wtorek, 31 marca 2015

32. Spadamy stąd

1.12.2014

   
     
   Dziś spadamy znad jeziora Inle i jedziemy do Rangunu. Mamy jeszcze jeden dzień tutaj do wykorzystania, ponieważ wyjeżdżamy wieczorem. Bilety na autobus kupiliśmy wczoraj w recepcji naszego guesthousu. Nie były drogie jak na VIP-owski autobus. Jaki będzie? To się okaże.
    Po śniadaniu pakujemy plecaki i składamy je w przechowalni przy recepcji. Moi kompani chcą wynająć rowery i pojechać kilka kilometrów do jakichś świątyń. Ja mam chwilowy przesyt budowli. W planach mam samotną włóczęgę po miasteczku, odwiedzenie bazaru, co jest zawsze ciekawe i wizytę w jakiejś  szkole. Może pójdę gdzieś poza miasto, jeśli wystarczy czasu. Rozchodzimy się, więc,  na kilka godzin. Biorę mały plecak, aparat i idę. Zaglądam, dosłownie, w każdy zaułek ciesząc się egzotyką Birmy. Powoli wizyta w tym pięknym kraju się kończy. Na prowincji, to mój ostatni dzień. Tym bardziej rozkoszuję się urokiem małego, spokojnego miasteczka. Docieram do sklepu z pamiątkami. Wiele ciekawych rzeczy, ręcznie robionych, ale jak zwykle mam kłopot z kupowaniem pamiątek. Kupuję pocztówkę za znaczkiem, piszę do mamy i zostawiam ją w sklepie. Może dojdzie. Kręcę się po uliczkach, aż dochodzę do targowiska. Kręcę się tu chyba ze 2 godziny - tyle do oglądania. Niespiesznie, z nabożną miną, stoisko za stoiskiem, kobitka za kobitką, uśmiech za uśmiechem, czasem jakaś fotka. Piękne dziewczęta, egzotyczne owoce, ryby, różności. Turystów nie za wielu, więc fajnie się czuję. Zaczepia mnie dwóch miejscowych ,,gangsterów’’, pytając skąd jestem. Gdy odpowiadam, że z Polski, oni w odwecie, że wiedzą, uśmiechają się, kiwają głowami i ……niemal bezbłędnie wymieniają nazwisko Lewandowskiego. Kurde, a Wałęsa?, a Wojtyła?, a Wajda? O Małyszu, że, nie wspomnę ;). Podobno osobno jesteśmy mądrzejsi, niż w grupie, więc się zastanawiam nad tym, bądź, co bądź, kuriozum tego świata, gdy tak sam chodzę po tym targowisku. Moją szczególną uwagę przykuwają kobiety z różnych plemion, czy też mniejszości etnicznych, z fikuśnymi, jak dla Europejczyka, nakryciami głowy. Wymieniam w pobliskim kantorze trochę dolców na kyaty. 





    Po wizycie na targowisku docieram do miejscowej szkoły. Wchodzę do jakiejś małej klasy. Dzieci nie posiadają się z radość, widząc białasa w ich naukowej kuźni. Od razu przerwa w zajęciach, a ja z lekkim niepokojem patrzę na uczycielkę, czy mnie nie wygoni. A, gdzie tam? Też ,,zacieszka’’. Wstępuję do kilku małych klas tej szkoły i wszędzie to samo. Śmiechy, gwar, ustawianie się do zdjęć. Rozmowy wypadają blado, bo u dzieci słabo z angielskim. W jednej klasie, pośród skaczących dzieci, jakaś dziewczynka za smutnymi oczyma i głową na ławce. Robię jej zdjęcie - nie reaguje, robię miny - nic. Nawet cienia uśmiechu. Dopiero gdy robię pajacyka, skacząc i klaskając dłońmi nad głową, dziewczynka uśmiecha się lekko, a reszta klasy zwija się po podłodze ze śmiechu. I to lubię. Potem druga szkoła, gdzie akurat trwa przerwa, a dzieci na dziedzińcu robią taki hałas, że rezygnuję ze zwiedzania klas. Z resztą, wystarczy mi tych emocji.  Idę za miasteczko, po drodze mijając jeszcze jedną szkołę, gdzie któraś z klas ma akurat gimnastykę. Mijam wiele kobiet, które robią pranie w małej rzeczce. Wydają mi się pięknie ubrane, choć może to tylko złudzenie jakieś. 




   Mijają godziny, idę do jakiejś knajpki na obiad. Chyba poczułem czyjś wzrok na sobie. To mały gekonik przygląda mi się z ciekawością z podłogi. Cykam mu kilka fot. Za to co chwilę robię zdjęcia przejeżdżających ulicą wehikułów, głównie motorynek wszelkiego rodzaju, wyładowanych ludźmi czy worami ,,z bele czym”. Godzina popołudniowa, dzieci pokończyły zajęcia w szkołach. Czas powrotów.







    Wieczorem pakujemy się do autobusu. Jest wygodny, choć widać, że lata świetności ma już za sobą. Przed nami długa noc w autobusie. Do Rangunu daleko. Steward roznosi wodę i jakieś przekąski. Jedziemy. Mija kilka godzin. Głośny zgrzyt autobusu. Wypadek? Awaria? W każdym razie stoimy w ciemnościach. Wysiadam. Poszedł most, czy coś. Żaden Birmańczyk nie mówi po angielsku, więc nie wiemy dokładnie co jest grane. Stoimy tuż za zakrętem a kierowca wyłączył od razu wszystkie światła, a awaryjnych pewno nie ma. Za to na szosie, 20 metrów za autobusem, ułożył jakąś kupkę z gałęzi i badylów. Dobrze, że księżyca kawałek na niebie. Tylko ten zakręt tak blisko. Ale cóż. Zasypiamy. Mijają 2, może 3 godziny, gdy nas budzą. Podjechał inny autobus. Przesiadamy się i ….. dobranoc.



   P.S. Pewna Europejka pokazywała dzieciom zdjęcia z komórki. Ich reakcja, ich zachwyt, zachwyciły mnie:)



poniedziałek, 23 marca 2015

31. Piechurzy

30.11.2014
     

    
    Wczoraj po południu zagadnął nas tubylec w naszym guesthousie i zaproponował trekking do okolicznych wiosek. Pokazał zdjęcia, opisał pokrótce co możemy zobaczyć, a także obiecał, że zrobi nam  obiad po drodze. Zaproponował nawet palenie opium w jakiejś zagubionej wiosce, kąpiel w jeziorze i wiele innych atrakcji . Po wytargowaniu ceny na przyjazną dla kieszeni, umówiliśmy się na dziś, 8 rano. Jest punktualnie, ale zaczyna kręcić, że z nami nie może pójść, ponieważ ma ślub brata. Zamiast niego pójdzie z nami jego kilkunastoletnia córka. Jasne jest dla nas, że gość kłamie jak z nut, więc zaczynamy się delikatnie burzyć. Godzi się iść z nami przez godzinę, ale później musi iść na ten ślub, tak twierdzi. Dobrze, to idziemy. Zabiera się z nami wysoka, piegowata Irlandka, także idzie nas w sumie ósemka. Mija kilkanaście minut, gdy docieramy do jakiegoś buddyjskiego klasztoru, w którym medytują dzieci - mnisi. Cały klasztor wygląda pięknie, ale nas wyganiają delikatnie, żebyśmy nie rozpraszali medytujących. 
 
   
    Idziemy dalej wzbijając stopami lekki tuman kurzu, aż w końcu opuszczamy ostatnie, skromne zabudowania Nyaungshwe. Przed nami piękny krajobraz z piaszczystą, czerwonawą, wijącą się w górę drogą. Pióro moje, niestety, waży zbyt wiele, żeby to opisać, więc nie silę się na opisy. Przewodnik co rusz pokazuje nam ciekawe rzeczy. Stajemy w cieniu wielkiego figowca. To święte drzewo w Birmie, znane jako drzewo Bodhi. Pod drzewem tego gatunku Budda Siakjamuni osiągnął oświecenie. Idąc dalej widzimy inną roślinę, która wygląda jak drzewo, choć nim nie jest. To papaja, czyli melonowiec właściwy prezentuje przed nami swe walory.
    Mimo upału poruszamy się dziarsko, co chwila coś fotografując, komentując, ochając i achając. Mijamy plantacje drzew tekowych. Małe jeszcze drzewa rosną w równych rządkach z nadzieją na obdarzenie człowieczej rodziny swym cudownym, nie nasiąkającym wodą, cennym drewnem. Mijamy maleńkie bananery, plantacje trzciny cukrowej, kukurydzy. Czasem jakieś poletka o powierzchni kilku metrów kwadratowych z różnymi ziołami, czy małe zagony fasoli. Mieszają się wonie, mieszają się kolory, mieszają się gatunki. Co chwilę w mojej głowie pojawia się myśl. Szkoda, że On tego nie widzi, szkoda, że Ona tego nie widzi. I przez myśl przelatują twarze przyjaciół i rodziny. Niektórych już nie ma, niestety, na tym padole łez. Aaach. 

     Docieramy wąską ścieżką do pojedynczo porozrzucanych hacjend pośród tych, jakże innych od naszych pól. Chaty zbudowane głównie z bambusa i drewna, kryte blachą lub słomą. Obok pierwszej chaty, w przydomowym kojcu kilka przedstawicieli trzody chlewnej. Przystajemy, żeby pozaczepiać kuzynów, jak to określa jeden z nas. Świnki podobne do naszych. Mimo niedzieli wielu ludzi pracuje. Jest okres żniw kukurydzy. Przy domach odbywa się młócka, czyli ręczne obieranie kolb. Niebywale pracochłonna i żmudna robota, ale kobiety witają nas promiennymi uśmiechami. Mijamy zabudowania i maszerujemy dalej. Żar z nieba się leje, słońce niemal w zenicie, więc z ulgą witamy jakąś jaskinie. A co w  jaskini? Coś jakby świątynia, w każdym razie jest posąg buddy. Ale jest i chłód, więc jest i chwila odpoczynku na parę łyków wody. Krótka. Idziemy dalej. 
Widać tu owada, chyba inwalidę.












    Mija chwila i dochodzimy do wioski w której trafiamy na porę posiłku dla ,,mnisiego narybku’’. Stół wydaje się suto zastawiony. Dzieciaczki jedzą rękoma, aż im się uszy trzęsą. Ogolone głowy  co rusz kierują się na zewnątrz drewnianej wiaty, wokół której kręci się kilka ich rówieśniczek. Pałaszują jednak swój ryż i warzywa w milczeniu.




     Po godzinie, czy może półtorej docieramy do maleńkiej osady. Tu i my mamy przerwę na posiłek. Przewodnik działa z obiadem. Chyba chłopina zapomniał o ślubie brata;). K wyjmuje z plecaka hamak i rozpina między drzewami, reszta siada w cieniu. Miła, leniwa atmosfera. Z okolicznych, nielicznych domostw wychodzą dzieci i z uwagą, w bezpiecznej odległości przyglądają się nam. Co odważniejsze podchodzą do nas. Przechodzi kobieta z wielką kiścią bananów na plecach mijając się z inną, która idzie w przeciwnym kierunku z wielkim, pustym koszem na plecach. Co chwila jakaś kobieta defiluje przed nami, a to z worem, a to z naręczem czegoś. Chodzą również kilkuletnie dzieci nosząc mniejsze kosze lub wodę w baniakach. Nie łatwo się tu żyje. Widać praca wypełnia większość czasu tym ludziom. Czy ja i  Ty możemy narzekać na swój los w wygodnej Europie? ……To  dlaczego narzekamy?
Sikając.....
     Na obiad jemy zupki chińskie;) i pokrojone w połówki awokado. Do tego herbata. Opium nie chcemy. Smakuje wybornie, choć nie jestem miłośnikiem wyżej wymienionych zupek. Idziemy nad jezioro. Woda jak na warunki birmańskie dość czysta, choć tylko niektórzy decydują się w niej na kąpiel. Idąc do jeziora spotkaliśmy na drodze chłopca z procą. Polował na małe, kolorowe ptaszki, wielkości naszych sikorek. Z dumą prezentował nam swój łup, choć wydawał mi się makabryczny. Czy można się najeść takimi maleństwami. Ale nie mnie oceniać. 







     Jest ok. 17 gdy wracamy do naszego ,,domu’’ w Nyuangshwe. Kilka minut przerwy i już wsiadamy do łódki. Wybieramy się na jezioro na zachód słońca. Część zdjęć z tego wypadu umieściłem we wpisie: ,,Wieczór bez słów nad Inle’’. Ponieważ słońce wisi jeszcze stosunkowo wysoko nad nieboskłonem, odwiedzamy wioskę w strefie przybrzeżnej jeziora. Kanałami  pływa mnóstwo maleńkich dzieci w niewspółmiernie do ich wzrostu wielkich łódkach. Wioska szykuje się do nocy. Wiele kobiet pod swoimi chałupami robi ostatnie dziś przepierki. Mężczyzn praktycznie nie widać, pewno jeszcze łowią ryby. Ci ostatni nie mają chyba tak źle w swoim życiu - cały czas na rybach. Natomiast wioskowi chłopcy oddają się zabawie. Miło w końcu zobaczyć bawiące się dzieci.  Roześmiani, rozentuzjazmowani puszczają latawce, jak w wielu innych biednych miejscach na kuli ziemskiej. Tym dzieciom i tym w innym rejonach globu życzę w myślach długiego, beztroskiego dzieciństwa, wzrastania w POKOJU i ….. żeby Im się latawce nie zaplątywały w korony drzew.






    Wieczór- senior spędzamy w miejscu, które jest mi szczególnie bliskie sercu, a raczej żołądkowi. W knajpie. Dziś nasza ostatnia kolacja tutaj. Jak  to miło podróżować w fajnej ekipie, przechodzi mi przez myśl. W pewnym momencie muszę iść do łazienki. Gdy idę po wąskiej kładce bez barierek, długiej na jakieś 20 metrów przerzuconej nad jakimś ściekiem, gaśnie światło. Jak to dobrze, że zapalono profilaktycznie kilka świec po drodze. Cudem unikam cuchnącej kąpieli. Do Birmy radzę wziąć latarkę. Może się przydać.






wtorek, 17 marca 2015

30. Łodzią po Inle Lake


29.11.2014

    Jemy wczesne śniadanie w Gypsy Inn, guesthousie w Nyaungshwe nad kanałem dopływającym do jeziora Inle. Dotarliśmy tu wczoraj po południu i bez żadnych problemów znaleźliśmy nocleg. Doba ze śniadaniem kosztuje 20000 kyatów. Zapłaciłem 60 dolarów, które w hotelach i guesthousach Birmy są akceptowane jak dotąd bez problemu. Zostaniemy tu w sumie 3 noce, tak postanowiliśmy. Wieczorem pokręciliśmy się po miasteczku, potem zjedliśmy pyszną kolację przy świecach i piwkach. Można już mówić o naszym cowieczornym rytuale. Straszono podłym jedzeniem w Myanmarze, a tymczasem jedzenie jest rewelacyjne. Trochę mierzi mnie obsługa. Powód? Często obsługują nas dzieci w wieku ok. 13 lat. Przynajmniej tak wyglądają. Dlaczego jedliśmy przy świecach? Nasze romantyczne dusze? Nie, to jest Birma, więc przerwy w dostawie prądu mogą się zdarzyć. Tu w Nyaungshwe nie było wczoraj prądu wieczorem chyba ze 3 godziny. Dla mnie, choć to może dziwnie zabrzmi, nie jest to wielki problem, w zasadzie żaden. Mało tego, przyznam, że to lubię. W naszym, europejskim świecie wszystko jest uładzone, poukładane, przewidywalne. Tu jest inaczej, tu może się zdarzyć wszystko. Po za tym czy nie jest super siedzieć z fajnymi ludźmi w knajpie na powietrzu przy świecach, a w około ciemnica? Dodajmy, ciepła, choć późno-listopadowa ciemnica. Dla mnie to był piękny wieczór. Ale wróćmy do śniadania. Mamy tu jajecznicę, bułeczki, naleśnik, 2 banany, sok, kawę i herbatę. Każdy dostaje swoja porcję. Szału nie ma, ale głodny nikt nie wychodzi. Kierujemy się od razu na pobliską przystań, odnajdujemy wczoraj zabukowaną łódź i po chwili prujemy wodę kanału. Koszt wynajęcia łódki z przewodnikiem to 15 dolarów. Trzeba się targować. Na łodzi jest 5 miejsc, więc wychodzi po 3 dolce na głowę. Łódka jest wąska i ma pięć dość wygodnych miejsc siedzących, umiejscowionych jedno za drugim. Siadam na ostatnim krześle z gustowną poduszką. Za mną tylko sternik - przewodnik i głośny silnik. Ahoj przygodo.
Ekipa i mewy

    Inle jest drugim co do wielkości jeziorem w Birmie. Jest długie na 22 kilometry i stosunkowo wąskie (średnio 5 km) , choć liczby te zmieniają się w zależności od roku i intensywności opadów. Jest płytkim zbiornikiem, położonym malowniczo pośród gór. To bardzo bogaty ekosystem obfitujący w spore populacje ptactwa i ryby endemiczne. Choć najciekawsze dla mnie będzie obserwowanie miejscowej ludności, która mieszka na jeziorze lub bezpośrednio przy brzegach. Głównie są to Shanowie, którzy są jedną z liczniejszych grup etnicznych w Myanmarze. W górach okalających jezioro żyją małe społeczności plemion górskich.
     Płyniemy zatem kanałem w stronę pełnego jeziora. Chłód poranka potęgowany jest przez pęd łodzi. Jezioro leży na wysokości około kilometra nad poziomem morza, więc noce są chłodniejsze niż na nizinach. Ale zaraz, gdy słońce troszkę się  jeszcze podniesie nad horyzont będzie gorąco. Dopływamy, pośród innych łodzi do otwartego jeziora. Przy ujściu na łódkach pozują słynni rybacy ze swoimi równie słynnymi ni-to-sieciami-ni-to-koszami. Tak, tak, to nie żart. Słynne zdjęcia rybaków z nad Inle, to niestety, trochę pic na wodę. Napływ turystów spowodował zmiany w sposobie zarabiania tych rybaków. Pływają na tych samych łodziach co kiedyś, mają ten sam ekwipunek i strój, ale zamiast łowić ryby, łowią dolary od turystów. Widocznie bardziej im się to opłaca. Jest to trochę rozczarowujące, jak z resztą i całe jezioro, ale cóż, z tym trzeba się liczyć przyjeżdżając tutaj. Jest tu, po prostu, turystycznie. Popatrzmy na to z drugiej strony. My tu jesteśmy na kilka dni, Oni na zawsze. Każdy chce żyć lepiej, wygodniej, być bogatszym, Ci ludzie też. Nie klnijmy na „makdonaldyzację’’ świata, tylko spróbujmy Ich zrozumieć, bo niewielu z nas chciałoby na stałe dzielić Ich los. No, ale nie będę tu polityki wtrącał. I tak warto tu przyjechać, bezapelacyjnie. Natomiast, widok rybaka na łódce, gdy wiosłuje w charakterystyczny dla tego miejsca sposób, jedną nogą, jakby oplatającą wiosło, jest bezcenny. Nie wiem, czy gdzieś jeszcze na świecie można coś takiego zobaczyć. Nie wiem.


    Płyniemy i jest pięknie. Słońce oświetla góry po zachodniej stronie jeziora. Na płyciźnie bliżej brzegu rybacy rozstawiają sieci i „napłoszają” w nie ryby, długimi, giętkimi tyczkami uderzając w powierzchnię wody. To nie ,,cepeliada”….., to tutejsza codzienność, dolarów się nie zje, ryby trzeba łapać. I łapią je Shanowie, od stuleci tak samo. I to warto zobaczyć.
    Dopływamy do brzegu po wschodniej stronie jeziora. W strefie kanałów i przybrzeżnej roślinności,  domy na palach. Cała wioska na wodzie. Co ciekawe, między wioskami, są ,,pola uprawne”. Oczywiście na wodzie. Miejscowi doglądają swych upraw pływając na małych łodziach. W ogóle, spory ruch na wodzie. Dużo pływa kilkuletnich dzieci, pewno do szkoły, jest wszak koło 8, może 9-ej. Płyną w tych łódkach same, lub w maleńkich grupkach, roześmiane. W końcu płyniemy wzdłuż pomostu prowadzącego do stałego brzegu, by po kilku minutach do niego dotrzeć.

    W planie jest wizyta na miejscowym targu. Okoliczna ludność, w tym górskie plemiona spotykają się dziś, jak to mawiali  kiedyś w Polsce - ,,na święcie dyszla”. Z chęcią to zobaczymy. Wysiadamy na brzegu i idziemy szeroką ścieżką wśród pól, na których trwa okres żniw. Potem ciekawa wioska. Na skrzyżowaniu stoi miejscowy chłopak i ręką pokazuję kierunek dokąd iść w stronę targu. Ot, ciekawą ma pracę. Nie lepiej by było postawić znak drogowy? Pewno nie, ..…to są nieodgadnione tajemnice Birmy. Idziemy pośród miejscowej ludności. Pięknie ubierają się tu kobiety, bardzo barwnie. Ryby, owoce, warzywa, przyprawy, mięso. Ciekawy targ, przyznam. Mały, klimatyczny, autentyczny. Kręcimy się kilkanaście minut po nim i niespiesznie kierujemy się do łodzi.
Suszenie ryżu

Mnich i siatkówka

Mango

Święto dyszla





   Czas na ,,cepeliadę’’. Przewodnik wiezie nas do tkalni na wodzie, potem do kuźni, do wytwórni wyrobów ze srebra, wytwórni papierosów itp. Warsztaty a jednocześnie sklepy. Stare metody wyrabiania i produkcji, ale pod turystów. Są też kobiety - długie szyje, czy żyrafy, jak je również zwą. W pewnym momencie wieje nudą, ileż można? Ceny niezbyt przyjazne kieszeni.








    W porze obiadowej….., tak zgadł czytelnik,…… obiad. Restauracja na wodzie, a jakże. Herbatka i rosołek z jakimiś liśćmi gratis, piwko i niezwykle pikantna zupa rybna za 3000 kyatów. Potem jeszcze jakaś świątynia, której to nazwy nie znam i kończymy ten etap zwiedzania. Płyniemy prosto do Shwe Indein Pagody, w pobliżu której jest ponad 1000 kamiennych stóp. Wilgotny klimat, słońce i deszcze nadgryzały te budowle przez 200, 300 lat, także są w kiepskim stanie, ale widok i klimat jest tu jednak niesamowity. Niestety nie mam zdjęć z tego miejsca. Pół godziny temu wyczerpała mi się bateria w aparacie. Zapasowej nie miałem. Ostatnie zdjęcie jakie zrobiłem, to grupa kobiet, które przypłynęły na łodziach do wioski, niedaleko stąd.
Ostatnie dziś zdjęcie:(
Na głowach miały kolorowe chusty. Potem kilka z nich, młodszych i odważniejszych rozdziały się z ciemnych szat i zaczęły zażywać kąpieli. Topless. Może będzie to dla mnie jakąś nauczką na przyszłość. Może….. Oby.
Przypływamy wieczorem z powrotem na przystań. Kąpiel w guesthousie i po ciemku idziemy na kolację. Szwendamy się po miasteczku, zajadamy jakieś pampuchy gotowane na parze, na ulicy, po czym idziemy na piwo do jakiejś miejscowej mordowni. Gwar, kufle, śmiechy i tubylcy. Na ścianie telewizor. W telewizorze leci sport. Jaki? Nie powiem. Co rusz przerwa w dostawie prądu. Wesoło jest, nie powiem. Wydaje mi się, że w tej birmańskiej mordowni jest bezpieczniej niż np. w przysłowiowym, polskim kościele. To tylko przykład. A wydawałby się, że jest odwrotnie.  Jakże inny obraz świata serwują nam środki masowego (zakłamanego)  przekazu. Nie dajmy się im ogłupiać.