Polecany post

104. Książka: Banany i cytrusy, czyli leć do Afryki

czwartek, 30 października 2014

12. Local market w Battambang


04,05.12.2013

    Battambang jest drugim, po Phnom Penh, największym miastem Kambodży. Ma ciekawą, piękna architekturę kolonialną. Na szczęście, nie jest miejscem obleganym przez turystów. Po przypłynięciu łodzią z Siem Reap wysiadam na brzegu rzeki  wraz z kilkudziesięcioma pasażerami i natychmiast jesteśmy atakowani przez tuk-tukowców. Całe stadko. Dostrzegam gościa z tabliczką: Katrin, Senghout Hotel i idę do niego. ,,Zawieziesz mnie do tego hotelu?", pytam. ,,Jasne", odpowiada. Katrin nie przypłynęła tą łodzią, choć miała rezerwację w hotelu. Za to do hotelu przywieziono mnie. Za darmo. Hotel jest piękny, super wyposażony, ma basen i wiele innych bajerów. Zamawiam pokój na 2 doby. Płacę od razu 22 dolary za cały pobyt. Dostaję pokój 303. Jadę windą, odnajduję pokój, zostawiam graty i idę na dół rozmówić się z tuk-tukowcem. Wynajmuję go na dzisiejsze popołudnie i wieczór, na 3, może 4 godziny i na cały dzień jutro. Ustalamy kwotę na 15 dolarów. Może dam mu coś ekstra, jak będzie ok. Ma na imię Thean, jest sympatyczny i dość szybko zakumplowujemy się. Mówi mi, że on i jego tuk-tuk jest sławny w Battambang, ponieważ woził kilka lat temu Angelinę Jolie. To z Battambang słynna aktorka adoptowała dziecko. Mówi, że jutro przyniesie z nią zdjęcia, jeśli chcę. Nie chcę. Aczkolwiek, zastanawiam się czy nie mówią tak (że ją wozili) wszyscy tuk-tukowcy w Battambang. Zdjęcia zrobić …dla fotografa …nie problemu. Tu też mogą mieć Photoshopa.  Pyta się co chcę zobaczyć, przeżyć dziś i jutro. Gdzie ma mnie zawieść i opowiada mi trochę przy kawce o khmerskich zwyczajach, o sobie, rodzinie, itp. Potem obwozi mnie po mieście, krótki rekonesans. Zwiedzamy bankomat i jedziemy do restauracji. Za dolarka jem dość dobre jedzenie… Siedzimy na balkonie. 


Obserwuję ulicę i co się na niej dzieje. A dzieje się dużo. Setki motorowerów, rowerów, mnóstwo młodzieży szkolnej. Trąbienie, gwar, ciepło, ciekawie, smacznie. Czuję się świetnie, błogo. Thean mnie pyta, czy nie chcę jakiejś ,,koleżanki’’ do hotelu na noc, żebym nie czuł się samotny. Nie chcę. Gadamy, jest przyjemny, gorący wieczór. Potem jeszcze proszę go o podwiezienie mnie do sklepu po jakiś prowiant i piwko do hotelu. Tu proponuję mu browarka do domu. „A mogę poprosić o litr mleka  dla dzieci, zamiast piwa?” I weź tu gadaj z Azjatą i mu coś proponuj. Jakoś zrobiło mi się przykro. W hotelu sprawdzam pocztę a tu wiadomość od Da z dyskoteki w Siem Reap. Pisze, że miło im było mnie poznać i kilka miłych tego typu słów i fotkę na której jestem…
    Rano o 8.30 siedzimy i pijemy kawkę w kawiarni. Na ścianach półki z książkami. Proszę Thana, żebyśmy w pierwszej kolejności  pojechali na local market (rynek). Jedziemy. A tam:





































czwartek, 23 października 2014

11. Tonle Sap


04.12.2013
  
  Podróżowanie po Kambodży jest, wbrew pozorom, proste. W cenie biletu z Siem Reap do Battambang mam transfer z hotelu na przystań. Kilkanaście kilometrów. O 6.30 wsiadam do tuk tuka i jeździmy po mieście zebrać kilku podróżnych. Zabieramy ok. 50 letnią Amerykankę, gościa z Hong Kongu i dwóch młodych Czechów. Jest wesoło, dobre nastroje towarzyszą wszystkim. Widzę mnichów zbierających jałmużnę na jednej z ulic. Piękne widowisko, czy raczej zwyczaj. Kiedyś opiszę. Jedziemy kilkanaście kilometrów i już jesteśmy na przystani. Czesi wsiadają do speedboatu (szybkiej łódki), która zawiezie ich do Phnom Penh, reszta, w tym ja, wsiadamy do slowboatu (wolnej łodzi) do Battambang.
Zajmuję miejsce na dolnym pokładzie. Na górnym jest lepszy widok, ale boję się poparzenia słońcem. Jeszcze tylko ostatnie  zakupy od miejscowych przekupek, które przechadzają się z tacami z jedzeniem po łódce i wypływamy z przystani. Wkrótce prujemy jezioro i czuję się jak na morzu. Nie widać brzegów. Smaruję się kremem do opalania, bo słońce operuje mocno. W drugim rzędzie foteli, na prawej burcie, siedzi piękna Khmerka. Co chwila robię jej zdjęcie, udając, że fotografuję coś po jej stronie łodzi. Jest ubrana grubo, rękawice, chusta. To ochrona przed słońcem. Nie chce sobie psuć urody opalenizną. Sądzę, że jest z kambodżańskich ,,wyższych" sfer.
Fascynuje mnie jej zachowanie i uroda a ona zorientowała się, że co chwilę jest ofiarą aparatu fotograficznego białasa. Tak płyniemy prując wodę przy głośnym warkocie silnika.
    Jezioro Tonle Sap to największy akwen wodny w Indochinach. Jest płytkie. Głębokość waha się od 0,2 do 14 metrów. Jednak często poziom wody, a więc i głębokość się zmienia, w zależności od opadów. Powierzchnia jeziora jest zmienna, waha się od ok. 2500 w porze suchej do ok. 15000 km² w porze deszczowej. Jest jednym z najbardziej zasobnych w ryby słodkowodne akwenów na świecie. Występuje tu ich ok. 300 gatunków. Na Tonle Sap i przy brzegach mieszka około 1,2 miliona ludzi. To najbiedniejsza część Kambodży. Zarobki, podobno, ledwie przekraczają dolara. Dziennie! Martwiłem się, że nie mam butów, dopóki nie zobaczyłem człowieka bez nóg. Tyle można powiedzieć.
    Wpływamy w obszar nieco zadrzewiony i zakrzewiony. Tu są płycizny. Po chwili znajdujemy się  w obszarze pływającej roślinności. Mnóstwo tu wodnego ptactwa, wyskakujących z wody ryb. Widać bogactwo świata fauny. Co chwilę krajobraz się zmienia. Wtem, widzę pierwszą pływającą wioskę. Na tafli wody kołysze się cała wieś. Współtowarzysze podróży, jak jeden mąż, podnoszą swe aparaty do oczu. Zwalniają spusty migawek. Płyniemy przez wieś. Zaglądamy z łodzi niemal do chat. Są biedniejsze domostwa i nieco bogatsze. Ludzie przyjaźnie machają do nas. Mijamy restauracje, sklepy. Wszystko rozkołysane gdy przepływamy obok. Domki unoszą się na podestach. Te na pustych beczkach. Niektóre domki pięknie pomalowane, niektóre niezwykle ubogie. Jak to na wsiach. Mnóstwo dzieci w domostwach, na łódkach, łódeczkach. Pływają do i ze szkoły. Wiele z ich jest ubranych w pięknie białe koszule. Wszystkie machają do nas. I następna wioska, następna  i jeszcze wioska. Świątynia na palach. Wioska. Pomiędzy nimi suną łódki. W pewnym momencie, w którejś z wiosek, łódź nasza zwalnia i zatrzymujemy się w sklepiku. Wszyscy wysiadamy rozprostować kości w sklepie na wodzie. Troszkę się buja. Kupujemy napoje, przekąski. Szefowa uwija się jak w ukropie. Kilkuletnia córka jej pomaga. Robię jej zdjęcia.  Gdy to zauważa idzie się wykąpać. Obok ta rodzinka  ma jakiś warsztat i stację benzynową. Tam dzieciak idzie, daje nura do jeziora i znika na kilkadziesiąt sekund. Po chwili wychodzi, zaczyna się namydlać i znów daje nura. Tuż obok, jakieś 30 metrów od dziewczynki facet wężem wypompowuje ścieki do jeziora. Pewno opróżnia toaletę. Cóż. Tu piorą, tu się kąpią, tu załatwiają swoje potrzeby fizjologiczne, stąd jedzą ryby. Panta rhei, wszystko płynie. Jezioro daje sobie z tym radę, ludzie jak widać też, żadnych epidemii nie ma. W sklepie jest, oczywiście, domek dla duchów. 


   Po chwili płyniemy dalej. Wciąż lustruję wzrokiem otoczenie. Ta łódź, to nie jest tylko podróż od punktu A do punktu B. To podróż w niesamowity, jakże inny od naszego świat. Jest dużo czasu, myśli kołaczą się po pustostanie mojej głowy.  Płyniemy teraz w niewiarygodnych okolicznościach przyrody. Nie ma tu wiosek. Tylko stare łodzie przycumowane do krzaków, czy czegokolwiek. Bieda piszczy i wyziera z każdej takiej łodzi. Bieda, bieda…Byłem tam kiedyś... ale nie podobało mi się. Przechodzi mi przez myśl. Przy jednej takiej skrajnie biednej łodzi, kołysze się jakby balia. W bali siedzi kilkuletni chłopiec, sprawdza coś w sieci. Jest nagi. Z jego boku, zamiast ręki, wyrasta krótki, poziomy kikut. Krtań mi ściska, po policzku spływa łza. Ale o tym sza. Cicho sza. Nikt o tym nie musi wiedzieć. Zmienia się optyka postrzegania świata, oj zmienia. Chciałbym, żeby ten świat zobaczyli co niektórzy z moich znajomych, rodziny. Szczególnie ci, którzy codziennie psioczą na swój los, niskie zarobki, itp. Chcę oderwać się od posępnych myśli.
Lżej na duszy.
Patrzę na współtowarzyszy podróży. Już mi lepiej, lżej na duszy. 
   Następnie krajobraz znowu się zmienia. Wpływamy w rzekę. Po obu stronach domy na palach i dość strome brzegi. Jest pora sucha, więc woda niska. Gdy przyjdzie pora deszczowa poziom wody podniesie się o kilka metrów. Na wielu takich skarpach są drabiny, żeby był lepszy dostęp do rzeki. Jest środek dnia, więc mnóstwo ludzi na łódkach sprawdza sieci. Całe „tabuny” dzieci na brzegach entuzjastycznie machają do nas, ludzi na łodzi. Zawsze to jakaś zmiana w ich codziennym, wodnym  życiu. Ludność utrzymuje się  głównie z rybactwa. Łapią ryby, suszą na słońcu lub sprzedają w stanie surowym. Można się domyślić, że za grosze. Niektórzy hodują wychudzone krowy. Wszędzie pełno śmieci. Koszmar. Nie ma tu pojęcia ekologii,
recyklingu lub tego typu rzeczy. Kiedyś używali liści bananowca do pakowania, dziś dotarły tu plastikowe torby. Przyzwyczajenie po liściach pozostało. Wyrzucają reklamówki byle gdzie. Widać piękne palmy oblepione śmieciami. Kuriozalny widok. Zbliżamy się do Battambang. Śmieci coraz więcej. Pale na których opierają się domy coraz wyższe. Dobijamy do brzegu. Kończy się najpiękniejszy, najciekawszy rejs mojego życia. Tysiące myśli przeleciało mi przez głowę przez te 8 godzin.
Oto kilkadziesiąt fotek:
https://www.youtube.com/watch?v=VwTOpNC5r6U&spfreload=10

   Gdy wysiadam z plecakiem z łodzi dzieje się coś dziwnego. Jakbym się zaczął krztusić. Jakby drgawki? Mdleję? Myśla taka. Co u licha? Śliny nie mogę przełknąć. Duszę się. Po chwili przechodzi. Oddycham z ulgą. Okazało się, że połknąłem coś dużego. Był to bakcyl. Wielki, podróżniczy bakcyl.



piątek, 17 października 2014

10. Angkor

03.12.2013

    Chyba każdy wie, nawet dziecko, kim był Suryawaman II. To podstawa wiedzy o historii. Mowa tu, oczywiście, o dziecku kambodżańskim i realiach Kambodży. Suryawaman II wielkim władcą był i zbudował Angkor Wat. Jeden z siedmiu cudów średniowiecznego świata. Największą sakralną budowlę na świecie. W kompleksie Angkoru, który rozpościera się na obszarze 400 kilometrów kwadratowych Angkor Wat, czyli Świątynia Miejska jest budowlą sztandarową. Powstawanie tego miasta datowane jest na wieki od IX do XII. Angor jest uznawany za największe miasto sprzed rewolucji przemysłowej. Mieszkało tam milion ludzi. Warszawa miała powstać dopiero za kilka stuleci.




  Jest upalne, grudniowe popołudnie, jakkolwiek to zabrzmi. Wracam pełen wrażeń ze zwiedzania trzech najważniejszych świątyń w kompleksie Angkoru: Angkor Wat, Bayon, Ta Phrom. Niestety, na więcej nie pozwala czas.
Nie będę ich opisywał, jest tego dużo w Internecie, można poczytać, jeśli kogoś temat interesuje lub wybiera się do Kambodży. Powiem jedno. Warto było tu być i czuję niedosyt. Szczególnie Ta Phrom zrobiła na mnie wrażenie. Pokazuje moc dżungli. Kręcili w niej kilka scen do ,,Tomb Raider" z Angeliną J. Jest sporo turystów, ale da się żyć. Bywały miejsca, gdzie chwilami byłem sam. Poza tym atmosfera niezwykła. Małpy, słonie, dźwięki dżungli. Nieprawdopodobne miejsce.  Zabytek nr 2 w moim życiu. Pierwszym jest pałac  Bismarcka w Warcinie. Tam uczęszczałem do technikum leśnego.
    A oto kilka fotek zebranych w krótki filmik. Zaczyna się od wróżbitki, potem fotografie, po czym pokazuje kobietę w dżungli. Filmik jest mojego autorstwa a muzykę skomponował islandzki i pewno nikomu nieznany Sigur Ros. Popatrzcie cierpliwie:

    Wracamy piękną, zacienioną drogą do Siem Reap. Wiele tuk tuków jedzie jeszcze w tamtą stronę. Widno będzie, wszak  4 godziny. Tubylcy machają mi przyjaźnie. Niewiarygodne jacy tu są ludzie. Przyjacielscy, uśmiechnięci, życzliwi. Jesteśmy biali, bogaci w ich mniemaniu. Mogliby nas nie lubić za to i za wiele innych, dużo gorszych rzeczy. U nas jak się komuś wiedzie - ,,…ny Żyd’’ czasem leci tępy, zawistny komentarz. Wyprzedzamy kilku rowerzystów, ponieważ co niektórzy turyści zwiedzają Angor na rowerach. Można je wypożyczyć za grosze (1 dolar za dzień) w licznych wypożyczalniach. Jesteśmy w Siem Reap. Żegnam się z tuk tukowcem na 4 godziny. Ma być o 19 pod hotelem i pokazać mi wieczorne życie tego miasta. Odświeżam się w hotelu i wychodzę szukać jakiegoś miejsca gdzie kupię bilet do Battambang na jutro. Znajduję biuro turystyczne, czy coś podobnego, budzę śpiącego w hamaku chłopca i kupuję bilet na łódź. Będę płynął ok. 8 godzin jeziorem i rzeką z Siem Reap do Battambang. Targuję cenę na 15 dolarów, choć mam wrażenie, że przepłacam. Jeszcze chłopiec ma w tej cenie kupić znaczek na kartkę pocztową do K. (córci) i wysłać na poczcie. Dziękuję mu i wychodzę. Idę poszukać kawy. Po kilkunastu metrach widzę 2, 3 stoliki na chodniku. To wietnamska knajpka. Zamawiam kawę z lodem. Cena - 1500 rieli. Niecałe pół dolara. Do tego herbata. Gratis. Cena dla białasa, raczej. Miejscowi w Kambodży średnio zarabiają 3 dolce dziennie. Za swoją godzinną pensję mogę wypić tu morze kawy. Za swoją dzienną pensję Khmer będzie miał problem w Bergen, gdzie mieszkam,  aby wypić jedną filiżankę kawy. Zostawiam to bez komentarza. 

    Piję i oglądam życie ulicy. Jest miła atmosfera, wielu ludzi oferuje jedzenie z różnego rodzaju wózków, dwukółek, rowerów, kijów, itp. Przejeżdża kambodżański traktor z przyczepą. W pewnej chwili widzę, jak w środku mojej knajpki jakaś kobieta leży sobie na tapczanie.  Cykam fotkę, która ma pokazać, jak oni wykorzystują każdą wolną chwilę, żeby poleżeć w cieniu. Zauważa to i coś szepce do szefowej. Po chwili ta przychodzi i:
- Cooo? Podoba ci się moja siostra?- pyta.
- Nie, nie, ja tylko tak fotkę chcia…
- Zrobiłeś jej zdjęcie, to znaczy, że ci się podoba - rzecze do mnie wietnamskim angielskim.
- Nie, nie, ja tylko…
- Dobra, słuchaj - mówi – ona ci zrobi dobry masaż za 4 dolary. Godzinę albo półtora, z happy endem.
-  Nie, nie ja tylko kawy…
-  Nie bądź głupi…
I tak mnie namawia do grzechu ze 2, 3 minuty, a ja się wiję jak piskorz. Jednak moje kłamstwo, że przyjdę wieczorem o 8-ej powoduje, że daje mi w końcu spokój.  Przyszedłem się napić kawy a tu się okazuje, że oferują też desery ;).  Kurczę, nie jestem seksturystą. Nie pojechałem do Pattayi w Tajlandii, czy do Sihanoukville w Kambodży, gdzie jeździ wielu rządnych tego typu rozrywki. Ale i tu spotykam się, nie bójmy się tego wyrażenia, z nadzwyczajną gościnnością w kroku.

   Postanowiłem coś zjeść.  Oczywiście nie w restauracji dla białasów, tylko jak miejscowy. Kilkaset metrów spaceru i już widzę odpowiednie miejsce. Oto rodzinny interes na poboczu ulicy. Kilkuosobowa rodzina mieszka tutaj i ma dwie jakby lady na których skwierczą na grillu szaszłyki, ryby, warzywa i inne dobra. Tu zarabiają, tu żyją. Mają hamaki,TV, rowery, kilka wychudzonych kur. I sielską, rodzinną atmosferę. Zamawiam rybę, ryż i małego, zmrożonego w lodzie Angkorka. Sztućców nie podają, nie ma. ,,Jedz jak człowiek - palcami’’ -  domyślam się bardziej niż rozumiem. I tak mam szczęście, że jest stół. Normalnie, jedzą  siedząc na matach, po turecku. Gdy jem, rozmawiamy, oni po khmersku, ja po polsku. Chłopiec przyjechał ze szkoły i zajada szaszłyka. Nie wykluczam, że ze szczura! Jest miło, bardzo miło, nieziemsko się czuję wśród tych serdecznych ludzi. Ryż jak ryż, paskudny, ryba wyśmienita. W pewnym momencie córka matce przeszukuje głowę przy stole w poszukiwaniu gnid lub wszy. Nie ma problemu, nie dziwi nic. I nie przeszkadza. W Europie to by było nie do przyjęcia dla mnie, ale tu nie przeszkadza. Można się o tym przekonać dopiero będąc tu, wdychając tutejsze powietrze, będąc wśród tych ludzi. Tak serdecznych, uśmiechniętych, ciekawych świata, życzliwych. Chciałoby się swoje serce dać im na tacy. Tacy są. Płacę, dziękuję i idę na przedwieczorny spacer po zaułkach miasta. Spaceruję chyba z półtorej godziny, podziwiając egzotykę miejsca. Pierwszy raz w Azji. Dziwi wiele rzeczy. Jakże odmienny świat od naszego. Ale tu ludzie wyglądają na szczęśliwszych niż w Europie. Mimo biedy. Takie odnoszę wrażenie. W Europie twarze wydają się ,,wykrzywione dobrobytem”. Tu jest inaczej. Bardzo inaczej.





   
   O 19 wychodzę przed hotel. Okazało się, że kierowca tuk tuka czeka na mnie już od 18-ej. Rozpiął hamak pomiędzy drzewem a maszyną i kima. ,,Na wszelki wypadek, jakbyś mnie potrzebował wcześniej, Ser". Rozbraja mnie to. Jak tu nie kochać tych ludzi? W Europie takie coś się raczej nie zdarzy. Z hamakiem na pewno. Jeździmy i zwiedzamy wieczorne miasto. Do 22-ej. Potem żegnamy się.
      Nie będę opisywał tego, jak wygląda miasto wieczorową porą, bo to temat na osobny post. Opowiem ostatnią historię tego dnia. Znamienną.
Klapki przed wejściem do fryzjera

Multikino

Jest upał, ale o urodę (białość) trzeba dbać

Ale wielka zabawka
     
    Około 22.30 złapał mnie głód. Postanowiłem coś zjeść na ulicy. Nie za długo mogę zabawić, ponieważ o 5.30 pobudka. Wychodzę, a tu ciemno, głucho, wszystko pozamykane. Widzę tylko pralnie. Kobiety piorą i prasują pośród unoszącej się pary. Małe rodzinne interesy. Przechodzę kilkaset metrów i już jestem bliski rezygnacji, gdy nagle słyszę jakąś muzykę. Idę ku niej. Budynek jakby nasza remiza strażacka na polskiej wsi, tylko bardziej odrapany. (Tu chyba nie mają unijnych dopłat.:))Jest tu totalne zadupie. Białych nie uświadczysz. Trochę strach. Zaglądam do środka i natychmiast cofam głowę. Pośród głośnej muzyki (połączenie disco polo  i khmerskiego hip hopu) grupa ok. 50 wyrostków i kilka dziewczyn bawią się na całego. Alkohol leje się strumieniami. Wielu mocno chwieje się na nogach. Co robić? Jest jak na polskiej, wiejskiej dyskotece. Same swojaki. Gdyby jakiś murzyn czy skośnooki wszedł sam znienacka w takie towarzystwo w Polsce, to raczej marny jego los. Do stolika by nie doszedł. Na swoje zamówienie by się nie doczekał. Tańczyłby nad własnym grobem. Lub szpitalem.  Co tu robić? Pękam trochę. Ale sam nie wierząc w to co robię, wchodzę z mimowolnie zaciśniętymi pięściami. Po Europejsku. Towarzystwo patrzy na mnie z niedowierzaniem…Widzę  w świetle stroboskopów jakieś błyski. To noże?  Może? Nie, to zęby się świecą w rozpromienionych radością twarzach. Podbiega do mnie dwóch z tego towarzystwa, usadawiają przy stoliku, kiwają na kelnera, żeby zagęszczał ruchy. Zamawiam piwo, kurczaka z ryżem i warzywami. Są sztućce. Co rusz ktoś podchodzi do mnie …i robi sobie ze mną zdjęcie. Jeden daje mi swojego maila, chce żebyśmy pisali do siebie. Wciąż zapraszają mnie do stołu ustawionego w podkowę. Wygląda jakby ktoś miał tu urodziny. Niektórzy ściągają podkoszulki, prężą muły. Jak  w Polsce, na wsi, 30 lat temu.  Takie mam cały czas skojarzenia. Niewiarygodne!!! Jest jak w niebie!!! Piję następne piwko, nie chcę wszak nikogo tu urazić. Jest kilka pięknych dziewczyn. Są dumne i nie zwracają uwagi na białasa. I to jest piękne. Jestem lepki od potu, jest gorąco, a wielu chce mnie koniecznie objąć i przytulić! To co tu przeżyłem to najpiękniejsza przygoda dyskotekowa w moim życiu. Nie licząc przygód z kobietami.:)
  
  I niech nikt mi już  nigdy w życiu nie pieprzy o polskiej gościnności !!  Może była, ale kiedyś.

   
    Muszę iść, choć żal. Za 4 godziny pobudka. Wracam do hotelu leciuchno zważony. ,,Dziwny jest ten świat... Przyszedł już czas, najwyższy czas, nienawiść  zniszczyć w sobie…"  Za chwilę wpadnę w kambodżańskie objęcia  Morfeusza. To był piękny dzień. Cudny.