Polecany post

104. Książka: Banany i cytrusy, czyli leć do Afryki

piątek, 28 sierpnia 2015

51. Wielki Mur Chiński

17.05.215
    

    
   Wierzę w siłę sprawczą marzeń. Nie dlatego, że tak zalecają mądrzy ludzie w jeszcze mądrzejszych książkach. Nie dlatego, że tak trzeba. Wierzę w siłę sprawczą marzeń, ponieważ wiele razy ta tajemnicza siła potrafiła mnie wyciągnąć z życiowych tarapatów i pozwoliła zrealizować jakieś marzenie. Nawet takie, które wydawało się początkowo nieosiągalne. Nigdy nie przestawałem marzyć. Nie przestałem marzyć nawet w tym okresie swojego życia gdy brakowało na ,,kieliszek chleba” i czasem zdarzyło się, że poszedłem spać głodny i… ciężko było z tego powodu zasnąć. Wiele rzeczy w życiu spieprzyłem. Przegrałem. Ale nigdy nie przestałem marzyć. I wierzyć w realizację tych marzeń. I stawiać sobie celów. Dzień za dniem, wieczór za wieczorem. Po kolei, po kolei, krok za krokiem. Marzenia o podróżach nie opuściły mnie nawet w najczarniejszych chwilach mojego żywota. A gdy były już jakieś pieniądze… to nie było czasu… albo siły. Nie można podpadać pod definicję głupoty, w którą to ja podpadłem. A jak ona brzmi? ,,Robić cały czas to samo i oczekiwać różnych rezultatów”. Wiele jest możliwości wyjścia z takiego impasu. Ja zrobiłem to co zrobiło jakieś 2 miliony rodaków, zamieniłem drugie śniadania na lunche. Nie jest to najlepsza metoda, ale ja taką zastosowałem. Zresztą, zawsze marzyłem żeby zobaczyć piękną, zasnutą tajemniczymi mgłami Norwegię… i zobaczyłem. I patrzę na nią do dziś.

  O Chinach jakoś specjalnie nie marzyłem nigdy, ale… zobaczyć chiński mur - to, jak najbardziej. Dziś nadejdzie ta chwila… jeśli nie zabłądzę. Wybieram się tam sam. Dorota ma jakieś zajęcia, dała mi na kartce wypisany plan jak dotrzeć do Badaling, miejsca gdzie najbliżej Pekinu można zobaczyć Wielki Mur Chiński, jeden z siedmiu nowych cudów świata. Zostaje jeszcze zaopatrzony przez Reinera w kartę telefoniczną z chińskim numerem na wszelki wypadek i kartę, która jest biletem na autobusy i metro w Pekinie. Po śniadaniu opuszczam gościnne mieszkanie.
    

widok z klatki w bloku, w którym mieszkam
 Najpierw jadę jednym autobusem miejskim, po czym przesiadam się na drugi. Jakoś udaje mi się nie pobłądzić, mimo, że w tym mieście jest ponad 900 linii autobusowych. Zresztą, czy można zabłądzić na włóczędze? W każdym razie, docieram do przystanku autobusowego Deshengmen, skąd odjeżdżają autobusy i busy do Badaling, jednego z najważniejszych miejsc turystycznych w Chinach. Jak pisałem, nie lubię za bardzo mocno obleganych miejsc turystycznych, ale w tym przypadku idę z samym sobą na kompromis. Zobaczymy jak na tym wyjdę. Dopada mnie naganiacz i za 400 juanów proponuje mi miejsce w busie do Badaling. Ignoruję go i idę do normalnego autobusu, który jest znacznie, znacznie tańszy. Nie wiem ile kosztuje bilet, ponieważ odbijam tylko kartę Reinera. Naganiacz ostrzegł mnie, że ten autobus jedzie 4 godziny. To wierutne kłamstwo, domyślam się. Po godzinie z małym haczykiem, jestem na miejscu. Niestety, jest pewien problem. Pogoda zmieniła się diametralnie. Już gdy dojeżdżaliśmy tu widziałem błyski i słyszałem grzmoty. Gdy wysiadam z autobusu z nieba lecą pierwsze krople deszczu. Kurka, nie miało kiedy padać? Od 1 - go maja nie widziałem zachmurzonego nieba. Polska, Rosja i Mongolia skąpane były w słońcu. Pekin do tej pory też. I teraz akurat musi zacząć padać? A ja w koszulce i krótkich spodenkach… nie dobrze. Ale idę twardo w kierunku muru. Wysiadłem chyba w złym miejscu, bo do przejścia mam szmat drogi. Idę wzdłuż szosy mijany przez pojedyncze samochody. W pewnym momencie ktoś otworzył w niebie kran. Salwuje się ucieczką pod niewysokie, ale gęste drzewo. Jest to sosna, znając życie, chińska. Tkwię tak w kucki jak zając w kapuście albo grzybiarz w lesie, co miał pecha i dostał biegunki. Ciekawe ile tu pokucam? Nie będę jednak tracił czasu bezproduktywnie. Teraz, gdy tak leje, opowiem trochę o tym murze.
  


Wielki Mur Chiński jest największą budowlą kiedykolwiek wzniesioną przez człowieka. Zaczątki muru powstawały kilka stuleci przed naszą erą, jednak znaną do dziś postać mur uzyskał dopiero za czasów dynastii Ming, w okolicach wieku XV , kiedy to prowadzono intensywną jego budowę w celu obrony przed ludami mongolskimi. Wznoszony w trudnym terenie, często na grzbietach gór ,,kosztował” setki tysięcy istnień ludzkich. Stąd mówi się o nim, że jest to najdłuższy cmentarz świata. Podczas ataków małych hord spełniał swoją rolę, natomiast podczas długich oblężeń większych sił okazywał się bezużyteczny. W okresie świetności jego długość liczyła ponad… km, jednak do dziś zachowało się około… km. Tutaj nie wpisuję liczb, ponieważ różne źródła podają różne dane na ten temat, często o dużej rozpiętości. Mur chiński to nie jest jedna ciągła linia fortyfikacji, ale wiele linii w różnych miejscach. Każda dynastia budowała go w zależności od sytuacji i potrzeb, a także, jak się wydaje, na pokaz swojej potęgi. Większość muru znajduje się w złym stanie, ale w niektórych miejscach władze Chin zrekonstruowały go i udostępniły go do użytkowania. Wielki Mur Chiński jest celem wizyt turystów z całego świata, a nawet odbywa się na nim maraton. Wbrew powszechnym opiniom, nie jest widoczny z księżyca, czy też z kosmosu. Wystarczy użyć trochę wyobraźni, żeby dojść do takiego stwierdzenia. W wielu jednak miejscach ,,internety” lansują inną teorię. Kłamstwo, nawet to wielokrotnie powtarzane… jest jednak kłamstwem. Wielki mur według mnie jest budowlą imponują i… bezsensowną. Powody jego bezsensowności są 2 i oba wymieniłem powyżej. Tak mi się wydaję dziś, patrząc z perspektywy człowieka żyjącego w XXI wieku.
    
Przestaje padać – opuszczam kryjówkę. Wychodzę znów na szosę i łapię okazję. Chińczyk podwozi mnie rozklekotanym busem towarowym jakieś 2 kilometry. Chce za to 20 juanów. Daję mu 10 i z uśmiechem wysiadam mówiąc, że więcej nie mam. Krzywdy nie ma.


Kręcę się w pobliżu muru. Deszcz na przemian, pada i nie pada. Grzmoty i błyski jednak nie ustają. Dobrze, że jest ciepło. Patrzę na mur wijący się pod górę. Widok to imponujący, chociaż czasem widoczność jest słaba. Całkowita długość muru, tu w Badaling, to prawie 5 kilometrów. Na murze znajduje się 19 strażnic. Wszystko zostało pięknie odrestaurowane w XX wieku. Mimo niepogody tłum jest wielki. Na parkingu stoi milion autobusów. No może ciut mniej. Dochodzę do wejścia na mur… i rezygnuje ze wspinaczki na niego. Nadciągają kolejne chmurzyska, ludzi kupa, a mur przecież widzę. Robię w tył zwrot i wracam do Pekinu. I tak to już ze mną jest. I to jest jedna z wielu zalet podróżowania samemu. Robisz to na co masz ochotę, nawet rzeczy dość kontrowersyjne, tak jak ja przed chwilą. Gdy idę, znowu zatrzymuje się jakieś auto i proponuje podwózkę. Korzystam z okazji. Przy wysiadaniu, gdy dziękuję chińskiej szoferce, pokazuje mi ona pocierając kciukiem prawej ręki o dwa inne palce, że ,,za dziękuję się nic nie kupuje”. Wyłuskuję z portfela 10 juanów.
   

 Wsiadam do autobusu powrotnego. Tłok jest niemiłosierny. Stoję tuż obok bileterki z chorągiewką, która nie wiedzieć czemu wystawia ją przez okno gdy zajeżdżamy na niektóre zatoczki przystankowe. Kierunkowskaz w autobusie się zepsuł, czy co? Fajne w podróżowaniu po Azji są stany zdziwienia, które dość często potrafią człowieka wziąć w swe władanie.
    Wieczorem znowu idziemy na kolacje do knajpy. Tym razem zabrali mnie moi gospodarze do dużej restauracji, typu hot pot. W środku lśni czystością, obsługa uwija się jak w ukropie. Jest niezbyt tłoczno. Stolik mamy zarezerwowany w jakby oddzielnym pomieszczeniu. Jest nas piątka. Dołącza do nas kolega Niemców. Hot pot, czyli gorący kociołek wygląda tu tak, że na środku dużego stołu jest  dwudzielne naczynie w którym są już gotowe zupki, a w zasadzie ich wywary, w których to będziemy gotowali według swojego uznanie różne składniki. Naczynie jest przedzielone przegródką, ponieważ jedna jest przeznaczona na ,,wsady” jarskie, a druga na wszelkie inne, również te mięsne. Na początek jednak bierzemy swoje miseczki i idziemy do głównej sali robić sobie sos. Na długim stole są wielkie misy z przyprawami, ziołami, owocami, orzechami i mnóstwo jakichś nie zawsze mi znanych dodatków. Podpatruję co biorą moi współbiesiadnicy, czasem się tym sugerując, a czasem nie. Przy misce ze świeżą kolendrą przystaję. Po chwili wahania, biorę dokładkę. Mieszam wszystko starannie sztućcem i sos gotowy. Wracamy do naszego stolika. Teraz do garnków wkładamy niespiesznie poszczególne składniki. W ,,moim” garnku najpierw ląduje cienko pokrojony boczek, w Doroty, tofu. Przed posiłkiem dali nam białe obrusiki na kolana, co mnie trochę rozbawia. Klapki, krótkie spodenki, podkoszulek i… elegancja – Francja. W kuflach pieni się piwo. Kelnerka w srebrnej misie przynosi coś białego i podaje mi to jako pierwszemu chwytając to szczypcami. Z tego czegoś unosi się para. Nie wiem co to jest i jak na złość, zaczyna ode mnie. Ale ja nie mam szczypiec, żeby to wziąć. Okazuje się, że są to wygotowane małe ręczniczki frotte do wytarcia rąk. Hmm. I gdzie to teraz położyć? Boczek szybko dochodzi w pikantnej zupie. Wszystko jest tu cienko pokrojone w plasterki, żeby niemal natychmiast po włożeniu było zdatne do wyjęcia. Rozmowy trwają, z kufli ubywa, do garnka lądują grzyby, mięska, tofu, warzywa, owoce morza. Podają miseczki z owocami. Siedzimy tak ze dwie godziny. Jedzenie w Chinach jest bardzo dobre i żal mi będzie jutro opuszczać Pekin. Ale może na południu Chin będzie równie ciekawie jeśli chodzi o kulinaria?



ostatnie fotki z Pekinu

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz