26.11.2014
Śniadanie dupska nie urwało. Było bardzo przeciętne. Jajecznica, chleb, dżem, banan, sok, siki kawowe. Postanowiłem przed długą marszrutą wypić jeszcze jedną kawę, tym razem porządną, u lokalsów. Siedzę więc teraz w jednym z ichnich ,,ogródków kawowych”. Oczywiście, jest to słowne nadużycie, bowiem nie przypomina to niczego co by mogło przypominać ogródek kawowy znany z Europy. Ot skromny wystrój i miły dla mojego oka bajzelek. I ludzie uśmiechnięci, i gorący listopadowy ranek, i nie trzeba szyb skrobać w aucie, i luz jest, i radość jest. I egzotyka jest, ponieważ co rusz przychodzą dzieci – mnisi, napełnić swoją żebraczą miskę kopką ryżu. Co ja mówię napełnić, ledwie zakryć dno, bo misy spore, a porcja ryżu niewielka. Chętnych, za to, dużo. No ale i tak właścicielka przybytku, przepraszam za wyrażenie, daje każdemu. Będzie lepsza karma, będzie lepsza inkarnacja.
Płacę grosze (300 kyatów) za kawowy napój i z plecakiem i mapą okolicy (z hostelu) wyruszam na zwiedzanie
Nyaung U. Tym razem pieszo. Mapa jest szczegółowa, także bez trudu docieram do
miejsc oddalonych od głównej drogi i podglądam życie tubylców. Dochodzę do
szerokiej plaży przy rzece Irawadi, która płynie z Tybetu do Morza
Andamańskiego. Ma długość 2150 km i jest najdłuższą rzeką Birmy. Dla
przypomnienia, Wisła ma niecałe 1050 km. Jest wściekle gorąco. Podchodzę do
kobiet piorących w rzece. Wymiana uśmiechów i pozdrowień. Fotografuję młoda
praczkę, co jej się widocznie bardzo podoba, bo trudno jej ukryć uśmiech na
twarzy. Z przyjemnością mi pozuje.
Kapituluję po kilkunastu minutach. Cały mokry od potu zalegam w
głębokim cieniu, bo jest ponad 40 stopni C. Fajnie, bo spokojnie tu, mało ludzi
a krajobrazy piękne. No ale komu w drogę temu kopa.
Kilka godzin włóczę się samotnie po świątyniach dużych i
małych.
Popołudnie spędzam na rowerze. A wieczór w knajpie z
kumplami. Jutro rano robimy wypad z Bagan.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz