20, 21.11.2014
|
To sem ja |
Spotykam się rano
z Sarah i bez zbędnych ceregieli wsiadam do jej auta. Jedziemy zwiedzać Park
Narodowy Khao Yai. Niech dżungla nam darzy pięknymi widokami i pokaże swoich
mieszkańców. Po kilku kilometrach stajemy na górze i robimy pierwszy stop.
Kilka fotek pejzażu i dziesiątki odgłosów spustu migawki, które przerywają
ciszę gdy fotografuję makaki. Pejzaż trochę tonie w porannych mgłach, za to
małpy niespecjalnie się nas boją i mamy je na kilka kroków. Liczą na smakowity
kąsek, ale nie ze mną te numery. Sam jestem głodny. Po chwili jedziemy dalej i
widzimy grupkę ludzi stojącą na szosie i wypatrującą coś w wysokich koronach
drzew. Przystajemy zobaczyć na co to takiego ciekawego wytrzeszczają oczy
uczestnicy trekkingu. Otóż, widzimy rodzinę gibonów białorękich. Rzadko schodzą
na ziemię. Najczęściej zobaczyć je można wysoko na drzewach jak skaczą w
poszukiwaniu słodkich owoców, np. figowców.
Jedziemy coś
zjeść, bo żołądek przykleja się już do kręgosłupa, a tyłek z głodu majty
wciąga. Dojeżdżamy do centrum parku. Tu można się smacznie pożywić i jest coś na
kształt muzeum parku. Jemy piekielnie ostrą wieprzowinę, popijając kawą. Rozmawiamy. Sarah opowiada mi o parku i swoim życiu w Tajlandii. Ciekawe opowieści snuje,
przyjemnie się jej słucha, konstatuję z zadowoleniem w myślach. Potem idziemy
do muzeum. Dużo tu informacji i wypchanych zwierząt, w tym tygrys. Został
zastrzelony przez myśliwego, gdy zaatakował jakieś dziecko. Niestety, strzelca
śmiertelnie ranił. Obaj zmienili wcielenia.
Idziemy na około
dwukilometrowy spacer po ścieżce w dżungli. Co chwila trzeba się albo schylać,
albo obchodzić jakieś zwalone drzewo, albo przechodzić po jakiś prowizorycznych
mostkach nad wodą. Widzimy jakiegoś gada wylegującego się na rozgrzanej słońcem
kłodzie. Kilka metrów dalej leżą jelenie. Wokół grasują małpy, latają kolorowe
motyle. Robi się coraz goręcej. Ale jest niesamowicie. Zdjęcia nie oddadzą tego
klimatu. Pięknie jest, po prostu. Widać, że zwierzyny jest tu w bród. Da się
zauważyć połamane drzewa przez słonie, które mają tu liczne przejścia. To musi
być hałas gdy tak idzie cało stado przez tak gęstą dżunglę. Niczym nasze watahy
dzików gdy idą przez olszynę w czasie huczki. Lub jeż, gdy po zmroku sunie po
ściółce w dębinie. Niektórzy wiedzą co mam na myśli. W każdym razie, nie ma
wtedy ciszy.
Półtorej godziny
spaceru przyjemnie nas zmęczyło, idziemy więc do samochodu. Kolejny punkt
programu, to wodospad. Jedziemy popijając wodę. Po chwili zabieramy parę
Ukraińców, którzy zwiedzają park auto-stopem. To bardzo skuteczna metoda,
zatrzymują się niemal wszyscy i chętnie zabierają delikwentów. Ta para mieszka
na polu namiotowym, niemal w sercu parku. To dobry pomysł na nocleg. Szkoda, że
o ty nie wiedziałem wcześniej. Miejsce kosztuje 50 bahtów za dobę, a gdy się nie
ma namiotu i śpiwora, można na miejscu wypożyczyć. Wtedy kosztuje to 200
bahtów. Są kibelki, łazienki i jest gdzie ugotować np. chińszczyznę (zupkę z
torebki mam na myśli). Trzeba pamiętać o fakcie takim, że noce na tej wysokości
są chłodne. Ukraińcy, jednak nie zmarzli.
Dojeżdżamy na jakiś parking i idziemy
w czwórkę oglądać wodospad. Haew Suwat, bo o nim tu mowa, jest znany z tego iż,
kręcili tu słynną scenę do filmu ,,Niebiańska plaża’’ z Leonardo DiCaprio.
Schodzimy w dół kilkaset kroków i oto stoję w miejscu gdzie ,,Di Karpio’’
skoczył do wody i się kąpał. Wodospad nie robi jednak na mnie jakiegoś
wielkiego wrażenia. Niedaleko domu, w Norwegii mam bardziej widowiskowe.
Potem kolej na
wieżę widokową. Przejeżdżamy kilkanaście kilometrów co chwilę się zatrzymując
na jakieś przyrodnicze dziwy. A to staw pełen rechoczących bardzo głośno żab, a
to tukan, a to znak drogowy, ustrzegający kierowców przed przechodzącymi tędy
słoniami lub przepełzającymi kobrami. Cały czas coś ciekawego. A to jakaś
sarna, tam gibon białoręki, tam znowu jeleń. W końcu wyjeżdżamy z dżungli i
wjeżdżamy na otwarty teren porośnięty trawą i porozrzucanymi gdzieniegdzie
drzewami. Stawiamy samochód w cieniu jakiegoś nieznanego mi wielkiego krzewu i
idziemy pośród traw i nieużytków do sporych rozmiarów wieży widokowej. W nocy ten
teren zamienia się w istny Eden. Jest dużo wszelkiej zwierzyny która przychodzi
do wodopoju, którego funkcje pełni tu urocze jeziorko. Widać liczne tropy i
ślady zwierząt. Odchody szakali, wydeptane w trawie ścieżki i legowiska, ,,słoniowy
wychodek’’ z kupami jak moja głowa. Mnóstwo ciekawych rzeczy dla miłośnika
przyrody, którym jestem. I te motyle, ach. I to ciepełko, ach. I ja... tu, ach.
Wdrapujemy się na wieżę, jemy jakieś ciasteczka i ananasa, które to
zaopatrzenie raczyła wziąć z sobą Sarah. Podziwiamy chwilę widoczki i wracamy.
Nasza wspólna przygoda dobiega końca.
|
Sarah |
|
Kupka szakala |
|
Kupy słoni |
|
Słoń szedł szosą |
Około 15 wysiadam przy swoim bungalowie, żegnając miłą Sarah. Kupuję
kilka produktów w maleńkim sklepiku i z powrotem do dżungli. Szkoda mi czasu na
knajpę. Mam sporą kiść bananów i to będzie mój obiad. Tym razem idę pieszo.
Przechodzę przez bramę nie płacąc już za wejście, oczywiście. Bilet jest ważny
na cały dzień. Namawiano mnie na nocne safari po tym największym parku
Tajlandii. Jedzie się na pace pick-upa, silne reflektory rozrywają ciemności i
można oglądać zwierzynę. Jednak nie skusiłem się na tę przyjemność. W zamian za
to chcę się solidnie zmęczyć szybkim spacerem po szosie wijącej się pośród
dzikiego lasu. Idę. Upał doskwiera, mimo tego, że poruszam się w głębokim
cieniu. Co chwila zatrzymuje się jakieś auto i proponuje podwózkę. Zmieniam
więc stronę jezdni po której idę. Lepiej, ale niektórzy i tak zwalniają, pytając czy
nie chcę wskoczyć na pakę, czy tył motoru. Przechodzę 5 kilometrów, jak
orientuje się po przydrożnych słupkach i zawracam. Powrót już jest wolniejszy,
bo zalałem się potem. Idąc chcę zerwać z jakiegoś wiotkiego pędu troszkę liści.
Dzieci mają to w zwyczaju. Pęd bierze się w dłoń, przesuwa się rękę jednym
ruchem i kępka liści zostaje w dłoni. Może to znacie? Tu jednak okazuje się, że
to duży i głupi błąd. To dżungla, niezbyt gościnna dla białasa z borów
sosnowych. Jęk przerywa przedwieczorną ciszę. Setki mikroskopijnych kolców,
kolczyków właściwie, wbijają mi się w wewnętrzną stronę dłoni. Ku…, jaki ja
głupi jestem. Postękałem trochę i…w dalszą drogę. Docieram już do bramy, za
chwilę wyjdę z parku, ale jeszcze przystaje na moment w miejscu gdzie miejscowi
palą trociczki i medytują. W powietrzu unosi się piękny zapach. Da się wyczuć
stan duchowego uniesienia kilku wiernych buddystów. Stoję i patrzę. Nieliczne samochody
przejeżdżające obok trąbią. Wiem dlaczego. To na cześć Buddy Siakjamuniego. No
i… trochę na moją.
|
Pień typu: ''Munch'' |
Godzinę później
siedzę u lokalsów odświeżony i już w pozbawionej bólu ręce dzierżę kufelek ze
złocistym napojem. Jeden z wielkich podróżników polskich nazywa ten napój
szczynami. Ja się z nim w tej kwestii nie zgadzam. W wielu innych zresztą też.
Postanawiam obwicie zjeść i zamawiam od przesympatycznych właścicieli tego
kramiko-ich-domu całego kurczaka z grilla.
Biedne ptaszysko spędziło tam chyba
cały dzień, bo trochę suche jest, ale mam pieniące się małe co nieco, więc daję
rady. Gospodarz proponuje mi na migi kielich jakiejś wódeczki, ale grzecznie
odmawiam. Wypijam co moje, resztkami kurczaka dzielę się z jakimś psem i znikam
w ciemnościach.
Nazajutrz pakuję
się i opuszczam Khao Yai National Park. Łapię songthaewa i jadę do Pak Chong.
Koszt 40 bahtów. Tu łapię busa do Bangkoku za 180 bahtów. Dojeżdżam nim pod
Pomnik Zwycięstwa w mieście, które utraciło już dla mnie swój niesamowity
zapach. Stąd na Khao San Road biorę taksówkę i płacę 73 bahty. Popołudnie
spędzam w parku nad rzeką Chao Phraya. Nie wolno tu pić alkoholu i palić
papierosów. Niezwykłe jak na Bangkok. Młodzież szkolna ćwiczy tu jakieś choreografie
taneczne, rodziny spacerują z dziećmi, na murkach i ławkach siedzą młodzi
ludzie. Tak, tu można się wyciszyć, będąc w mieście dzikich śliwek. Wieczorem
kolacja na której dowiaduję się z menu, że kurczaki i ziemniaki to też owoce
morza. Ach te azjatyckie gafy w menu. Kto był ten wie, kto nie był, niech
będzie. Tego Wam życzę. Warto spojrzeć na świat z różnych perspektyw. Jutro
spojrzę na świat z perspektywy samolotu Air Asia. Jutro wielki dzień. Jutro
lecę do Birmy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz