Polecany post

104. Książka: Banany i cytrusy, czyli leć do Afryki

wtorek, 30 grudnia 2014

18. Do tajskiej dżungli

19.11.2014

    
   Rano czekam przed hotelem na opóźniającego się busa, który ma mnie zawieść do Pak Chong, czyli w pobliże Parku Narodowego Khao Yai. Takie oczekiwanie na pojazd to normalność w Azji. Rzadko kiedy można się spodziewać swojego środka lokomocji  o czasie. Siedzę na chodniku i ucinam sobie pogawędkę z Francuzem, który jedzie do miasta Pattaya, stolicy seks-biznesu Tajlandii. W końcu ładują nas do jednego busika i jedziemy. Okazuję się, że wiozą nas na dworzec z busami i tam rozlokowują do następnych. Tu się rozchodzimy z kolegą i ja już wsiadam do mojego. Oczywiście, zanim odjedzie, czekamy kilkadziesiąt minut. Jestem jedynym obcokrajowcem w busie. Reszta to Tajowie. Jedziemy przez Bangkok. Po kilkunastu minutach wyjeżdżamy z miasta, ale wciąż poruszamy się po szerokich autostradach. Teren raczej płaski i niewiele ciekawych rzeczy się dzieję. Obok mnie siedzi młoda Tajka, która w jednym telefonie surfuje po facebooku, a przez drugi ucina sobie z kimś długą pogawędkę. I tak chyba półtorej godziny. Po około trzech godzinach dojeżdżamy na miejsce. Miasto Pak Chong, brama do Khao Yai. Wysiadam na małym dworcu i nie bardzo wiem co robić. Pytam jakiegoś przechodnia o hotel. Nie kuma po angielsku. Drugi przechodzień, to samo. Trzeci, też nic. Ale wpadam na pomysł, żeby zapytać kogoś na tym dworcu o jakiś pojazd, który zawiezie mnie bezpośrednio do parku. Dowiaduję się, że za chwilkę jedzie tam songthaew. Odnajduję go i zajmuję miejsce.
Co to za pojazd? To ciężarówka lub pick - up zaadoptowany do przewozu pasażerów. Po obu stronach, na pace są drewniane ławki. W tym akurat drewniana jest i podłoga. Jadę z lokalsami, ciekawie rozglądając się po okolicy. Współpasażerowie dyskretnie przypatrują się mi. Widoki coraz ciekawsze, ponieważ zaczęły się tereny górskie. Nie jakieś olbrzymie góry, ale przesuwające się krajobrazy są zacne. Mijamy piękne hotele dla turystów. Przy dwóch widzę stadka słoni. Organizuje się tu na nich przejażdżki dla turystów. Ja chciałbym zobaczyć słonie w ich naturalnym środowisku. Te hotelowe pupilki jakoś mnie nie rajcują, choć przyznam, że ich rozmiary robią wrażenie. Co jakiś czas z songthaewa ktoś wysiada, przedtem uruchomiając dzwoneczek. Płaci się kierowcy przy wysiadaniu. Jedzie z nami buddyjski mnich. Przy wysiadaniu pomaga mu dwóch miejscowych. On nie płaci za transport. Prawdopodobnie nie ma czym. Mnisi są ubodzy, jeśli chodzi o rzeczy materialne...  
    W końcu i ja osiągam swój cel. Informują mnie o tym współpasażerowie, bo przecież ja nie wiem gdzie tak naprawdę chcę wysiąść. Nie ma to aż takiego znaczenia. Chciałem wyrwać się z zatłoczonego i upalnego Bangkoku i się wyrwałem. W każdym razie, wysiadam, płacę kierowcy 40 bahtów i... co tu robić? Gdzie ja jestem? Jest skrzyżowanie w kształcie litery T na którym decyduję się na jedną z dróg. Przechodzę około 100 metrów w drodze donikąd i zatrzymuje się obok mnie Toyota Hilux. Pyta się mnie gość, (strażnik parku, jak się okazuje) gdzie się wybieram z tymi plecakami. Wyjaśniam mu, iż szukam jakiegoś noclegu w rozsądnej cenie w okolicach. I już siedzę w aucie. Ale jedziemy tylko jakieś 400 metrów.  Gość pokazuje mi bungalowy i idzie się zapytać o cenę i czy są wolne miejsca. Są. Wysiadam i żegnam się z życzliwym Tajem. Jak się okazuję w bungalowach nikogo nie ma. Żądnych gości, w sensie. Cena 900 bahtów. Biorę na dwie noce od razu, choć za tanio to nie jest. Ale jest czyściutko, woda ciepła, Internet śmiga i mam... jakieś 200 metrów do bramy parku.

Wdzięczna nazwa bungalowów.
Rozlokowuję się w pokoju, odświeżam nieco i idę zwiedzać okolicę. Nie jest to nawet wieś. Ot, kilkanaście budek handlarzy, restauracje tubylców, świątynia jakaś. Ale jest miło, bardzo spokojnie i jest chłodniej niż w Bkk. Teren jest kilkaset metrów nad poziomem morza, więc jest bardzo przyjemna temperatura. Idę do tajskiej knajpki, zjadam pyszny obiad i zaczynam się zastanawiać co robić i jaki plan wymyślić. Decyduję się iść pod bramę parku i zasięgnąć języka.
     Okazuje się, że wejście do parku dla cudzoziemca to 400 bahtów (40 zł)a dla Tajów 40 bahtów. No cóż, trzeba przełknąć tę gorzką pigułkę. Teraz pytanie, jak zwiedzać park? Można wynająć rower, motor, samochód. Ale ja chciałbym wynająć przewodnika. Przed bramą jest budynek, coś jakby centrum informacji o Khao Yai National Park. Pytam o przewodnika, ale jest problem.  Nie mówią po angielsku. Deliberujemy trochę z miła Tajką co robić. W końcu kobieta chwyta za telefon i dzwoni gdzieś. Okazuje się, że do Angielki mieszkającej w pobliżu. Po chwili ta przyjeżdża i poznaję Sarah. Mieszka w Tajlandii od 16 lat, ma kilkuletnią córeczkę i jest nauczycielką angielskiego w tajskiej szkole w Pak Chong. Kiedyś mieszkała w Bangkoku, ale uciekła na prowincję, którą naprawdę kocha. Za nic nie chce wracać na słotne Wyspy. Sarah godzi się zabrać mnie jutro na przejażdżkę po parku swoim autem. Wie o parku dużo, bo czasem zdarzają się Jej fuchy takie jak ta, czyli bycie przewodnikiem dla jakiegoś zabłąkanego wędrowca co to nie chce zorganizowanych trekkingów organizowanych przez okoliczne hotele. Umawiamy się na 8.30 rano i na stawkę 1200 bahtów. Świetnie, mam problem z głowy i zaplanowany jutrzejszy dzień. Mam więc teraz przed sobą słodkie, wieczorne lenistwo na prowincji Tajlandii. No cóż, czas na gastronomię. Ale przed tym jeszcze zażywam spaceru po okolicy. Widzę w pewnym momencie najbardziej niebezpieczne zwierzę na świecie. Ten to gatunek na przestrzeni dziejów  uśmiercił najwięcej ludzi. I tu zagadka. Jakie zwierzę widzę? Dla ułatwienia powiem, że nie jest to człowiek, bo ktoś może o tym pomyśleć.
    Po chwili ,,ląduje’’w knajpie, jeśli tak można określić ten przybytek.

Jest jednak miło, piwo się w kuflu pieni, a na talerzu pyszna ryba z grilla. Nie wiem jak się zowie, ale jest wyśmienita. W smaku przypomina wędzonego węgorza. Po chwili zamawiam dokładkę, czyli drugą rybkę. I żeby jej nie było smutno, to domawiam drugi kufelek Leo. Po kolacji idę, już w ciemnościach, niespiesznie do swojego bungalowu. Sprawy łazienkowe załatwione, więc  rozmawiam chwilę przez skypa z Darkiem, kolegą, który jest jedynym znanym mi fanem mojego pisania. Po czym czytam trochę o parku i jego mieszkańcach. Jestem podniecony na samą myśl o jutrze. Ach... podróżować, świat całować.

Kilka faktów o Khao Yai National Park.
   
    Park ten znajduje się o około 250 km na północny wschód od Bangkoku. Jest najstarszym parkiem narodowym Tajlandii. Zajmuje powierzchnię ponad 2000 km kwadratowych. Na terenie parku przeważają rozległe tereny dżungli, obszary górskie ale i tereny trawiaste. Liczne rzeczułki tworzą piękne wodospady. Jest to raj, jeśli chodzi o populacje dzikich zwierząt. Można tu spotkać: słonie, tygrysy, leopardy, małpy, szakale azjatyckie, niedźwiedzie, dziki, zwierzynę płową, węże i liczne gatunki ptaków. Nie sposób wymienić większości gatunków, ponieważ bogactwo świata fauny jest rzeczywiście imponujące.

Kilka fotek małp z Khao Yai

Wygrzebano z ucha:). ''Co to, miód?''












.


sobota, 27 grudnia 2014

17. Ambasada i węże


18.11.2014

     Pobudka o 7.00. Nie ma zmiłuj, trzeba wstawać. Pomimo, iż w głowie ‘’tupot białych mew’’. Za długo balowałem. Och, słabości ludzka. Schodzę na śniadanie. Obficie zaopatrzony szwedzki stół. Kawka smakuje wyśmienicie. Dla porządku, informacja. Pokój w Rambuttri Village kosztuje mnie 900 THB (bahtów) za noc. To jest ok. 90 zł. W cenę wliczone jest śniadanie. Co ciekawe, 2 dni przed przyjazdem tu, sprawdzałem cenę na stronie: agoda.com. Pokoje były po 1000 THB. Na miejscu jest taniej. Są tańsze noclegi w sąsiedztwie, ale ja lubię ten hotel i już. Po śniadaniu biorę tuk-tuka i jadę do birmańskiej ambasady. Motorikszarz kasuje mnie 300 bahtów, ale jadę. Taksówką z taksometrem byłoby z pewnością taniej. Ale co tam. Dojeżdżamy po kilkunastu, czy kilkudziesięciu minutach pod ambasadę. Na chodniku przed budynkiem robię ksero, zdjęcia u samochodowego fotografa i już stoję w kolejce po wniosek. Wypełniam, składam, gdy na wyświetlaczu pojawia się mój numerek i ..….. odbiór wizy za kilka godzin. Koszt 1260 bahtów, gdy chce się wizę tego samego dnia. Tę opcję wybieram. Dla porządku, informacja. Wizę do Birmy, można wyrobić w Berlinie, Bangkoku, lub (od niedawna on- line). I tę wersję trzeba sprawdzić wybierając się do tego niezwykle ciekawego kraju. Wychodzę przed budynek i ……..kurka, co tu robić? Podchodzę do jakiegoś tuk-tukowca, który stoi przy ulicy i  pytam go czy zawiezie mnie do Lumpini Park, ponieważ mam kilka godzin czekania na wizę . A on skład mi taką oto propozycje, iż po-obwozi mnie po kilku miejscach w Bkk, potem przywiezie tutaj, odbiorę wizę, a potem zawiezie mnie do hotelu. Całość imprezy będzie mnie kosztować jedyne 100 bahtów (10 zł)!  Jak to możliwe, że tak tanio? Spieszę wyjaśnić. Otóż po Bangkoku można pojeździć  tuk-tukiem za darmo. Warunek jest jeden. Kierowca zawiezie nas do kilku sklepów, np. z garniturami lub jubilerskich. I tak proponuje mi mój szofer, że zawiezie mnie do trzech krawców i jubilera. Zgadzam się. Jedziemy. Najpierw sklep nr 1. Wszedłem,  pokręciłem się nieco i wyszedłem. I już. Kierowca dostaję prowizję za przywiezienie klienta. Obojętnie, czy coś kupisz, czy nie, tuk-tukarz bierze swoją działkę. Potem mamy jechać do parku Lumpini, ale mój szofer-przewodnik namawia mnie mocno na odwiedzenie Farmy Węży, która jest nieopodal parku. Kurka, nie lubię węży w terrariach, ale namawia mnie usilnie, bo to podobno hit Bangkoku. Węża to ja mam na co dzień, …….w kieszeni. Zresztą, pomiędzy kieszeniami  też mam wężyka. Nieco mniejszego. Ulegam w końcu i jedziemy. Oglądam z zaciekawieniem ulice miasta. Po drodze mijamy słynny Patpong, dzielnicę-ladacznicę, jak ją w myślach nazywam. Wieczorami zamienia się w krainę seksualnej rozpusty, podobnie jak Soi Cowboi i Nana Plaza. To obowiązkowe punkty w Bangkoku dla seks-turystów, którzy zjeżdżają tu z całego świata. W dzień Patpong nie robi na mnie wrażenia. Podobno w nocy jest zupełnie inaczej, zagaja kierowca, którego ulubionym tematem jest bum bum.
    W końcu dojeżdżamy na Farmę Węży. Wysiadam a tuk-tukarz  będzie czekał. Kupuję bilet wstępu za 200 THB i oglądam te węże. Farma powstała przy tajskim Czerwony Krzyżu. Turyści nie są jednak celem tej farmy. Głównym celem jest obserwacja węży, prace badawcze nad nimi, a przede wszystkim dojenie  jadowitych węży i żmij czyli pozyskiwanie od nich jadu. Po co? Spieszę wyjaśnić. Jest na świecie wiele teorii spiskowych na różne tematy. Ja mam swoją na temat tego miejsca. Pobiera się toksyczny jad od tych  gadów i w jakiś tajemniczy sposób, prawdopodobnie drogą pokarmową, aplikuje się go wszystkim teściowym na całym świecie. Taką mam teorię. Na szczęście, mojej ex- teściowej chyba nie zaaplikowano, bo to równa babka. Może akurat się odchudzała (co robi często) i ominął Ją podstępny posiłek. Z reszty jadu robi się serum (surowicę), w którą zaopatrywane są szpitale. W Tajlandii występuje ponad 170 gatunków węży, z czego 56 jest jadowitych. Ten ośrodek jest ratunkiem dla ukąszonych. Wchodzę do budynku. W środku pełno terrariów z wężami. Robię kilka fotek, ale nie jest miło. Po wczorajszej nocy, kociokwik w głowie. Oglądanie węży nie służy mi. Mimo to wchodzę na pierwsze piętro. A tam horror. Węże w wielkich menzurkach wypełnionych formaliną, szkielety, pokrojone węże i zdjęcia ludzi z uszkodzeniami ciała po ukąszeniach gadów. W pewnym momencie odwracam głowę, a na stole leży człowiek. Martwy. Nie wiem jak jest spreparowany, ale wieję stąd gdzie pieprz rośnie, czyli wychodzę przed budynek. Nie wiem, czy to makieta człowieka , czy to człowiek wypchany, lub jakoś inaczej spreparowany, ale mam dość tego miejsca. Idę na kawkę i wracam do tuk-tuka.




    
      Jedziemy do krawca, potem do restauracji na obiad.  Zajadam pyszną wołowinkę z warzywami i spełniam kufelek piwa Leo, które jako lepsze, wyparło Changa. Siedzę na zewnątrz miłej knajpki i obserwuję leniwie ludzkie mrowisko Bangkoku. Po chwili podjeżdżamy do sklepu jubilerskiego z marmurowymi schodami i czerwonym dywanem. Odźwierni otwierają i …..jaki ogrom i przepych. Kurka, ale ceny zwalają z nóg. Jeszcze dwóch krawców i jedziemy pod ambasadę. Czekam kilkanaście minut, po czym odbieram upragnioną wizę do Birmy. Jedziemy do hotelu, płacę umówioną stówkę i już wskakuję pod prysznic. Choć kto był w Azji to wie jak wygląda wskakiwanie pod prysznic….. Mam dwa dni do zagospodarowania. W planach mam odwiedzenie Parku Narodowego Khao Yai. Chcę się jeszcze tego wieczora dowiedzieć jak się tam dostać, kupić bilet na jakiś transport, jak się da i ……unikać miejsc z muzyką live. Gdy płynie z gitar dźwięk the Doors, lub tego typu dźwięki mogę nieźle zaciągnąć z kufla, a jutro chcę być w formie. Jem więc przykładnie kolację z jednym Leo ( no może dwoma), kupuję bilet na busa do Pak Chong i do hotelu. Krótka wizyta na basenie, na dachu i melduję się grzecznie w pokoju. Dobranoc. 

piątek, 19 grudnia 2014

16. Znowu w mieście dzikich śliwek

17.11.2014

    Siedzę w dobrze mi znanej z poprzedniego roku knajpce na  Soi Rambuttri w Bangkoku. Godzina przedpołudniowa. Dotarłem tu z lotniska busikiem za rozsądną cenę i zainstalowałem się w swoim ulubionym hotelu - Rambuttri Village. Teraz zajadam pyszne, tajskie śniadanko i piję mocno schłodzone piwko.  Z reguły nie zaczynam dnia od piwka, ale za chwilę idę spać. Nie zamierzam walczyć z jet lagiem (zmęczenie spowodowane różnicą czasu).
  
Garstka technicznych informacji. 
     Rozpoczynam dziś swą kolejną azjatycką przygodę. Tym razem mam w planach: Tajlandię, Birmę, Malezję i Laos. I ….cały miesiąc przygód przede mną. Jeśli chcecie, to jedźcie ze mną, czyli czytajcie kolejne wpisy. A najlepiej, pojedźcie do Azji Południowo-Wschodniej. To jest główny cel mojego bloga. Zachęcić, zaintrygować, zaciekawić, pokazać, że nie trzeba do tego jakichś wielkich talentów, odwagi czy zawrotnych sum pieniędzy. Nie jestem podróżnikiem i na takiego nie chcę się kreować i z tego powodu,  być może do kogoś dotrę. Z radością stwierdzam, że jest garstka osób, którym moje poprzednie wpisy podobały się. I choć nosiłem się z zamiarem zaprzestania pisania, to jednak będę kontynuował proceder. Pochwalę się w tym miejscu (ach, próżności ludzka), że mój wpis o podróży przez jezioro Tonle Sap w Kambodży otrzymał nagrodę na portalu: globtroter.pl. 
Tak jak „w poprzednim sezonie” proszę o wybaczenie błędów ortograficznych, interpunkcyjnych i innych niedociągnięć. Nie mam nijakiego przygotowania, jeśli chodzi o słowo pisane. W razie pytań, proszę o kontakt : ar.mal@interia.pl. Komentarze pod postami (choć za dużo ich się nie spodziewam) mile widziane. Postaram się umieszczać więcej zdjęć w kolejnych wpisach. A propos, zapraszam do obejrzenia kilkudziesięciu ujęć z Birmy: https://www.youtube.com/watch?v=xuMw9KrVIfo&spfreload=10
Koniec garstki technicznych informacji.
    
   Tak więc kończę śniadanko i niespiesznie udaję się do hotelu. Jeszcze rozmawiam chwilę z kolegą- Birmańczykiem, którego poznałem w zeszłym roku, a który jest naganiaczem do krawca i znikam w czeluściach korytarza. Po chwili śpię snem sprawiedliwego w swoim pokoiku.

    Po południu leniwie krzątam się po dobrze mi już znanych uliczkach. Z radością stwierdzam, że słyszy się polskie głosy. Czyżby to efekt mojego bloga?;) Co jeszcze rzuca mi się w oczy? Mnóstwo sprzedawców aparatów fotograficznych na wysięgniku do robienia selfie, czyli samojebek, jak się to teraz określa. No cóż, znak czasów. Po kolacji w postaci rybki z grilla, udaję się w tą część Rambuttri gdzie grają na żywo soliści i zespoły. Wieczór jest przecudny. Poznaję 3 Niemki, Duńczyka i Holendra i bawimy się długo w noc. Rzekłbym, za długo. Ale tak już ze mną jest, gdy po wielu miesiącach posłuchy, brzmią mi w uszach dźwięki gitar. Potem jeszcze pląsamy na ulicy w rytmie techno, co już nie jest w moim stylu. Ale po takiej konsumpcji, jak dzisiejszego wieczoru, wszystko się może zdarzyć. I się zdarza. Wracam do hotelu o 3 w nocy.