klasie, czyli siedzimy, jak prawie wszyscy, na zewnątrz. Huczy jak diabli, a na wielkim telebimie leci niemy film. Nie wiedziałem, że afrykańscy muzułmanie lubią Flipa i Flapa. Tak się składa, że większość pasażerów to muzułmańskie kobiety odziane w przepiękne kolorowe stroje, właściwie wielkie chusty, zwane kanga. Co chwila zanoszą się śmiechem, patrząc na ekran. Mogę powiedzieć, że czuję się trochę jak w kinie. Wybór filmu to strzał w dziesiątkę, jest taki hałas, że puszczenie filmu z dźwiękiem byłoby niedorzecznością, nikt by nic nie usłyszał. Gdy kolejny tort ląduje na twarzy Olivera Hardy’ego, postanawiam pokręcić się trochę z Asią przy burcie, pogapić się na statki, stateczki, łodzie rybackie. Na lądzie lubię patrzeć przez okno autobusu czy pociągu na mijane krajobrazy, drzewa, ludzkie losy, dole i niedole zwierząt, na z wolna przesuwający się wkoło świat. A na morzu? Oceanie? Na co patrzeć? Jest tylko woda, niebo, czasem jakaś chmura, która nieco ożywi krajobraz. Nawet ptak nie przeleci, do jasnej ciasnej. Dobrze, że Kanał Zanzibarski ma tylko kilkadziesiąt kilometrów, podróż więc się nie dłuży. Gdy wracamy na swoje miejsca, okazuje się, że na telebimie pokazują już następny film. Nie uwierzycie Państwo, leci „The Gold Rush” („Gorączka złota”) z Charlie Chaplinem. Również niemy, niemal stuletni film, którego akcja odbywa się w mroźnej scenerii północnej Kanady. Tu, na statku, żar się z nieba leje, pot spływa po nie powiem czym, a na ekranie Chaplin kuli się od mrozu i śniegu. Po chwili wygłodniały, zdesperowany próbuje zjeść swój własny but. Czarę absurdu dopełnia fakt, że większość pasażerów tego promu nigdy nie widziała śniegu i nie zaznała mrozu w swoim życiu. W końcu widać majaczący w dali Zanzibar. Podniecenie i ekscytacja, te uczucia przepełniają nasze serca. Z oczu Asi sypią się iskry radości. Nie może bidulka usiedzieć w miejscu, biegnie robić zdjęcia. Pomyśleć, że mieliśmy kiedyś małe, bo małe, ale jednak, obawy przed Afryką. Tak… wszystko, czego pragniesz, jest po drugiej stronie strachu. A po tej samej stronie co odwaga? Co jest? Pozytywne wibracje są, przygoda jest! Już widać Dom Cudów, jeden z najważniejszych budynków Zanzibaru, stolicy wyspy. To trochę dziwne, ale płyniemy na Archipelag Zanzibar, na wyspę Zanzibar, a na dodatek do miasta Zanzibar. Rozwinę tę myśl. Archipelag składa się z dwóch głównych wysp, Zanzibaru i Pemby. Do tego dochodzi wiele malutkich, czasem bezludnych wysepek. Sama wyspa Zanzibar jest największą wyspą archipelagu, a zarazem całej Tanzanii. Jej powierzchnia wynosi 1658 km kwadratowych (powierzchnia Warszawy to 517 km kwadratowych), choć trudno powiedzieć, czy mierzono to podczas odpływu czy przypływu, bo to może mieć kolosalne znaczenie. 


http://bananyicytrusy.blogspot.no/2017/02/90-stone-town-miasto-z-morza.html
Pływy oceanu są tutaj niezwykle silnie zaznaczone. Stolica wyspy, Zanzibar, to półmilionowe miasto ze słynnym Stone Town, czyli Kamiennym Miastem, starą dzielnicą wpisaną na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Tam zmierzamy, tam znajdziemy nocleg, tam spędzimy, mam nadzieję, miłe chwile, a raczej całe dnie. Po zacumowaniu do brzegu niespiesznie schodzimy na ląd. Następuje kontrola paszportów, pomacanie plecaków przez celników, wykonywane jakby od niechcenia, a także kontrola żółtych książeczek szczepień. Gdy tylko opuszczamy małą i prymitywną halę portową, zastanawiając się, w którą stronę iść, zagaduje nas kulejący naganiacz. Gdy dowiaduje się, że szukamy taniego noclegu, oczywiście proponuje nam swoje usługi. Po jakichś dziesięciu minutach docieramy na ulicę Kiponda, przy której znajduje się uroczy Pearl Guest House. Od razu podejmujemy decyzję, że nie szukamy dalej. Jesteśmy w centrum Stone Town, cena jest bajecznie niska, a właściciel, gruby i stary muzułmanin ma uśmiech tak dobrotliwy i oczy tak mądre, że ani sekundy nie zastanawiamy się dłużej. Synowie właściciela uwijają się jak w ukropie, żebyśmy tylko nie zmienili swojej decyzji. Najpierw nerwowo wkręcają żarówkę w wąskiej, drewnianej klatce schodowej, którą idzie się na piętro po krętych, cicho skrzypiących schodach. Pokój jest skromny, ale bardzo czysty. Podłoga kamienna, chłodna, popękana. W czasach swojej świetności była czerwona, dziś przypomina leżącą mapę jakiejś nieznanej szkarłatnej planety. Liczne pęknięcia to wielkie rzeki i małe rzeczki, zszarzałe miejsca to jakieś pustynie, a miejsca przy ścianach, gdzie czerwień jest całkiem nieźle zachowana, to żyzne wyżyny. Co ciekawe, na tej mapie nie widzę żadnych jezior i mórz. Łóżka z kolei to wąskie prycze z moskitierami, a pamiętają one chyba wiek dziewiętnasty. Mamy drewniany balkon z widokiem na placyk, gdzie toczy się towarzyskie życie i gdzie jadają miejscowi. Pełnia szczęścia i najlepsze miejsce, jakie można było sobie wyobrazić. Wiatrak przyjemnie chłodzi i rozrzedza nieco atmosferę. Powietrze można było kroić nożem, gdy tu weszliśmy, trzeba się było przez nie przedzierać. Oprócz małego, drewnianego parapetu nie ma tu żadnej szafy, szafki, ręczników, telewizora, radia, dostępu do Internetu, wszystkiego tego, co prawdopodobnie jest w pobliskich hotelach. Nie ma tu oprócz tych starych prycz właściwie nic. Nie ma też w tej chwili żadnego gościa w tym przybytku. Ale my bardzo chcemy tu być, jesteśmy zauroczeni. Toaleta jest na drugim końcu korytarza, z prysznica leci nawet trochę ciepła woda. To upał ogrzał ją w rurach. Odświeżamy się i idziemy na podbój miasta. Najpierw jemy obiad w knajpie Lukmaan, którą to możemy podziwiać z naszego balkonu, a która jest zanzibarską restauracyjną sieciówką. Wybór dań jest duży, same miejscowe specjały. Na próżno szukać tu schabowego z kiszoną kapustą. Nie znajdziesz też w ogóle wieprzowiny. Knajpę prowadzą muzułmanie i taka też na ogół króluje tu klientela. Jemy zupę rybną, coś, co nazywają w tym lokalu masalą z mięsem wołowym oraz pyszne ciasto. Jest kawa, herbata, woda mineralna. Tu widok białych nikogo nie dziwi, wszyscy są przyzwyczajeni do obecności turystów. Corocznie tę stosunkowo małą wyspę odwiedzają dziesiątki, jeśli nie setki tysięcy turystów. Obsługa restauracji jest niezwykle przyjazna, a i klienci, sami miejscowi, patrzą na nas życzliwie. Nikt tu nie wytrzeszcza na nas gał, co jest dość miłą odmianą po poprzednich krajach. Płacimy zaledwie sześć dolarów za całość, a objedzeni jesteśmy jak bąki, cokolwiek to znaczy. Człapiemy z wolna w dowolnie wybranym kierunku, żeby rozejrzeć się, gdzie my popadli. Zabudowa tej części miasta charakteryzuje się wąskimi uliczkami, w których samochód raczej się nie zmieści. Te uliczki projektowano i realizowano po to, żeby zapewnić mieszkańcom miasta przewiew i cień. Ruch odbywa się na nich pieszo ewentualnie na rowerach, skuterach czy małolitrażowych motocyklach. Ktoś pcha drewnianą dwukółkę, która chyba jeszcze pamięta czasy handlu niewolnikami. Na platformie sterta złożona z czerwonych i żółtych bananów oraz ananasów. Wiele domów jest w katastrofalnym stanie. To wina budulca, z którego wzniesiono Stone Town. Do budowy kamienic użyto bowiem wapienia koralowego o rdzawo-pomarańczowej barwie. Był to budulec łatwo dostępny, wydawał się trwalszy od gliny i był stosunkowo łatwy w obróbce. W pierwszej połowie dziewiętnastego wieku, kiedy do budowy Kamiennego Miasta zaczęto używać koralowca, sprawiał wrażenie niezniszczalnego. Upływający czas, pogoda, wilgoć, zasolone powietrze zrobiły jednak swoje, okazało się, że miękki budulec szybko kruszeje. Dziś wiele budynków zwyczajnie straszy, choć można się domyślać ich dawnej urody. Miasto i jego mieszkańcy niespecjalnie śmierdzą groszem. Jak remontować grube prawie na metr mury, dbać o te domy, które i tak skazane są na niebyt? To, co cieszy oko, to słynne zanzibarskie drzwi. Te wydają się obojętne na upływający czas i są wielką ozdobą tego miasta. Umocowane na potężnych zawiasach, pięknie rzeźbione zachwycają przyjezdnych. Podobno kiedyś budowę domu rozpoczynano od wyrzeźbienia i postawienia drzwi. Im lepsze drewno, bogatsze zdobienia, tym status mieszkańca domu był wyższy. Dziś współcześni powiedzieliby, że szpan był większy. Modę na tak bogato zdobione drzwi zapoczątkowali Arabowie i to w dość zamierzchłych czasach. Potem swoje trzy grosze dorzucili Hindusi, którzy przybyli na Zanzibar. Niektóre drzwi mają tajemnicze zdobienia w postaci potężnych, żelaznych lub mosiężnych kolców. Często są one rozmieszczane na wrotach w linii prostej w kilku rzędach. W Indiach te potężne, zaostrzone kolce były zabezpieczeniem przed włamaniem. Otóż zdarzało się, że zamknięte drzwi taranowano za pomocą słoni. Takie kolce powstrzymywały te zwierzęta, one po prostu się ich bały. Dziś te metalowe elementy pełnią rolę ozdób, bo przecież na Zanzibarze ani słoni, ani takich włamań nie ma. Czasem w tym miejscu przytaczana jest historia dość makabryczna, ponieważ mówi ona, że w owych czasach w Indiach, gdy do taranowania bram używano słoni, okazało się, że te wielkie i poczciwe zwierzęta boją się poranienia przez kolce, zatem ktoś wpadł na szalony pomysł i postawił przed bramą wielbłąda. Za pomocą szpicruty czy innego środka prowokowano słonia do szarży. Ten ruszał jak oszalały, walił w biednego wielbłąda, aż biedaczysko nadziewało się po chwili na kolce u bramy. W ten sposób słoń pozostawał bez szwanku. Myślę, że tylko człowiek jest w stanie wymyślać tak okrutne i głupie rzeczy. Nie wiem, na ile ta historia jest prawdziwa, ale dość często jest tu powtarzana. Gdy wychodzimy poza strefę Stone Town, docieramy do części miasta, którą można by nazwać zwyczajną. Gdyby nie liczne palmy i tropikalna roślinność, rzekłbyś, europejskie miasto średniej urody. Aż tu nagle dochodzimy do jakiejś ulicy, na widok której niemal krzyknąłem cytatem z filmowego klasyka: „Normalnie, ku*wa, Łódź!”, a pomyślałem: „To nie raj! To jakieś lastriko!”. Co tak mnie zdumiało, zaskoczyło i wybiło z myślowego schematu, jaki miałem na temat Zanzibaru jako raju? Ano to, że staliśmy na ulicy, przy której wyrastały bloki żywcem wyjęte z głębokiej komuny. Odrapane „chruszczowki”, jakby ktoś je teleportował prosto z ZSSR lub NRD. Istny pryszcz na tyłku tego miasta. Potem dowiedzieliśmy się, że faktycznie Zanzibar w swej bogatej historii miał również romans z komunistami. Architekci z bratniej Republiki Demokratycznej Niemiec stworzyli tu swoje wiekopomne dzieło. Jest nawet fragment miasta w Zanzibar City zwany przez mieszkańców Berlinem lub DDR. Ponure, kilkupiętrowe bloki straszą i kłują w oczy swą szpetotą. Oczywiście, i tak dla wielu mieszkańców tego kraju i tej wyspy mieszkania tam są wciąż jak najbardziej atrakcyjne. Wieczór spędzamy w nadmorskiej części miasta. Chcemy dobrze pojeść na słynnym Forodhani Gardens, gdzie co wieczór odbywa się Night Food Market, i obejrzeć zachód słońca. Zajmujemy miejsca w niemal pustej The Floating Restaurant, a raczej na jej wielkim tarasie. Pod nami szumią fale oceanu. Czujemy się jak na statku, na którym nie buja. Wieczór jest upalny, piękny, na niebie żadnej chmury, słońce powoli kłania się światu i za chwilę zajdzie za horyzont. Od dziesięcioleci, a może nawet od stuleci, panuje w tym mieście ciekawy zwyczaj. Niemal cała populacja męskiej młodzieży wieczorami okupuje nabrzeże miasta i wykonuje skoki do wody z wysokich murów. Kąpią się, pluskają ku uciesze swojej, ale także turystów, na których kompletnie nie zwracają uwagi. Robią to tylko i wyłącznie dla swojej własnej radości i przyjemności. Mają przy tym tyle zabawy i tyle entuzjazmu, że człowiek sam ma ochotę rzucić się do wody na główkę. Nie byłoby w tym może nic nadzwyczajnego, ale widowisko jest całkiem zacne, ponieważ skaczących do wody młodzieńców są setki. Na wodzie powoli pływa albo stoi na kotwicy pokaźna liczba stateczków, łódek, motorówek, drewnianych trimaranów, a pośród nich widoczne są pojedyncze głowy i ramiona kąpiących się chłopców. Gdy słońce dotyka oceanu, chwytamy z Asią aparaty, żeby postarać się uwiecznić piękno tego świata. Po chwili słońca już nie widać, a dowodem na to, że jeszcze chwilę temu było na niebie, jest piękna poświata odbijająca się w lustrze lekko falującej wody. Gdy oddano kolejnych tysiąc skoków do szarzejącej już wody, ktoś jakby odciął niewidzialną linę przytrzymującą sierp księżyca i ten gwałtownie wyskoczył nad horyzont. Uniosła się kurtyna, na scenę wszedł zamaszyście wieczór. Około godziny dziewiętnastej jest już całkiem ciemno w mieście. W takiej scenerii chadzamy pośród wielu stoisk z jedzeniem na nocnym targowisku Forodhani. To także tradycja tego miasta. Chyba niemal każdy turysta, który zawita pierwszy raz na tę rajską wyspę, musi się tu znaleźć. Jest to, tak mi się wydaje, robione tylko pod turystów. Cały, sporych rozmiarów plac jest pokryty stołami uginającymi się od przeróżnego jadła, przyrządzanego na zanzibarską, jakże egzotyczną i smakowitą nutę. Na grillach, piecykach i kuchniach durli, syczy, skwierczy, paruje. Sprzedawcy nawołują przez lata wyćwiczone frazy. Każdy zachwala, zachęca, adoruje. Idziesz i decydujesz, gdzie przystaniesz. A gdy już przystaniesz, sprzedawca raczej ci nie odpuści. Oczywiście, zamierzamy tu zjeść naszą kolację, tak że dajemy się porwać chłopakowi, który zabawną angielszczyzną przedstawia nam, co oferuje jego kram. A są tu: krewetki małe i duże, homary, kalmary, ośmiornice. Dalej mamy kraby, małże, kawałki tuńczyka, barakudę, królewską makrelę i czerwonego lucjana. Jest kurczak, wołowina, wątróbki drobiowe, jest chapati, są chleby, chlebki, kukurydza, frytki, świeżo wyciskane soki owocowe i wiele innych specjałów. Wszystko jest, a spamiętać tego nie sposób. Na naszych tackach lądują owoce morza ponadziewane na patyczki, a na aromatycznym chapati w swoją ostatnią drogę udają się kawałki tuńczyka. Ktoś złośliwy mógłby powiedzieć, że w przedostatnią. Siedzimy na murku, zajadamy i obserwujemy parujący, kulinarny świat. Miksują się zapachy, ale także języki z różnych części świata. Tuż obok nas trwa bezgłośna produkcja soku z trzciny cukrowej. Facet za pomocą specjalnej praski wyciska pyszny i ożywczy sok. Dodaje trochę imbiru i soku z limonki, a następnie w kubeczkach sprzedaje chętnym, których się nawet uzbierał mały ogonek. Zgodnie z Asią uznajemy, że mimo iż zostaniemy w tym mieście jeszcze kilka wieczorów, to jemy tu pierwszy i ostatni raz. Powód? Przesadzają stanowczo z cenami. Taki urok turystycznych miejsc. Gdy tak siedzimy sobie na murku, podchodzi do mnie starszy pan, miejscowy muzułmanin i bardzo ściszonym głosem szepce mi coś do ucha. Trudno mi cokolwiek usłyszeć, bo lata słuchania muzyki w słuchawkach zrobiły już swoje, więc proszę jegomościa, żeby mówił ciut głośniej. A człowiek ów proponuje potajemny zakup piwa, które może mi, jeśli tylko zechcę, przynieść pod warunkiem, że zachowam wszelką dyskrecję. Jest ciemno, Allah nie widzi, myślę sobie, czemu nie? Proszę go, równie ściszonym głosem, o przyniesienie dwóch piw, bacząc, żeby nie pokazać owej cyfry na palcach. Mogłoby to wzbudzić czyjeś podejrzenia. Cenę uzgadniamy korzystną dla obu stron. Po pięciu minutach staruszek przychodzi i pyta mnie, bo zapomniał, jakie ja chcę piwo: Kilimanjaro, Tusker czy Safari? Mówię, że Kilimanjaro. Facet poszedł, my czekamy. Mija pięć minut, staruszek znowu przychodzi i pyta, bo zapomniał, czy chcę z lodówki, czy może być ciepłe? Mówię, że obojętnie. Mija pięć minut, staruszek znowu przychodzi, ale tym razem z reklamówką. Rozglądamy się na boki, uznajemy, że jest bezpiecznie, po czym następuje operacja przekazania gotówki (w przeliczeniu około ośmiu złotych) i odbioru towaru. Facet ulatnia się z polotem. Chowam łup dyskretnie do małego plecaka. Wydaje mi się, że jestem cały spocony. W hotelowym pokoju okaże się, że piwo było w butelkach 0,33 litra. No tak, pojemności nie uzgadnialiśmy. Bo zapomniałem. Rano budzi nas nawoływanie muezina do porannych modłów. Na siłę próbujemy jeszcze pospać, po czym udajemy się na poranną kawę i śniadanie do pobliskiej restauracji Lukmaan. Główny szef już szczerzy zęby do Asi i przyznać trzeba, że robi to z wielkim wdziękiem. W ogóle to bardzo sympatyczny młody człowiek. Jest trochę mały problem z komunikacją, ale myślę, że każdy człowiek uśmiecha się w tym samym języku. Po wczorajszym dniu i spotkaniu z kilkoma miejscowymi nachodzi mnie refleksja o złej opinii, jaką mają Europejczycy o muzułmanach. Trudno się, z wiadomych powodów, temu dziwić, ale myślę, że porównywanie każdego muzułmanina do terrorysty jest jak porównywanie każdego księdza do pedofila. Niby trochę racji w tym jest, ale jakże krzywdząca to opinia dla pozostałej, niewinnej grupy. A przecież tylu ludzi jeździ ostatnio do krajów skrajnie muzułmańskich, Sudanu, Iranu. Ich opinie o podróżowaniu po tych krajach są zgoła odmienne od tego, czego można by się tam spodziewać. Ludzie w tych krajach są przyjaźnie nastawieni, ciekawi świata, ciekawi nowego przybysza. Są niewiarygodnie i bezinteresownie gościnni. Przecież wystarczy mieć choć trochę wyobraźni i wiedzy na temat świata, żeby dojść do wniosku, że to zwykli muzułmanie są najczęściej ofiarami radykalizmu islamskiego. A teraz z innej beczki. Dziś rano starannie owinąłem w papier dwie puste butelki po wczoraj kupionym piwie, i wciąż mam je w plecaku. Muszę je gdzieś wyrzucić do kosza w mieście. Czułbym się bardzo niezręcznie, gdybym skorzystał z kosza w guesthousie. Nasz stary, poczciwy i dobrotliwy właściciel, gdyby je zobaczył, mógłby czuć się źle na myśl, że pod jego dachem pito piwo. Nie wiem, czy tak by było, ale na wszelki wypadek nie chcę mu robić przykrości. Szanuję jego kulturę, zwyczaje, religię i wartości. A co się dzieje, gdy muzułmanie przyjeżdżają do Europy? Czy szanują nas? Naszą kulturę? Wszyscy wiemy, że różnie z tym bywa, delikatnie mówiąc. Ale to przecież Europejczycy sami na to pozwolili. Od początku popełniano błąd, nie stosując… ale nie chcę tu polityki wtrącać, to zazwyczaj brudna rzecz. Po śniadaniu idziemy popatrzeć na ocean, by po chwili stanąć na schodach Domu Cudów, najsłynniejszego chyba budynku na Zanzibarze. Był to pałac jakiegoś sułtana Zanzibaru, którego nazwiska nie ma sensu przytaczać. Nazywa się tak skomplikowanie, że znając życie, czytelnik i tak przeleci wzrokiem, nie zapamięta, a książka powyższa to nie przewodnik, literatura wysoka czy opracowanie historyczne, więc nie ma co trudnego nazwiska pisać. Dość powiedzieć, że pałac ów wybudowano w 1883 roku i był to pierwszy budynek we wschodniej Afryce, do którego dostarczono prąd i w którym zainstalowano windę. Dlatego został określony mianem Domu Cudów, nikt wcześniej takiego czegoś nie widział. Budynek specjalnie usytuowano tuż przy brzegu oceanu, żeby zapewnić sułtanowi i jego haremowi rześkie powietrze i poranną morską bryzę. Pałac ów został zbudowany na planie prostokąta, jest cały biały, kilkupiętrowy, otoczony filarami i balkonami. Całość dopełnia charakterystyczna, wysoka wieża zegarowa. Czasy świetności ma już za sobą i po burzliwych dziejach i zmiennych kolejach losu jest w nim dziś Muzeum Historii i Kultury Zanzibaru oraz Wybrzeża Suahili. Podobno pieniądze na to dała nawet sama Korea Północna. Czy wszyscy chcą na Zanzibarze położyć swoje, nie zawsze czyste łapska? Wchodzimy do środka przez wielkie drewniane wrota. Nie ma tu biletów, biletera, przewodnika ani w ogóle nikogo nie ma. W całym pałacu jestem ja i Asia. Robimy sobie zdjęcia na replice statku, która stoi w wielkim pałacowym korytarzu, a w której to legowisko znalazł sobie miejscowy czarno-biały kot. Statki takie pływały po wschodzie Afryki od Somalii aż do Mozambiku jeszcze przed drugą wojną światową. Do ich budowy nie używano gwoździ ani żadnych metalowych przedmiotów. Łączenia elementów wykonywane były za pomocą włókien kokosowych i drewnianych kołków. Oglądamy najstarsze, zachowane do dziś drzwi zanzibarskie z roku 1694, kręcimy się trochę po krętych, szerokich schodach z gustownymi poręczami i oglądamy różne fotografie i ryciny w gablotach na ścianach. Przedstawiana jest na nich burzliwa historia wyspy przypraw, czyli Zanzibaru. Rysuje się ona dynamicznie i charakteryzuje się zmiennymi kolejami losu. Najpierw już w ósmym wieku do miejscowej ludności afrykańskiej zaczynają przybywać Arabowie i Persowie. Od dziesiątego wieku na Zanzibarze panuje szeroko pojęta kultura Suahili z silnymi wpływami kontynentu. Początek wieku szesnastego to kolonizacja czy też okupacja Portugalczyków. W wieku osiemnastym wyganiają ich sułtanowie Omanu. Wiek dziewiętnasty to osadnictwo kupców hinduskich i europejskich. Potem o wpływy na wyspie walczą Niemcy, Brytole i Francuzi. Kiedyś oni chcieli zawojować cały świat, dziś to świat chce zawojować ich, taka myśl na marginesie. W końcu wyspa od roku 1890 zostaje pod panowaniem brytyjskim. Kilka lat później dochodzi do wojny, która przechodzi do historii ludzkości jako najkrótsza międzynarodowa wojna świata. Dwudziestego siódmego sierpnia 1896 roku ginie ponad pięćset osób w wojnie, która trwa trzydzieści osiem minut. W roku 1963 Zanzibar i pobliska Pemba uzyskują niepodległość i zostają sułtanatem. Rok później Murzyni wszczynają rewolucję, obalają i zmuszają do ucieczki sułtana. Dowodzi generał, pochodzący z Ugandy, John Okello. Zaczyna się romans z komunistami, głównie z Chin i Kuby. Bardzo szybko to się jednak zmienia, panu Johnowi podziękowano dość stanowczo, a Zanzibar wraz z Tanganiką, która była kolonią niemiecką, jednoczą się i tworzą jedno państwo, Zjednoczoną Republikę Tanzanii. Krócej chyba nie można przedstawić historii Zanzibaru. Na piętrze w muzeum próbuję podnieść wielki cios słonia, który leży na specjalnym stole. Już wiem, dlaczego na tych zdjęciach w gablotach noszą słoniowe ciosy we dwójkę, kość słoniowa jest po prostu bardzo ciężka. Nie sądziłem, że kiedyś będę mógł ją podnosić. Kończymy wizytę w muzeum i gdy tylko wychodzimy przed budynek, natychmiast obwąchują nas taksówkarze i naganiacze. Ci ostatni proponują nam rejs łódką na Prison Island. Wbrew nazwie nie ma tam więzienia, jest za to sanktuarium dla olbrzymich i starych żółwi. Najstarsze zwierzę ma niemal dwieście lat! Podobno półdniowa wycieczka na ową wyspę jest bardzo ciekawa, nas jednak za bardzo nie kusi. Zagłębiamy się znów w ocienione uliczki Stone Town. Łatwo się tu zgubić, ale trzeba powiedzieć, że jeśli już to się zdarzy, to człowiek nie ma za bardzo nic przeciwko temu. Nie jestem zwolennikiem miast, ale to miasto, ta dzielnica to zupełnie inna para kaloszy, tu jest magia. Docieramy do Darajani Market, czyli głównego targowiska w mieście. Jest tu sektor z przyprawami, warzywno-owocowy, mięsny i, najbardziej mnie interesujący, z owocami morza. W dość dużej hali na murowanej posadzce albo na stołach leżą ryby różnej maści i wielkości. Wszystko świeże, złowione w ciągu ostatnich kilku godzin. Dwa razy dziennie odbywają się tu aukcje. Licytuje się olbrzymie rekiny młoty, tuńczyki, płaszczki, marliny, a także rybi drobiazg i owoce morza. Schodzą się restauratorzy, hotelarze, kupcy i oczywiście rybacy. Obserwujemy kilka takich licytacji. Setki pogiętych, szmatławych banknotów krążą między dłońmi kupujących i sprzedających. Ci ostatni często w brudnych łachach, spracowani, mokrzy. Kupującego poznasz z reguły po tym, że jest czysty i mniej spocony. Rozlegają się krzyki, wybuchają drobne, niegroźne sprzeczki, bardzo ciekawe widowisko. Zapach jest może niezbyt fiołkowy, much jest trochę w nadmiarze, ale gdy chce się zobaczyć coś naprawdę niezwykłego, niecodziennego, egzotycznego dla nas, Europejczyków, trzeba trochę czasem pocierpieć. Nigdy nie widziałem tak wielkich ryb na żywo, choć w zasadzie trzeba powiedzieć: na martwo. Nigdy nie widziałem marlina, rekina młota czy tak wielkich tuńczyków. A zawsze chciałem. Targ owocowy z kolei i ten z przyprawami to uczta dla oka i nosa. Zaglądamy w zakamarki, robimy zdjęcia, tu na Zanzibarze bez przeszkód ze strony miejscowych kupców, i… odpieramy ataki nachalnych, acz roześmianych i pogodnych handlarzy. Niektórzy, gdyby nie uszy, uśmiechaliby się chyba dookoła głowy. Wśród przypraw królują na stoiskach: pieprz, papryczki chili, laski wanilii, cynamon, kurkuma, imbir, gałka muszkatołowa, goździki i trzecia po szafranie i wanilii najdroższa przyprawa świata – kardamon. Zanzibar słynie z przypraw, to kolejna twarz wyspy. Organizuje się tu spice toury, czyli wyprawy na plantacje przypraw. Można zobaczyć jak to, czego używamy w kuchni, rośnie, jak się to zbiera, magazynuje i tak dalej. Nie mamy jakoś ochoty dać się skusić na taką wycieczkę. Poznajemy za to jeszcze jedną twarz Zanzibaru. Otóż piątego września 1946 roku w miejskim szpitalu w Stone Town przyszedł na świat niejaki Farrokh Bulsara. Minęło wiele lat i świat poznał jednego z najbardziej charyzmatycznych i wyrazistych postaci rocka, Freddiego Mercury’ego, frontmana wielkiej grupy Queen. Można powiedzieć, że niesamowity Freddie był jedynym człowiekiem w historii muzyki, który został zarówno królem, jak i królową rocka. I oto stoimy przed domem, w którym się urodził. Dziś znajduje się tu całkiem miły hotelik o nazwie, a jakżeby inaczej, Mercury House. Wchodzimy do środka, bo grzechem byłoby nie wejść. Dowiadujemy się, że okoliczne domy też sobie uzurpują prawo do tego zaszczytu. Ja jednak polubiłem myśl, że jestem w chacie, w której urodził się Freddie Mercury. Ciekawą sprawą jest fakt, że do dziś nie wiadomo, gdzie wielki muzyk został pochowany. Przed śmiercią poprosił swoją przyjaciółkę Mary Austin, którą nazywał kobietą swego życia, o pochówek w miejscu nikomu nieznanym. Wciąż trwają spekulacje, czy jego prochy są na Zanzibarze, w Londynie, w Indiach, czy może jeszcze gdzie indziej. Mary Austin do dziś tajemnicy nie wyjawiła, nawet rodzicom gwiazdy. Dzisiejszy wieczór spędzamy w knajpie Mercury. Sprzedają tu piwo, i to jest jej mocny punkt. Nie ma za wiele takich miejsc w tym mieście. Ja znam tylko dwa. Nie wolno jednak pod żadnym pozorem wyjść z butelką piwa poza lokal. W wielu krajach muzułmańskich obowiązuje zakaz sprzedaży alkoholu, ale na Zanzibarze nie sami muzułmanie mieszkają. Muszą iść na kompromis, choćby ze względu na turystykę. Gdyby alkoholu całkowicie zakazać na wyspie, kot z kulawą nogą by tu nie przyjechał. W ogóle przyznać trzeba, że mimo takiego miksu kulturowego w mieście Zanzibar nie ma żadnych niesnasek, walk etnicznych, większych nieporozumień. Wprost przeciwnie, wszyscy żyją tu w niemal idyllicznej symbiozie. Wielkie wrażenie wywarł na mnie dzisiaj fakt, że katolicki kościół znajduje się tuż przy meczecie. Jeden z miejscowych zapytany, czy nie ma na tym tle nieporozumień między wyznawcami jednej i drugiej religii, spojrzał na mnie nieco zdziwionym wzrokiem, który wydawał się pytać: „o co ci chodzi, man?”. Powiem szczerze, budujące to wszystko. Ale wróćmy do naszej knajpy. Nad barem wiszą zdjęcia Freddiego. Barman mówi, że codziennie puszczają jakąś płytę z repertuaru Queen. Czasem przyjeżdża jakaś ekipa z Europy specjalnie dla tej knajpy i po to, żeby poszwendać się po ulicach, na których dorastał młody Farrokh Bulsara. Wtedy puszczają więcej płyt idola. W kibelku pachnie jak w niebie. Palą się jakieś niesamowicie aromatyczne indyjskie trociczki. Zajmujemy miejsca od strony plaży. Kilkadziesiąt metrów od nas szumi ocean. Bardzo dobrze widać stąd nabrzeże portowe i można obserwować załadunek statku. Na niebie leży na plecach rąbek księżyca. Nasz stolik znajduje się na podeście jakieś trzy metry nad plażą. Jakiś czarnoskóry robi sobie trening biegowy na planie prostokąta. Dwa krótsze boki mają po trzy metry, a dwa dłuższe po jakieś dziesięć metrów. Myśleliśmy początkowo, gdy się jeszcze rozciągał, że robi to dla szpanu, ale on biega już po piasku pół godziny i w świetle mdłych lamp i świec nie widać nawet potu na jego czole. Myślę, że robi to co wieczór. Jemy coś niespecjalnie godnego uwagi i wczesną nocką wracamy do naszego hoteliku. W wąskich uliczkach do niektórych mieszkań można niemal zajrzeć. W jakimś oknie tańczą lśnienia z telewizora. Migotania. Następny dzień w Stone Town to kolejne wędrówki, małe przygody, sympatyczni spotkani ludzie, dużo jedzonych pyszności i gapienie się w ocean. Żeby nie zanudzać zbyt szczegółowymi opisami dnia, z kronikarskiego obowiązku ograniczę się tylko do opisania wizyty na targu niewolników. Bo przecież ta wyspa ma też swoją mroczną twarz. Jak wiemy, handel niewolnikami zajmuje centralne miejsce w historii Afryki. Ten haniebny proceder trwał nieprzerwanie przez ponad czterysta lat, od połowy piętnastego wieku do końca dziewiętnastego. Przynajmniej oficjalnie wtedy się zakończył. Oczywiście nie ma konkretnych danych, ile osób zostało nim dotkniętych, ale mówi się, że od piętnastu do trzydziestu milionów. Niektóre źródła mówią o dużo większej skali. Handlarze niewolników, wśród których dominowali Portugalczycy, Hiszpanie, Anglicy, Francuzi, Amerykanie, Arabowie oraz ich miejscowi, afrykańscy wspólnicy, spustoszyli ten kontynent w sferze fizycznej, psychologicznej i duchowej. Świetnie owe zagadnienia opisuje Ryszard Kapuściński w swoim genialnym Hebanie. Posuwa się nawet do stwierdzenia, że ideologia, która towarzyszyła handlarzom niewolników, że czarny to nie człowiek, że ludzkość dzieli się na ludzi i podludzi, dała początek późniejszej erze rasizmu i totalitaryzmu. Te idee zaowocowały wiele wieków później takimi miejscami jak Kołyma i Oświęcim. Autor pisze o Zanzibarze: „W tym handlu, właściwie planetarnym, bo brały w nim udział Europa, obie Ameryki, wiele krajów Bliskiego Wschodu i Azji – Zanzibar jest smutną, czarną gwiazdą, ponurym adresem, przeklętą wyspą. W jej stronę ciągną latami, ba, wiekami, karawany niewolników świeżo pojmanych we wnętrzu kontynentu, w Kongu i Malawi, w Zambii, Ugandzie i Sudanie. Często powiązani sznurami, żeby nie zbiegli, służą zarazem jako tragarze – niosą do portu, na statki cenny towar – tony kości słoniowej, oleju palmowego, skór dzikich zwierząt, drogich kamieni, hebanu”. I właśnie jesteśmy w miejscu docelowym dla wielu nieszczęśników z tamtych czasów. Kupujemy bilety wstępu za pięć dolarów i dostajemy do dyspozycji przewodnika, który opowie nam historie o Targu Niewolników. Całość robi dość przygnębiające wrażenie, a szczególnie lochy, w których przetrzymywano nieszczęśników, zanim ci trafili na licytacje. Za sobą mieli długą, morderczą drogę z głębi lądu. Głód, pragnienie, bicie, poniżanie, wysiłek ponad siły, patrzenie na cierpienie i nierzadko śmierć bliskich, swoich dzieci, na przykład. Przewodnik opowiada drastyczne historie, że gdy matka nie miała siły nieść przypisanego sobie towaru, na przykład kawałka hebanu, nadzorcy, żeby jej „ulżyć”, zabierali jej dziecko, które niosła na plecach, roztrzaskiwali głowę o drzewo lub po prostu zostawiali na pastwę drapieżników. Zastrzelenie kogoś, zanim rozszarpią go lwy lub sępy, uważane było za miłosierdzie. Gdy już dotarli do brzegu Oceanu Indyjskiego, pakowani byli na statki, a raczej łódki, które miały ich przetransportować na Zanzibar. Jakie warunki tam panowały, można się tylko domyślać. Dość powiedzieć, że zanim łajba zawinęła do portu, odbywała się selekcja nieszczęśników. Władze Zanzibaru kazały sobie płacić cło za każdego niewolnika. Ledwo żywych nie było sensu przywozić. Wyrzucano ich po prostu za burtę. Ten marsz skutych niewolników upamiętnia wkopany w ziemię monument przedstawiający czwórkę jeńców i ich nadzorcę. Wykonane jest to wszystko z kamienia niczym serca ówczesnych handlarzy, a na szyjach figur wiszą oryginalne łańcuchy i obręcze. Takie same łańcuchy można zobaczyć w lochach, do których właśnie „spietrani” i milczący wchodzimy. Po przybyciu na wyspę schwytani „dzicy” tu byli przetrzymywani przed licytacją. W nieludzkich warunkach, w malutkich celach ze szparą w murze, niezwykle stłoczeni, bez jedzenia, picia i toalety czekali, co przyniosą kolejne godziny i dnie. Przecież nie wiedzieli, co ich czeka, wielu próbowało popełnić samobójstwo. Takich cel było tu swego czasu piętnaście, do dziś zachowano dwie. Gdy przyszedł czas sprzedaży, stawiano nieszczęśników w rzędzie, dokonywano transakcji, dobijano targów. Zaglądano w zęby, łapano za włosy, potrząsano, dotykano niczym zwierzęta. Często sprzedający chciał dowieść odporności na ból swojego „towaru”. Wtedy przywiązywano człowieka do drzewa i biczowano długo i bezmyślnie. Gdy nieborak nie krzyczał, znakiem czego był twardy, odbywała się aukcja. Szczęśliwym nabywcą zostawał ten, który zaoferował najwyższą cenę. Dziś w tym miejscu stoi piękna anglikańska katedra. W miejscu tego drzewa czy też pala, przy którym poddawano chłoście niewolników, jest w owym kościele położony czerwonej barwy marmur z białym kołem w środku. Ma on upamiętniać to, co się tu kiedyś działo. Ma upamiętniać przelaną tu krew i gehennę czarnego człowieka. Zobaczyć tu można rycinę przedstawiającą twarz jednego z czołowych „popaprańców” tej epoki. To syn Arabki i człowieka Bantu, niejaki Tippu Tip. On to był najpotężniejszym i najbogatszym handlarzem żywym towarem i kością słoniową na Zanzibarze. Jego dom stoi do dziś w Stone Town. Jest już w opłakanym stanie i zapewne runie niedługo, choć może to i dobrze. Lepiej niech nic już na tej ziemi nie pozostanie po człowieku, który nazywał się: Hamad bin Muḥammad bin Jum’ah bin Rajab bin Muḥammad bin Sa’id al-Murjabi, a znany był jako Tippu Tip. Przy okazji bytności na targu niewolników zastanawiam się i próbuję dociec, jak wyłapywano, chwytano owych nieszczęśników, budowniczych dobrobytu półkuli północnej. Okazuje się, że sposobów było wiele. Najczęściej to niepiśmienni, łatwowierni tubylcy sami dostarczali żywy towar. Wystarczyło tylko podsycać konflikty plemienne, kogoś okłamać, pomówić, ukraść zwierzęta i zwalić na sąsiednią wioskę czy plemię. Tak to się odbywało. Potem miejscowi walczyli między sobą, zdobywali jeńców i wystarczyło za korale, materiały czy ziarno po prostu ich odkupić. Czasami bezczelnie oszukiwano Afrykańczyków, obiecywano pracę, a gdy młodzi się do niej zgłosili… dalszy ciąg znamy. Innym sposobem stosowanym przez łowców niewolników było przekonywanie władców w czasie suszy czy głodu, które przecież cyklicznie nawiedzały Sahel, żeby ratowali kobiety i dzieci, które to stawały się coraz słabsze i niechybnie zmierzały do śmierci, przyjmując żywność, która może ich ocalić. Oczywiście, w zamian za jedzenie chciano mężczyzn. I tak ci trafiali do handlarzy. Mówi się, że na pięciu rozpoczynających wędrówkę ku portom takim jak Zanzibar tylko jeden przeżywał, reszta nie wytrzymywała trudów podróży, bicia, głodu, chorób itp. W końcu, za sprawą Anglików, pod sam koniec dziewiętnastego wieku zakazano i zaprzestano handlu niewolnikami na Zanzibarze. I tym oto optymistycznym akcentem kończę pisanie o tym haniebnym dla ludzkości procederze, jakim było niewolnictwo, oraz opis tego ponurego miejsca, jakim jest targ niewolników. Przenieśmy się do następnego dnia i odsłońmy inne, jasne oblicze Zanzibaru. Mówią, że ta wyspa to raj, i chociaż jeszcze nie wyściubiliśmy nosa poza miasto, to wierzymy, że można tu się tak poczuć. Sama roślinność powoduje u człowieka dobre samopoczucie, wszędzie palmy, kwiaty, błękit nieba, bogactwo kolorów… a przecież to listopad. Bierzemy małe plecaki, duże zostawiamy u naszego „poczciwusa” w hoteliku i drepczemy w kierunku miejsca, skąd odjeżdżają busy w różnych kierunkach wyspy. Nie mamy konkretnego celu i miejsca, które chcemy zobaczyć. Po prostu pragniemy poczuć rajskość wyspy… i już. Wsiadamy do zdezelowanego grata-minivana, zwanego tu dala dala, i jedziemy przed siebie. Na rogatkach miasta przesiadka do innego rzęcha i już jedziemy w kierunku Paje, znanej wypoczynkowej miejscowości. Dala dala za…la, chciałoby się powiedzieć do rymu, ale powiem grzecznie, że jedziemy bardzo szybko. Za oknem, jak w kalejdoskopie, przesuwają się widoki, które dobrze wróżą. Wysiadamy na przystanku końcowym jako ostatni pasażerowie. Żywej duszy tu nie ma. Bus odjeżdża, a my zostajemy sami na polnej drodze. Przysięgam, takiej polnej drogi to nie widziałem. Ciepły, miejscami gorący, nieskazitelnie bieluteńki piaseczek o konsystencji mąki. Gdzieniegdzie tylko idealną biel zakłóca połyskiwanie w słońcu podłużnych muszelek. Droga ciągnie się zakrętami w niewiadomą dal, a po jej obu stronach… las palmas. Niebieskie niebo, wokół żywej duszy, cisza, spokój, delikatny świergot nieznanych ptaków, a na dodatek widok setek kołyszących się z lekka pięknych palm kokosowych… Ludzie, uszczypnijcie mnie! Ludzie! Drewniany drogowskaz pokazuje jakieś miejsce noclegowe. Trafiamy do przecudnego miejsca, 
http://bananyicytrusy.blogspot.no/2017/03/91-pingwe-na-zanzibarze.html


zwanego Milele Lodge. Ceny niskie, gości żadnych nie ma, warunki świetne, kuchnia zaopatrzona… zostajemy tu. Bar obsługuje bardzo miły młody człowiek. Do pomocy ma Masaja ubranego w tradycyjny strój. Dostajemy klucze do pokoju, zostawiamy bagaże i zasiadamy na wygodnych, ratanowych fotelach, żeby ugasić nieco pragnienie. Bose stopy grzęzną w piachu-mące. Nie masz tu krztyny ziemi czy betonu. Jest tylko miałki piasek… no, kurczę, raj. Gospodarz, usłyszawszy, że jesteśmy z Polski, bardzo się ucieszył, ponieważ kilkadziesiąt metrów stąd budowany jest nowy dom. Jego właścicielką będzie Polka. W ogóle dużo naszych rodaków mieszka na Zanzibarze. Nie dziwię się wcale, to naprawdę piękna wyspa. Cieszę się, że doczekaliśmy czasów, że nas w końcu na to stać. Finansowo i mentalnie. Do plaży mamy minutę drogi. Wytrzymaliśmy na niej jakieś trzy, cztery minuty. Okazało się, że musimy wrócić do pokoju. Dlaczego? Już wyjaśniam. Jest w tej chwili odpływ, plaża ma szerokość około kilometra. Biel piasku nie pozwala funkcjonować bez okularów przeciwsłonecznych. Mrużenie oczu na niewiele się zdaje, jeszcze chwila, a nabawimy się śnieżnej ślepoty albo od marszczenia twarzy poodpadają nam nosy. Nooo, teraz lepiej. Idziemy plażą, kontemplując ciszę. W wielu miejscach na piachu osiadły trimarany, charakterystyczne dla tej wyspy łódki wydłubane z pnia mangowca. Za kilka godzin przyjdzie przypływ, a wtedy zamiast tkwić w piachu, będą bujać się na falach. I taki jest los trimaranów na Zanzibarze. Zmienny. Wieczór to kolejne przyjemności. Pyszna kolacja w niezwykłym miejscu, nocna kąpiel nago w ciepłym oceanie oraz ognisko, gitara i… nasz śpiewający Masaj. Człek błaga dobrych bogów o nieśmiertelność. Nazajutrz zmiana miejsca. Jedziemy do Paje. Opuszczamy dala dala, upewniwszy się uprzednio u konduktora, czy przystanek, na którym chcemy wysiąść, jest tym prawidłowym, i zastanawiamy się, gdzie by tu iść. Prawo kusi, ale i lewo ciągnie tajemniczą siłą. Są jakieś budynki, sklepy, idziemy zasięgnąć języka i się rozejrzeć. Trafiamy do hurtowni alkoholu. Sporych rozmiarów sklep, w którym półki uginają się od butelek z piwami, winami i innymi mocnymi trunkami. Karton papierosów kosztuje trzy razy mniej niż w Polsce i jakieś dziesięć razy taniej niż w Norwegii. Zadziwia nas ta, głównie muzułmańska przecież, wyspa. Sprzedawca oprócz sześciopaka Tuskera poleca nam jakiś ośrodek niedaleko. Idziemy w pokazanym kierunku i trafiamy do Kinazi Upepo Hotel. Właściwie to drewniane domki w stylu rustykalnym na plaży. Świetnie wyposażone, z tarasem, hamakami, lodówką, prysznicem i paroma innymi dobrodziejstwami. Nasz domek jest w cieniu palm, co niezmiernie umila wypoczynek na ganku. Hurtownia jest blisko, więc spędzamy miło czas na plaży, przyglądając się kitesurferom. Czasem plażą przejedzie ktoś na rowerze, czasem jakieś dzieci przejdą, zbierając jeżowce, albo Masaj handlujący „bele czym”. Ale najczęściej nie widać nikogo. Jestem tak skonstruowany, że raczej nie umiałbym odpocząć na zatłoczonej plaży w Mielnie, Kołobrzegu czy Sarbinowie. Tłum ludzi, wrzeszczące dzieci, nie zawsze apetyczne widoki ciał odstręczają mnie skutecznie od tej formy wypoczynku. Tu natomiast, ot na przykład w tej chwili, widzę tylko Asię jako malutki punkcik na horyzoncie… i nikogo więcej. Odpływ jest tak duży, że można iść w stronę oceanu pewnie ze dwa kilometry. Biel i błękit – oto co widzę. A nade mną zieleń, świeża i soczysta. Asia idzie tak daleko, że niemal niknie mi z oczu. A może morze cofnęło się aż o trzy kilometry? Nazajutrz wracamy do Stone Town. Po drodze chcieliśmy zobaczyć Jozani Forest, jedyny rezerwat na wyspie z czymś na kształt dżungli. Występują tu ciekawe gatunki drzew z mahoniem na czele, a także lasy mangrowe. Świat fauny to przede wszystkim endemiczne małe małpki, colobusy czerwone z zabawnymi grzywkami i koczkodany czarnosiwe. Gdy jednak patrzę na sterty odpadów tuż przy lesie, odchodzi mi nagle ochota na spacer po takiej dżungli. Śmieci, niestety, jest w bród. To zakała wielu rajskich wysp na kuli ziemskiej. Plaże wysprzątane, żeby turystów nie wystraszyć, a kilometr dalej, tam, gdzie mieszkają tubylcy, tam, gdzie toczy się zwykłe, codzienne życie, syf panuje taki, że aż pękają oczy i serce się kraje. Następny dzień, a w zasadzie wieczór jest bardzo smutny. Asia wylatuje dziś do Polski, a ja zostaję jeszcze dzień. Bilety kupowaliśmy osobno i w innym czasie, ponieważ pierwotnie miałem jechać sam, więc wyszło tak, że wracamy osobno i każde w innym terminie. Około dwudziestej drugiej chowamy się przed ulewą w naszej ulubionej knajpie Mercury i czekamy na umówionego taksówkarza, który zawiezie dzielną Joannę na lotnisko. Żal ściska gardło, a do kufla spływają metafizyczne, niewidoczne łzy. Przeżyliśmy wspólnie piękne chwile w Afryce, oby nie ostatnie. Asia nie byłaby sobą, gdyby czegoś nie wymyśliła. Daje mi coś, co jest zawinięte w szary papier, i każe otworzyć dopiero, gdy będę już w pokoju. Otwieram zawiniątko koło północy. I co widzę? Stare, z jakiegoś antykwariatu, wydanie książki Karen Blixen Pożegnanie z Afryką. Cała Asia.
http://bananyicytrusy.blogspot.no/2017/03/93-stone-town-kamienne-miasto.html


http://bananyicytrusy.blogspot.no/2017/03/92-dzien-w-paje.html

http://bananyicytrusy.blogspot.no/2018/02/104-ksiazka-banany-i-cytrusy-czyli-lec.html