O 6 rano pobudka. Prysznic,
potem myję zęby. Wypłukuję resztki pasty wodą mineralną z butelki. Żeby uniknąć
ewentualnych chorób lub żołądkowych sensacji nie używam wody z kranu. To
rankami, natomiast wieczorami ,,kozakuję’’ płucząc byle czym, czyli …wodą z
kranu. Chyba wiadomo dlaczego? Prawa
Bangkoku. Dobrze, że stąd wyjeżdżam. Odbieram 1000 bahtów depozytu i już
kawkuję przed hotelem, czekając na busa. Przede mną nowa przygoda, nowa podróż – do
Kambodży, do jednego z najbiedniejszych krajów współczesnego Świata.
Kraju o strasznej historii, która działa się
nie tak dawno, bo za mojego życia. Kraju, gdzie jeszcze w ziemi zakopanych być może ok. 2 mln min
przeciwpiechotnych, tak mówią szacunki. Kraju, gdzie miesięcznie kilkaset osób
jest ofiarami tych min i gdzie jest stosunkowo najwięcej kalek na
świecie, w tym, niestety, bardzo dużo dzieci. Czy wytrzymam? Czy dam radę? Czy nie
pękną oczy? Czy nie pęknie serce? Takie oto mam dylematy taty, żegnając
Bangkok, bo w międzyczasie bus podjechał i mnie zabrał spod hotelu. Wyjeżdżam z
gościnnego Bangkoku. Baaardzo
gościnnego, za bardzo gościnnego, rzekłbym. Jedziemy w kilka osób busem do
granicy z Kambodżą. Bilet kupiłem 2 dni temu w biurze podróży obok miejsca
zakwaterowania, jak mawiają żołnierze. Bardzo łatwo i tanio się podróżuje po
Tajlandii. Biur jest pełno, tras wiele, ceny przyjazne, środki transportu
zróżnicowane. Najpierw jadę do Siem Reap w Kambodży, jak większość turystów
chcę zwiedzić legendarne ruiny Angkoru. Nie można jednak się tam dostać bezpośrednio
jednym pojazdem. Bilet kupuję się łączony, tzn. do granicy busem, a od granicy
taksówką lub innym busem, do wyboru. Przy rozpoczęciu podróży doczepiają
człowiekowi karteczkę w klapę;) podkoszulka i gotowe. Po drugiej stronie granicy,
już w Kambodży patrzą na karteczkę i pakują do następnego środka transportu. Różne
kolory karteczek to różne miasta i środki transportu. System jest prosty i
działa bez zarzutów. Granicę trzeba przekroczyć pieszo. Nie ma rady. Podobno
jest tam hardcorowo. Się zobaczy. Wybrałem droższą wersję z taksówką a i tak
jest ceno-znośna.
Jedziemy. Ruch
lewostronny. Jak zwykle chłonę krajobraz za oknem. Dominują pola ryżowe. Grudzień,
a tu soczysta zieleń pól. Szosa super. Mam wrażenie, że drogi lepsze niż w
Polsce, auta na pewno. Sporo pięknych terenówek. Dominują Toyoty Hilux, jedyne auta
które darzę jakąś estymą. Przede mną
siedzą 2 młodziutkie turystki z Japonii. Przez 3 godziny robią sobie sweet focie smartphonami i się z tych fotek
śmieją. Buzią robią dziubek, cyk, hi hi, dziubek, cyk, hi hi, dziubek, cyk, hi
hi. Nie przesadzam. Kur…czasem się cieszę, że nie jestem już nastolatkiem.
Przez ten czas mogłyby przeczytać cały
Internet w tych smartphonach. No, prawie cały. Zjeżdżamy na stację benzynową.
Duży plac parkingowy.Idę. Na środku dostaję zawrotów głowy. Magnez się w
Bkk-u wypłukał. Z organizmu, znaczy. Tak mam. Kibelki. Wchodzę, robię swoje. WTF?!
Papieru nie ma. A mówiła mama, że w podróży chusteczki to trzeba mieć. Mogłem
jednak posłuchać. Co robić ? Jest tylko
pojemnik na wodę i zielona chochelka (polewaczka). No nic. Załatwiłem sprawę…na Azjatę. Zakupuję coś na ząb i jedziemy dalej, ku granicy. Jeszcze jeden
postój przed granicą. Papu, siku, kaku i jedziemy do jakiegoś konsulatu, czy
coś w ten deseń, dosłownie 3 lub 4 kilometry przed granicą. Kierowca nam każe
iść i wyrobić wizy wjazdowe do Kambodży. Wchodzimy, a tam 0 ludzi. Na ścianach
portrety króla Tajlandii, Kambodży, godła, flagi. Na bogato i urzędowo. Ale
wietrzę podstęp. Prawidłowo, wiza do Kambodży kosztuje 20 dolarów.
Nieprzekraczalne! Tu chcą 1000 bahtów (100 zł). To szwindel o którym czytałem
na blogach przedtem. Inni chyba też. Odwracamy się na piętach i do busa. ,,Jedź’’, do kierowcy. Jedzie do samej granicy i każe nam iść do już
prawdziwego konsulatu. Ale tam to samo. Szwindel. Kierowca patrzy nam w oczy i
nawet mu nie jest głupio, że nas chciał przekręcić. Olewamy go w końcu ,
bierzemy plecaki, torby, kto co ma i idziemy w stronę granicy. Poznaję Mika,
Amerykanina z Hawajów. Od tej pory postanawiamy się trzymać razem i jakoś
przetrwać najbliższe godziny. Mike ma mandolinę i mały plecaczek. Jedzie
zwiedzać Angkor - najsłynniejsze miejsce
w Kambodży.
W końcu trafiamy
we właściwe miejsce. Dajemy paszporty. Celnicy chcą 20 dolarów i 100 bahtów.
Ludzie dają, Mike też, ja nie. Pokazuję nad okienkiem cenę 20 dolarów i mówię,
że tyle tylko dam. Nie dam łapówki, choćby mnie mieli tu potrzymać ze 2 godziny
dodatkowo. Nigdzie się nie spieszę. Celnik mówi, że była podwyżka, ale nie
zdążyli tabliczki zmienić. To ja mówię, że poczekam aż zmienią. Machnął ręką,
oczywiście. Korupcja jest tu wszechobecna i niemal jawna. Mam wrażenie, że te chuje to pociotki
Czerwonych Khmerów. Mają bryki takie, że większość w Polsce nawet nie marzy o
takich. Dalej idziemy do następnego budynku, stoimy w długiej kolejce dla
obcokrajowców. W koło bieda, aż w oczy kole. ,,Ciągną swoje wózki -
dwukółki" biedacy. Wielu lokalsów w
maskach na twarzach. Na ścianie zdjęcie traktujące o pedofilii, wielkim
problemie tego kraju. Stoimy w tej kolejce ze 2 godziny. Zaduch, gorąco.
Zdejmują odciski palców, formalności cała masa. W końcu jesteśmy i dowożą nas
na jakiś przystanek - poczekalnie kilometr dalej. Czekamy na taksówkę. Z godzinę
mamy czekać. Mike gra na mandolinie. Luz, nigdzie się nie spieszymy. Idę się
wysikać do kibelka, a tam ... WTF?!
W pisuarze, jak w wielkim drinku. Duże kostki lodu i pokrojone połówki limonek.
Lecę po aparat, bo muszę to sfotografować, wracam, ale pisuar zajęty. Robię zdjęcie innego,
obok. Tam były tylko plasterki limonek, nie było już lodu. Khmer patrzy na mnie
jakoś dziwnie i uśmiecha się. Też dziwnie. A ja się uśmiecham do niego.
W końcu ładujemy się do taksówki. Jest
komplet, kierowca i 4 pasażerów. Przed nami 150 km wyboistej drogi. Witaj Czwarty Świecie,
co jeszcze do niedawna uznawany byłeś za Trzeci Świat. widoki za oknem bardzo egzotyczne. Wielkie wozy z worami, wozy z
kobietami wracającymi z pól ryżowych. Kobiety ubrane niezwykle kolorowo,
rzekłbyś pięknie. Jadą na wielkich furach ryżu, czasem są rozśpiewane. Mijamy
małe wioski pełne biegających dzieci,
budek przygranicznych handlarzy.
Dużo śmieci wokół, niestety. Ruch
prawostronny. Rowery, motorowery, traktorki, nowoczesne auta, pick upy, potrąbywania
i przeciągłe trąbienia. Kto większy, ma głośniejszy sygnał, ten jest szosy królem.
Mniejsi, cichsi - z drogi. A przy drogach, jak to w krajach trzecich i
czwartych- mnóstwo reklam. Tandetne reklamy, bilbordy, tablice. Mętlik totalny.
Jak, nie przymierzając , w pewnym nadwiślańskim kraju. Mieszkam w Norwegii,
gdzie tego typu reklamy są zakazane, choćby ze względów bezpieczeństwa, ochrony
krajobrazu i ogólnie pojętej estetyki. W Polsce mamy piękne restauracje,
hotele, w nich błyszczące czystością toalety, a przy drogach…łoo bossshhhe.
Jak w Kambodży, tylko że przy drogach topole zamiast palm. Przylatuję do
Polski, jadę z lotniska w Gdańsku do Kołobrzegu i już po paru kilometrach chce mi się wyć. Przy
drogach reklama na reklamie, bilbord na bilbordzie, plastik, płachty i ch… wie
co jeszcze. Oto jegomość, dajmy na to Józio, co ma pole koło Wejherowa, panie, bierze
swoje gumofilce, panie, odrywa z garażu sąsiada za pół litry, panie, kawał
blachy, poświęca toto u księdza, panie, kradnie słupki w lesie i już wbija w
swoje pole, panie, przy krajowej 6. I
farbą kreśli: ,,PALETY SKÓP TEL. 0047 99859809".
Jeszcze tylko obkosi ,,trochu rzepaku, co by z drodzi lepij było widzić" i
gotowe. A możno - kurwa - władcy gdzie? Decydenci gdzie? Dlaczego sobie na to
pozwalamy? Dlaczego sobie to robimy? Gdzie estetyka jakaś? Ale nie będę polityki tu wtrącał. Nie chcę. Ten blog nie o tym. Ale
i tak się lekko zdenerwowałem, nawet pisząc o tym. Przepraszam. Bilbord w Kambodży. |
A ha, jeszcze a propos topól przy drogach. One chyba po to,
żeby ludzi więcej naginęło? Potem nastawiamy przydrożnych krzyżyków, pomników itp. Za 30 lat przyjedzie
ktoś np. z Kambodży i napisze na swoim blogu o Polsce: ,,Ależ wielki cmentarz". Ja, w razie draki, nie chcę
swojego pomnika w rowie. I tyle.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz