piątek, 28 sierpnia 2015

51. Wielki Mur Chiński

17.05.215
    

    
   Wierzę w siłę sprawczą marzeń. Nie dlatego, że tak zalecają mądrzy ludzie w jeszcze mądrzejszych książkach. Nie dlatego, że tak trzeba. Wierzę w siłę sprawczą marzeń, ponieważ wiele razy ta tajemnicza siła potrafiła mnie wyciągnąć z życiowych tarapatów i pozwoliła zrealizować jakieś marzenie. Nawet takie, które wydawało się początkowo nieosiągalne. Nigdy nie przestawałem marzyć. Nie przestałem marzyć nawet w tym okresie swojego życia gdy brakowało na ,,kieliszek chleba” i czasem zdarzyło się, że poszedłem spać głodny i… ciężko było z tego powodu zasnąć. Wiele rzeczy w życiu spieprzyłem. Przegrałem. Ale nigdy nie przestałem marzyć. I wierzyć w realizację tych marzeń. I stawiać sobie celów. Dzień za dniem, wieczór za wieczorem. Po kolei, po kolei, krok za krokiem. Marzenia o podróżach nie opuściły mnie nawet w najczarniejszych chwilach mojego żywota. A gdy były już jakieś pieniądze… to nie było czasu… albo siły. Nie można podpadać pod definicję głupoty, w którą to ja podpadłem. A jak ona brzmi? ,,Robić cały czas to samo i oczekiwać różnych rezultatów”. Wiele jest możliwości wyjścia z takiego impasu. Ja zrobiłem to co zrobiło jakieś 2 miliony rodaków, zamieniłem drugie śniadania na lunche. Nie jest to najlepsza metoda, ale ja taką zastosowałem. Zresztą, zawsze marzyłem żeby zobaczyć piękną, zasnutą tajemniczymi mgłami Norwegię… i zobaczyłem. I patrzę na nią do dziś.

  O Chinach jakoś specjalnie nie marzyłem nigdy, ale… zobaczyć chiński mur - to, jak najbardziej. Dziś nadejdzie ta chwila… jeśli nie zabłądzę. Wybieram się tam sam. Dorota ma jakieś zajęcia, dała mi na kartce wypisany plan jak dotrzeć do Badaling, miejsca gdzie najbliżej Pekinu można zobaczyć Wielki Mur Chiński, jeden z siedmiu nowych cudów świata. Zostaje jeszcze zaopatrzony przez Reinera w kartę telefoniczną z chińskim numerem na wszelki wypadek i kartę, która jest biletem na autobusy i metro w Pekinie. Po śniadaniu opuszczam gościnne mieszkanie.
    

widok z klatki w bloku, w którym mieszkam
 Najpierw jadę jednym autobusem miejskim, po czym przesiadam się na drugi. Jakoś udaje mi się nie pobłądzić, mimo, że w tym mieście jest ponad 900 linii autobusowych. Zresztą, czy można zabłądzić na włóczędze? W każdym razie, docieram do przystanku autobusowego Deshengmen, skąd odjeżdżają autobusy i busy do Badaling, jednego z najważniejszych miejsc turystycznych w Chinach. Jak pisałem, nie lubię za bardzo mocno obleganych miejsc turystycznych, ale w tym przypadku idę z samym sobą na kompromis. Zobaczymy jak na tym wyjdę. Dopada mnie naganiacz i za 400 juanów proponuje mi miejsce w busie do Badaling. Ignoruję go i idę do normalnego autobusu, który jest znacznie, znacznie tańszy. Nie wiem ile kosztuje bilet, ponieważ odbijam tylko kartę Reinera. Naganiacz ostrzegł mnie, że ten autobus jedzie 4 godziny. To wierutne kłamstwo, domyślam się. Po godzinie z małym haczykiem, jestem na miejscu. Niestety, jest pewien problem. Pogoda zmieniła się diametralnie. Już gdy dojeżdżaliśmy tu widziałem błyski i słyszałem grzmoty. Gdy wysiadam z autobusu z nieba lecą pierwsze krople deszczu. Kurka, nie miało kiedy padać? Od 1 - go maja nie widziałem zachmurzonego nieba. Polska, Rosja i Mongolia skąpane były w słońcu. Pekin do tej pory też. I teraz akurat musi zacząć padać? A ja w koszulce i krótkich spodenkach… nie dobrze. Ale idę twardo w kierunku muru. Wysiadłem chyba w złym miejscu, bo do przejścia mam szmat drogi. Idę wzdłuż szosy mijany przez pojedyncze samochody. W pewnym momencie ktoś otworzył w niebie kran. Salwuje się ucieczką pod niewysokie, ale gęste drzewo. Jest to sosna, znając życie, chińska. Tkwię tak w kucki jak zając w kapuście albo grzybiarz w lesie, co miał pecha i dostał biegunki. Ciekawe ile tu pokucam? Nie będę jednak tracił czasu bezproduktywnie. Teraz, gdy tak leje, opowiem trochę o tym murze.
  


Wielki Mur Chiński jest największą budowlą kiedykolwiek wzniesioną przez człowieka. Zaczątki muru powstawały kilka stuleci przed naszą erą, jednak znaną do dziś postać mur uzyskał dopiero za czasów dynastii Ming, w okolicach wieku XV , kiedy to prowadzono intensywną jego budowę w celu obrony przed ludami mongolskimi. Wznoszony w trudnym terenie, często na grzbietach gór ,,kosztował” setki tysięcy istnień ludzkich. Stąd mówi się o nim, że jest to najdłuższy cmentarz świata. Podczas ataków małych hord spełniał swoją rolę, natomiast podczas długich oblężeń większych sił okazywał się bezużyteczny. W okresie świetności jego długość liczyła ponad… km, jednak do dziś zachowało się około… km. Tutaj nie wpisuję liczb, ponieważ różne źródła podają różne dane na ten temat, często o dużej rozpiętości. Mur chiński to nie jest jedna ciągła linia fortyfikacji, ale wiele linii w różnych miejscach. Każda dynastia budowała go w zależności od sytuacji i potrzeb, a także, jak się wydaje, na pokaz swojej potęgi. Większość muru znajduje się w złym stanie, ale w niektórych miejscach władze Chin zrekonstruowały go i udostępniły go do użytkowania. Wielki Mur Chiński jest celem wizyt turystów z całego świata, a nawet odbywa się na nim maraton. Wbrew powszechnym opiniom, nie jest widoczny z księżyca, czy też z kosmosu. Wystarczy użyć trochę wyobraźni, żeby dojść do takiego stwierdzenia. W wielu jednak miejscach ,,internety” lansują inną teorię. Kłamstwo, nawet to wielokrotnie powtarzane… jest jednak kłamstwem. Wielki mur według mnie jest budowlą imponują i… bezsensowną. Powody jego bezsensowności są 2 i oba wymieniłem powyżej. Tak mi się wydaję dziś, patrząc z perspektywy człowieka żyjącego w XXI wieku.
    
Przestaje padać – opuszczam kryjówkę. Wychodzę znów na szosę i łapię okazję. Chińczyk podwozi mnie rozklekotanym busem towarowym jakieś 2 kilometry. Chce za to 20 juanów. Daję mu 10 i z uśmiechem wysiadam mówiąc, że więcej nie mam. Krzywdy nie ma.


Kręcę się w pobliżu muru. Deszcz na przemian, pada i nie pada. Grzmoty i błyski jednak nie ustają. Dobrze, że jest ciepło. Patrzę na mur wijący się pod górę. Widok to imponujący, chociaż czasem widoczność jest słaba. Całkowita długość muru, tu w Badaling, to prawie 5 kilometrów. Na murze znajduje się 19 strażnic. Wszystko zostało pięknie odrestaurowane w XX wieku. Mimo niepogody tłum jest wielki. Na parkingu stoi milion autobusów. No może ciut mniej. Dochodzę do wejścia na mur… i rezygnuje ze wspinaczki na niego. Nadciągają kolejne chmurzyska, ludzi kupa, a mur przecież widzę. Robię w tył zwrot i wracam do Pekinu. I tak to już ze mną jest. I to jest jedna z wielu zalet podróżowania samemu. Robisz to na co masz ochotę, nawet rzeczy dość kontrowersyjne, tak jak ja przed chwilą. Gdy idę, znowu zatrzymuje się jakieś auto i proponuje podwózkę. Korzystam z okazji. Przy wysiadaniu, gdy dziękuję chińskiej szoferce, pokazuje mi ona pocierając kciukiem prawej ręki o dwa inne palce, że ,,za dziękuję się nic nie kupuje”. Wyłuskuję z portfela 10 juanów.
   

 Wsiadam do autobusu powrotnego. Tłok jest niemiłosierny. Stoję tuż obok bileterki z chorągiewką, która nie wiedzieć czemu wystawia ją przez okno gdy zajeżdżamy na niektóre zatoczki przystankowe. Kierunkowskaz w autobusie się zepsuł, czy co? Fajne w podróżowaniu po Azji są stany zdziwienia, które dość często potrafią człowieka wziąć w swe władanie.
    Wieczorem znowu idziemy na kolacje do knajpy. Tym razem zabrali mnie moi gospodarze do dużej restauracji, typu hot pot. W środku lśni czystością, obsługa uwija się jak w ukropie. Jest niezbyt tłoczno. Stolik mamy zarezerwowany w jakby oddzielnym pomieszczeniu. Jest nas piątka. Dołącza do nas kolega Niemców. Hot pot, czyli gorący kociołek wygląda tu tak, że na środku dużego stołu jest  dwudzielne naczynie w którym są już gotowe zupki, a w zasadzie ich wywary, w których to będziemy gotowali według swojego uznanie różne składniki. Naczynie jest przedzielone przegródką, ponieważ jedna jest przeznaczona na ,,wsady” jarskie, a druga na wszelkie inne, również te mięsne. Na początek jednak bierzemy swoje miseczki i idziemy do głównej sali robić sobie sos. Na długim stole są wielkie misy z przyprawami, ziołami, owocami, orzechami i mnóstwo jakichś nie zawsze mi znanych dodatków. Podpatruję co biorą moi współbiesiadnicy, czasem się tym sugerując, a czasem nie. Przy misce ze świeżą kolendrą przystaję. Po chwili wahania, biorę dokładkę. Mieszam wszystko starannie sztućcem i sos gotowy. Wracamy do naszego stolika. Teraz do garnków wkładamy niespiesznie poszczególne składniki. W ,,moim” garnku najpierw ląduje cienko pokrojony boczek, w Doroty, tofu. Przed posiłkiem dali nam białe obrusiki na kolana, co mnie trochę rozbawia. Klapki, krótkie spodenki, podkoszulek i… elegancja – Francja. W kuflach pieni się piwo. Kelnerka w srebrnej misie przynosi coś białego i podaje mi to jako pierwszemu chwytając to szczypcami. Z tego czegoś unosi się para. Nie wiem co to jest i jak na złość, zaczyna ode mnie. Ale ja nie mam szczypiec, żeby to wziąć. Okazuje się, że są to wygotowane małe ręczniczki frotte do wytarcia rąk. Hmm. I gdzie to teraz położyć? Boczek szybko dochodzi w pikantnej zupie. Wszystko jest tu cienko pokrojone w plasterki, żeby niemal natychmiast po włożeniu było zdatne do wyjęcia. Rozmowy trwają, z kufli ubywa, do garnka lądują grzyby, mięska, tofu, warzywa, owoce morza. Podają miseczki z owocami. Siedzimy tak ze dwie godziny. Jedzenie w Chinach jest bardzo dobre i żal mi będzie jutro opuszczać Pekin. Ale może na południu Chin będzie równie ciekawie jeśli chodzi o kulinaria?



ostatnie fotki z Pekinu

środa, 19 sierpnia 2015

50. Piękin

16.05.2015
    


    Opuszczamy hutongi i udajemy się taksówką nad malownicze jezioro Qian Hai. To ulubione miejsce turystów i miejscowych w Pekinie. Stare hutongi zostały przebudowane i powstała okolica z cukierkowym klimatem. Sporo tu knajpek, klimatycznych kawiarni, motoriksz, galerii z rękodziełem. 
Tłok panuje tu niemiłosierny, ale miejsce mimo wszystko podoba mi się. Dołączył do nas Reiner i postanowiliśmy zjeść obiad. W jednej z bardzo wąskich uliczek znajduje się pizzeria do której się udajemy. Jest to ich ulubione miejsce ze względu na smaczną pizzę, którą tu serwują. Mieszkając kilka lat w Chinach można mieć czasem dość chińskiego jedzenia. Zamawiamy po dużym piwie i dwie sporych rozmiarów pizze. Przy stoliku obok siedzą 3 młode Chinki i jedzą swój wielki placek. Przyglądam im się ukradkiem co rusz i nie chodzi wcale o ich urodę. Dziewczyny robią sobie przy tej okazji chyba z 500 zdjęć. Biorą kęsa i uznają, że sytuacja na tyle się zmieniła, że warto to uwiecznić dla potomnych. Są zdjęcia grupowe, indywidualne, czasem angażowana jest do pomocy kelnerka. Zabawa na całe popołudnie.  Przy drugim stole, a w zasadzie dwóch złączonych siedzi… grupka Polaków. Przy naszym stoliku rozmowy toczą się po angielsku, więc  rodacy nie orientują się, że nie są tu jedynymi klientami znad Wisły. Nie są to turyści, wnioskuję z zachowania i wyglądu. Jest dwoje starszych ludzi, jedno kilkuletnie dziecko. Chcę do nich zagaić, ale Dorota radzi mi żebym dał sobie spokój. Mówi, że to chyba ludzie powiązani z polską ambasadą w Chinach. Daję sobie więc spokój, ale wzrok mój przykuwa atrakcyjna rodaczka i ciężko mi przestać co chwilę zerkać w jej kierunku. No, tak już ze mną jest. W każdym razie konsumujemy w dobrych nastrojach, niespiesznie. W końcu polskie towarzystwo płaci i zbiera się do wyjścia. Gdy znajdują się w pobliżu mówię ,,dzień dobry” po polsku. Reakcja ich zbija mnie z pantałyku. Spoglądają wszyscy na mnie lekceważąco z dużą dozą pogardy jaką panowie zwykli żywić dla plebsu. O w mordę, co za towarzystwo? Czegoś takiego się nie spodziewałem. Spoglądam na twarz dziewczyny, która tak mi się podobała. Widzę, że ma dziwny odcień twarzy, jakiś taki ziemisty. W ułamku sekundy zauważam, że to chyba kolor… gleby pszenno – buraczanej, z przewagą tej ostatniej. Na chwilę tracę dobry nastrój. Oj, jaki my naród?

Tracę na chwile dobry humor, ale po kilku chwilach wracam do normy. Po prostu, są ludzie i taborety i nie ma co się przejmować. Patrzę na posąg śmiejącego się Buddy, czyli Mi – lo znajdujący się przy wejściu do lokalu. Widziałem już je w kilku miejscach Azji. Zawsze przedstawiały postać nieprzyzwoicie grubą i ,,uchachaną”. Są popularne szczególnie w Chinach i Japonii. Posąg przedstawia postać Budai, żyjącego w dziesiątym wieku ekscentrycznego mnicha, który nauczał o Buddzie a ze swojego worka rozdawał biedocie prezenty. Śmiejący się Budda to symbol powodzenia, poczucia humoru i pomyślności. Jest patronem biznesmenów. Jeśli ma się go w domu lub w firmie, co jest częste u chińczyków, należy go głaskać po opasłym brzuchu. Podobno, ma to przynosić szczęście i dobrobyt.
     Po kilkunastu minutach wychodzimy z lokalu. Spacerujemy jeszcze chwilę nad brzegiem jeziorka, pokrytego dość gęsto małymi łódeczkami. Widzę urządzenia do gimnastyki ustawione na chodniku. Wszystkie są pozajmowane przez dbających o zdrowie tubylców. Jakiś starszy pan masuje swe mięśnie na specjalnym przyrządzie do tej czynności skonstruowanym. Ktoś łowi ryby, ktoś się opala, ktoś jedzie rikszą, ktoś je lody, ktoś czyta książkę na ławce, ktoś zajada szaszłyka na patyku, ktoś…              
 



    Zmieniamy miejsce.  Dołącza do nas Gabi i jedziemy na jakiś stadion piłkarski gdzie odbywały się od rana mecze niemieckich drużyn. Okazuje się, że w Pekinie jest tylu ,,Szwabów”, że potworzyły się tu drużyny piłkarskie. Mecze się już pokończyły, ceremonia dekoracji także, więc trwa biesiada. Leją się piwa z kijów, pieką na rożnach kiełbaski, są ciasta i inne smakołyki. To jest integracja! Tylko pozazdrościć Niemcom. Ze smutkiem przypominam sobie naszych ,,buraków” z pizzerii.
    

    Wieczorem, gdy już niebo nad Pekinem poczerniało wysiadamy po raz któryś już dziś z metra i docieramy do najważniejszych miejsc w Pekinie. Najpierw Plac Niebiańskiego Spokoju, czyli Tiananmen, największy plac na świecie. Tu w roku 1949 Mao Zedong proklamował powstanie Chińskiej Republiki Ludowej. Tu, w pobliżu tego placu, w roku 1989 przelało się morze studenckiej krwi wytoczonej z młodych ludzi przez armię, podczas tłumienia protestów. Tu, w pobliżu tego placu, 5 czerwca 1989 zrobiono jedno z najgłośniejszych zdjęć w historii świata, przedstawiającego Tank Mana, czyli Nieznanego Buntownika, gościa, który z siatkami z zakupami stanął naprzeciwko kolumny czołgów i je zatrzymał. https://www.youtube.com/watch?v=YeFzeNAHEhU. Tu, w pobliżu tego placu, 16 maja 2015 stoję i ja. Jakoś nie mam ochoty iść na sam plac. Na Bramie Niebiańskiego Pokoju wisi wielki portret Mao Zedonga. Nawet nie chce mi się stać koło niego. Brama jest bardzo ładnie oświetlona i stanowi wejście do Zakazanego Miasta, największej atrakcji Pekinu, a być może całych Chin. Co ja zrobię, że nie chce mi się go odwiedzać? Co z tego, że pełno tam pięknych, bogato zdobionych sal pałaców  i pałacyków. Mnie nie ciągnie w takie miejsca i już. Tym bardziej, że ludzi tam jak mrówek w mrowisku. Wolę ulice, targowiska, knajpki, osiedla, uliczną kuchnię. 
Wolę obserwować prawdziwe życie zwykłych ludzi, niż mury.  Nawet jeśli są na liście UNESCO. Co z tego - na mojej liście często ich nie ma. Idziemy dalej podziwiając wspaniale oświetlone gmachy i budowle aż docieramy w klimatyczne uliczki gdzie tłoczy się  ciżba ludzka. Mijamy otwarte w tamtym roku Muzeum Figur Woskowych Madame Tussauds. Chodzimy pośród straganików, knajpek, ulicznych sprzedawców i grajków. Mijamy słynną w Pekinie restaurację serwującą kaczki po pekińsku. Patrzę przez chwilę na proces 
wyciągania ich z pieca opalanego drewnem z drzew owocowych. W końcu lądujemy w jakimś pubie, gdzie jest sporo obcokrajowców. Na ścianie widniej napis: ,,Live is backpackig”. Wypijamy po dwa piwa do jakichś lekkich przekąsek i idziemy do metra. Jedziemy kilka minut jedną linią, przesiadamy się na drugą, potem taksówką do domu. Reiner znowu proponuje kieliszeczek whisky, a ja znowu nie odmawiam. Kładę się spać o 2 w nocy. Jutro spróbuję zobaczyć Wielki Mur Chiński.










poniedziałek, 10 sierpnia 2015

49. Knajpa, dworzec i hutongi

15,16.05.2015

   

   Po piwnej konkurencji kręcę się dalej po okolicy. Piwo było bardzo dobre, ale wydaje mi się, że słabe, ponieważ chodzę bez większych problemów, biorąc pod uwagę ilość wypitego napoju. 

   Zrobiło się już ciemno. Robię trochę zdjęć pięknie oświetlonych budynków. Wracam do domu, gdzie ucinam sobie drzemkę, czekając na Doris. Wieczorem idziemy na kolację we trójkę. Poznaję w końcu Reinera i Gabi. Są bardzo sympatycznymi Niemcami, co według niektórych nie zawsze idzie ze sobą w parze. Knajpa bardzo fajna, z dobrym jedzeniem. Co ja mówię dobrym...  rewelacyjnym. Dorota jest wegetarianką od wielu lat, więc próbuje i jej dania. Smakuje wybornie. Każdy ma swój talerzyk przed sobą, a na stole jest kilka półmisków z różnymi potrawami. Jest jak u cioci na imieninach. Plusem takiego rozwiązania jest to, że można popróbować różnych specjałów. Dziś piątkowy wieczór, ale ludzi nie ma zbyt wielu. Obok nas jest stolik przy którym siedzi pięciu chińskich wyrostków. Impreza polega na tym, że siedzą pijąc piwo, a każdy zapatrzony jest w ekran swojego iPada, czy innego gadżetu elektronicznego. No cóż, jeśli tak będą wyglądać imprezy przyszłości w Polsce to współczuję młodym ludziom. Kiedyś mówiło się, że świat kręci się z zachodu na wschód. Myślę, że powoli można mówić o odwrotnym kierunku. Świat zacznie się kręcić ze wschodu na zachód. Mam tu na myśli zmiany społeczne, gospodarcze, technologiczne. Jestem krótko w Pekinie, ale to co widzę napawa mnie zdziwieniem. Wszędzie wielkie dźwigi, rozwój, wzrost, ulepszanie. Reiner mówi, że w Pekinie mieszka już 28 milionów ludzi. Nikt tej liczby dokładnie nie zna, bo wciąż następuje napływ nowych. Plan miasta po trzech miesiącach traci ważność, bo wciąż następują zmiany, przebudowy a raczej rozbudowy. Od ludzi wschodu można się wiele dobrego nauczyć, ale znając życie, my zduplikujemy te mniej pozytywne zachowania czy zwyczaje. Tak jak przyjęliśmy pewne rzeczy z zachodu (niekoniecznie te najlepsze) gubiąc po drodze nasze, słowiańskie. Ale wróćmy do biesiady. 2 stoliki obok, jakiś Chińczyk co pił drinka nie wytrzymuje tempa i zwraca go pod stół. Koledzy próbują mu jakoś pomóc i w końcu wyprowadzają delikwenta na zewnątrz. 
Idę odwiedzić toaletę. O żesz, w mordę. Połamane drzwi do kibla pozostają wpółotwarte. Smród… aż w oczy szczypie. Ogólnie mówiąc, przykro patrzeć. To, że nie ma drzwi chińczykom za bardzo nie przeszkadza, oni raczej swoich czynności fizjologicznych się nie wstydzą. Wracam pospiesznie na miejsce. Atmosfera jest miła, rozmowy ciekawe, ale o północy wracamy taksówką do domu. Jeszcze tylko kieliszeczek whisky z Reinerem na rozchodnika, kąpiel i kładę się wypompowany na wielkie łóżko. Przydzielono mi osobny pokój, więc mam komfort. Próbuje jeszcze nadać wiadomość do najbliższych, że żyję, ale nie działa tu Facebook. Zresztą, YouTube, Google i wiele innych też. Skoro Facebook nie działa to skąd będę wiedział, że jest ,,piąteczek, weekendziku począteczek”? Zasypiam szybko.
    Rano jemy w czwórkę wspólne śniadanie. Słucham opowieści o Chinach i Pekinie, a w tle leci niemiecka muzyka. Mieszkanie jest obłędne. Spodziewałem się, że w Chinach wszędzie będzie ciasno, a tu jest tyle przestrzeni. Naprawdę jestem pod wrażeniem. Układamy plan na dziś. Dorota, ku mojej radości ma dzisiaj wolny dzień i zgadza się być moim przewodnikiem po Pekinie. Reiner ma kilka rzeczy do załatwienia, ale w ciągu dnia dołączy do nas. Wieczorem dołączy Gabi i pójdziemy do jakiejś knajpki.
   
rozkład jazdy

   Pierwszą moją i Doroty destynacją jest Dworzec Północny. Jedziemy tam dwoma autobusami miejskimi. Sam przejazd nimi jest dla mnie bardzo ciekawy. Widzę zabawne pojazdy, jakich w Europie darmo wypatrywać. Jest sporo rowerów i do nich podobnych wehikułów. Jeżdżą tu również masowo, co pewnie nikogo nie zdziwi, wypasione fury. Rzuca się w oczy rozwarstwienie społeczne. W Chinach żyje 2,7 miliona milionerów (dolarowych, oczywiście) i kilkuset miliarderów, tymczasem, jak twierdzi ONZ, 13 procent Chińczyków żyje za mniej niż 1,25 dolara dziennie. Ten problem z rozpiętością zarobków poszczególnych grup wydaje się narastać, i to nie tylko w Chinach. Ciśnie mi się w tym miejscu na klawiaturę, takie oto sformułowanie (pewnie niefortunne), że gdyby gówno miało wartość, biedacy chodziliby bez dup. Bogacze zaś, mieliby po kilka.
    Docieramy do dworca kolejowego. Chcę tu kupić sobie bilet na południe Chin do miasta Nanning, leżącego niedaleko od granicy z Wietnamem. Przed budynkiem staję niemal jak wryty na widok posterunku ochrony dworca. Na podwyższeniu stoi trzech umundurowanych gliniarzy lub ludzi z innych służb. Każdy z nich jest odwrócony w inną stronę. Nie byłoby w tym może nic dziwnego, ale mnie szokuje fakt, że trzymają oni w swoich rękach broń maszynową a palce funkcjonariusza skierowanego w moją stronę spoczywają na spuście. Robię im zdjęcie a oni natychmiast skierowali swe chłodne spojrzenia w moją stronę. Mam nadzieję, że nie przegiąłem pały z tą fotografią. Nie chciałbym dostać tu serii z jakiegoś kałacha. Macham im przyjaźnie z uśmiechem… a oni mi nie. Wchodzimy do budynku dworca i stajemy w kolejce do kasy. Po kilkunastu minutach dzierżę w ręku bilet do Nanning. Wyjazd za 2 dni.

spróbuj krzyknąć po chińsku: ,,precz z komuną"

   Teraz naszym celem są pekińskie hutongi, które bardzo chciałem zobaczyć w tym mieście. ,,Pojedziemy tam metrem”, wyrokuje Dorota. Po chwili schodzimy do podziemi. Pekińskie metro 
przewozi najwięcej ludzi na świecie, bo ponad 3 miliardy rocznie. Posiada ponad 420 stacji, 19 linii. Długość wszystkich tras to ponad 550 kilometrów! Wszystkie dane tracą tu jednak szybko ważność, bo wciąż kolej podziemna jest rozbudowywana i tworzone są nowe stacje i linie. Kilkanaście dni temu korzystałem z moskiewskiego metra i zrobiło ono na mnie spore wrażenie, ale to tutaj to zupełnie inna para kaloszy. Jest czysto, tłoczno i nowocześnie.  

  Docieramy na miejsce. Dorota jest miłośnikiem sztuki, więc przywiozła mnie do hutongu artystycznego. Jest tu bez liku galerii, sklepów dla malarzy z pędzlami, papirusami, stemplami i wieloma rzeczami, których przeznaczenia się nawet nie domyślam. Szczegółów jest tu tyle, że nawet nie wypytuję mojej sympatycznej przewodniczki do czego służą. Zabrakłoby czasu. Ale może powiem krótko co to są hutongi? Hutong to zespół piętowych budynków ułożonych na planie prostokąta. Uliczki w dzielnicach hutongów są wąskie i uniemożliwiają normalny ruch samochodów. Zabudowania te zaczęły powstawać w Pekinie w dwunastym wieku, ponieważ dawały możliwość ochrony przed najeźdźcami. Dziś hutongów w tym wielkim mieście jest coraz mniej, gdyż są one wypierane przez nowoczesne budynki. Szkoda, bo atmosfera i to co można zobaczyć na nich jest dość niepowtarzalne. Niewidzialny duch starego Pekinu krąży nad wąskimi lub bardzo wąskimi uliczkami. Jedna z uliczek ma szerokość zaledwie 0,7 metra. Ludzie żyjący w takich hutongach żyli i żyją w doskonałej symbiozie, niczym jedna wielka rodzina. Każdy tu zna się z każdym, wiedzą o sobie wszystko. Może nawet nie dlatego, że tego chcą, po prostu nie mają innego wyjścia. Domy te zazwyczaj nie mają kanalizacji czy centralnego ogrzewania. Wiele rzeczy robi się tu wspólnie, na 

lalki cieniowe
przykład dzieli toalety. Ale o tym za chwilę. Wróćmy do naszej uliczki artystycznej. Nie jestem wielkim znawcą i miłośnikiem sztuki, ale nie należę też do tej grupy ludzi, którą interesuje najbardziej sztuka… mięsa na talerzu. Wyznam jednak gdy wszedłem do jednego z maluczkich sklepików z ręcznie robionymi ,,kukiełkami” i lalkami cieniowymi służącymi do odgrywania przedstawień w chińskim teatrze cieni, to ciężko mi było z niego wyjść. Niesamowite, co potrafią stworzyć ludzkie ręce. Kupuję tu małego tygrysa wykonanego ze skóry, a który nie jest jednolitą masą, lecz posiada takie połączenia, że może ruszać łapami, głową, tułowiem. Kosztuje 100 juanów (ok. 60 zł) i będzie znakomitym prezentem dla mojej córki, która ma artystyczną duszę. Byłem zdumiony gdy dowiedziałem się, że chiński teatr cieni powstał jeszcze przed naszą erą. Idziemy dalej uliczką. Nad niektórymi sklepami wiszą klatki z kolorowymi ptakami w środku. Ptaki śpiewają, skrzeczą i milczą, umilając czas mieszkańcom. Co kilkadziesiąt metrów widać taki oto obrazek. Na ulicy, przy ścianie jakiegoś domostwa stoi stolik. 
Przy nim siedzi dwóch jegomości na krzesełkach i gra w ni to szachy, ni warcaby. Potrafią tak całymi dniami. Często, gęsto obok nich tłoczy się grupka kibiców. Oczywiście mówimy tu z reguły o ludziach już wiekowych, młodzi pracują. Wchodzimy teraz do innych uliczek, nie artystycznych. Toczy się tu normalne, codzienne życie. Ktoś pierze na ulicy, ktoś handluje wiązkami warzyw, ktoś serwuje prosto z garnka gotowane jajeczka, wyglądające na przepiórcze. Siadamy na chwilkę na chodniku i zajadamy lody, bo i takiego sprzedawcę napotkaliśmy. Gdy ruszamy dalej postanawiam odwiedzić tutejszą, hutongową toaletę. Jak pisałem, są one wspólne, ponieważ w domostwach ich raczej nie uświadczysz. To, że się do niej zbliżamy zasygnalizował ,,zapach”. Wchodzę i widzę 5 dziur w podłodze. Dwie z nich są zajęte. Obok siebie w kucki załatwia swoje potrzeby dwóch Chińczyków. W rękach trzymają swoje komórki (co mnie już nie dziwi) i wygląda na to, że nigdzie im się nie spieszy. Żadnych ścianek działowych, żadnej krępacji. Na szczęście ja nie muszę korzystać z tych dziurek. Ja mam pochyłą rynienkę. Oto Chiny.
bracia mniejsi też mieszkają w hutongach