Polecany post

104. Książka: Banany i cytrusy, czyli leć do Afryki

niedziela, 27 września 2015

54. Zatoka opadających smoków

21.05.2015
   
    

   Wietnam. Stoję na przystani nad brzegiem Morza Południowochińskiego, a dokładniej w Zatoce Ha Long będącej odnogą Zatoki Tonkińskiej. Podróż z Warszawy na koniec Azji lądem powiodła się. Cieszę się niezmiernie. Trzy niesamowite tygodnie. Tysiące przejechanych kilometrów. Tylu wspaniałych ludzi poznałem, tyle rzeczy widziałem, tyle rzeczy dobrych zjadłem, tyle przeżyć zmieściło się w jednym małym sercu. I nawet już ,,Samotny Wilk” się nie liczy. Coś pięknego. Przede mną  ponad tydzień w Wietnamie. Uwielbiam Indochiny, więc powinno być super.
     

Wczorajszy dzień spędziłem jadąc autobusem z Nanning do Hanoi. Dotarłem do stolicy Wietnamu po południu i zainstalowałem się w hotelu Serendipity. Pokój kosztuje tam 20 dolarów za dobę, co jak na warunki wietnamskie (backpackerskie) jest ceną niemałą. Skusił mnie jednak luksus jaki panował w pokoju, który obejrzałem. Czasem trzeba. Spędzę w nim kilka nocy, jeszcze nie zdecydowałem ile. Zobaczę jak rozwinie się  sytuacja. Niemal od razu po podjęciu decyzji, że zostanę w tym hotelu, wykupiłem jednodniową wycieczkę do zatoki Ha Long. Bilet kosztował 650 000 dongów, czyli około 30 dolarów. W cenie biletu zawarty jest przejazd busem w dwie strony, rejs statkiem po zatoce, zwiedzanie jaskini, obiad, opieka przewodnika. Z tymi dongami to trudna rzecz. Przeżywałem już to pół roku temu w Laosie. Ciężko się połapać w tych przelicznikach na początku. Szczególnie, gdy często zmienia się kraje pobytu. Milion dongów (VND) to około 170 złotych. Człek płaci w knajpie 20 000 dongów za piwo i ma wrażenie, że przepłaca, a okazuje się, że to nawet nie jeden dolar.
      Przewodnik woła naszą grupę i wsiadamy na stateczek. Zajmujemy miejsca przy sześcioosobowych stołach. Podają bardzo wypasiony obiad. Pieczona ryba smakuje mi najbardziej. Siedzę z Koreanką, dwoma Francuzami i dwoma Holendrami. Można powiedzieć - prawie bal samców. Statek płynie wolno po zatoce, pośród dziesiątków podobnych jednostek. Jest to bardzo turystyczne miejsce, ale co się dziwić, skoro jest ono uznawane za jedno z najpiękniejszych miejsc na ziemi. To jeden z 7 nowych cudów natury. Turyści lgną w takie miejsca jak muchy do kup. A zatoka robi wrażenie, nawet dla kogoś kto mieszka nad norweskim fiordem i wędkuje w naprawdę niebywale pięknych miejscach. Z wód zatoki wystaje niemal 2000 wapiennych wysepek i skał. To miejsce znane z pocztówek, rycin i  filmów. Pływał tu nawet sam agent 007. Ha Long wiąże się z legendą o lądujących smokach w tych wodach w celu obrony Wietnamczyków przed najeźdźcą. Nie chce mi się jednak tej legendy przepisywać z Internetu. Nie taki jest cel mojego pisania. O UNESCO nawet nie wspominam.
     Po obiedzie wychodzimy na pokład. Słońce pieści nasze skóry. Przewodnik pokazuje nam miejsce w zatoce, a potem wskazuje na wietnamski banknot. Rzeczywiście, to miejsce jest na nim widoczne. Ciekawa sprawa, zobaczyć jakieś miejsce na środku płatniczym. Pośród naszej wielonarodowej grupy, wśród której dominują Koreańczycy, moją uwagę przyciąga… jeden facet. Chyba coś z nim jest nie tak. Albo ze mną. Jego dziwność polega na tym, że robi sobie selfie. Ale to już jest normą na tym świecie i to nie dziwi mnie jakoś wielce. Ale ten facet robi sobie zdjęcia non stop. Co wystaje skała z wody, łup zdjęcia. Jakaś wyspa, sesja fotograficzna. Nic go innego nie interesuje, byle tylko pstryknąć sobie fotkę na tle czegoś. Przepływa statek obok, to robi zdjęcie nie statkowi, ale sobie ze statkiem w tle. Co chwilę manipuluje coś przy i tak sztywnych 
włosach… i łup, następne fotografie. Nie przejmuje się wcale swoją śmiesznością, którą zauważyły nawet dwie młode Azjatki, które ukradkiem dworują sobie z niego. Gdy podpływamy do jakiejś kolejnej struktury wystającej z wody, a gość przepycha się łokciami wśród turystów, żeby zająć strategiczne miejsce na dziobie statku, nie wytrzymuję, idę na rufę. Tu jestem sam. No… niezupełnie, jest obsługa stateczku w postaci Wietnamczyka, który myje garnki i miejscowej piękności, która mu pomaga. Dżinsy, gustowny kapelusik, różowe rękawy samonośne, czy jak to się tam nazywa. Jest na czym oko zawiesić, w każdym razie. To zawieszam. Pytam się jej, czy mogę zapalić. Mogę. To zaciągam się trucizną po same pięty. Widoki powalają. Czasem robię jakąś fotkę, ale czuję, że to nie to.
     Dopływamy do wielkiej platformy unoszącej się na wodzie. Przewodnik każe wysiadać. Tu, na małych łódeczkach z miejscowymi wioślarzami, w dwu i trzyosobowych  grupkach można wpłynąć do jaskini, wyżłobionej przez tysiąclecia w wapiennej wyspie. Rozczarowujemy się w większości, bo atrakcja ta jest dodatkowo płatna. Niektórzy protestują, ale i tak zakładają kamizelki i wchodzą do łódeczek. Ja idę pod prąd, to znaczy w ogóle nie protestuję i nie zakładam kamizelki. Po prostu, jako jedyny, nie płynę tam. Czuję, że będzie to kicha za dodatkowego dolara czy dwa. Na platformie jest kilka miejscowych, wolę pobyć z nimi i poprzyglądać się ich codzienny rutynom, gdy turyści nie patrzą. Robię zdjęcia miejscowej śliczności i dwóm śmiesznym dziewczynkom, które pozują mi bardzo chętnie, przybierając wciąż nowe pozy. Rozmawiam z miejscowym staruszkiem, palącym coś w rodzaju fajki i cieszę się cieniem, bo gorąco jak diabli.
    









Po pół godzinie towarzystwo wraca. Ich miny mówią same za siebie. Miałem rację, że nie popłynąłem. Mam z tej platformy na wodzie całą masę pięknych zdjęć miejscowej ludności, głównie płci pięknej. Jestem zadowolony.
    Wracamy na statek i płyniemy do groty Hang Dao Go. Tu schodzimy z łajby na wyspę i wspinamy się pośród tropikalnej roślinności pod górę. Wspinamy się… dobre sobie, idziemy po schodkach, wszak ta zatoka to turystyczny cymes. Tu musi być wszystko podyktowane wygodą zblazowanego turysty. Jaskinia piękna, aczkolwiek Wietnamczycy skrzywdzili to miejsce, ustawiając gdzie tylko można (lub nie) kolorowe reflektory, podświetlając stalaktyty i stalagmity, których tu tyle co maku w makowcu. Kiczowato to wygląda, choć wielu może się podobać, szczególnie tym co to lubią kolorowo. Mnie, niekoniecznie.
     


Wracamy do brzegu. Kilka godzin pośród piękna morsko - górskiej przyrody wystarczy. Nasyciłem oczy pięknem. Jeszcze tylko przeżyć najgorsze. Cztery godziny busem z powrotem do Hanoi. Dystans ten to zaledwie 170 kilometrów, ale… to jest Wietnam.
     







    Wieczorem siedzę w knajpce niedaleko hotelu. Z nieba leje rzęsisty deszcz. Nigdy jeszcze nie widziałem deszczu w Indochinach, więc przyglądam się jak ludzie śmigają na motorkach owinięci foliowymi płaszczami lub też schowani pod kolorowymi parasolami. Przy sąsiednim stoliku siedzi jakiś Europejczyk. Deszcz z brezentowego dachu mocno ścieka i ochlapuje mu nogi. Zapraszam go do swojego stolika. Przyjmuje zaproszenie. Siedzimy, jemy kolację sącząc piwo Hanoi i rozmawiamy. Okazuje się miłym Francuzem, który jest w Wietnamie służbowo. Pracuje w firmie Loreal, która jest znana na całym świecie. Gość przyjechał tu niemal natychmiast po dwutygodniowym pobycie w Warszawie. Rozmawia ze mną tym chętniej. W Paryżu ma żonę i dwójkę dzieci. Sam jeździ po świecie i tak swe życie przędzie.  Siedzimy tu do 23.00, po czym udajemy się do swoich hoteli. Umawiamy się w tym samym miejscu jutro o 20.00. Znowu zjemy coś razem.
     
    Spędzę w Hanoi jeszcze 2 dni rozkoszując się ulicznym jedzeniem, spacerami nad pięknym jeziorem, odwiedzając ciekawe ulice i muzea. To piękny czas i miejsce. Lubię Hanoi bardzo… ale może to dlatego, że nie widziałem jeszcze Sajgonu, miasta które zrewolucjonizuje mój pogląd na temat wielomilionowych metropolii.


czwartek, 17 września 2015

53. Psina w Nanning

19.05.2015
                 Uwaga. Pod postem są drastyczne zdjęcia. Przedstawiają psy w formie spożywczej.


    Dzisiaj dzień zwiedzania, właściwie włóczenia się po Nanning. Jem śniadanie w małej knajpce dla lokalsów naprzeciwko mojego hostelu. Wystarczyło przejść przez ulicę, żeby do niej dotrzeć. Motorków na niej bez liku. No cóż, trzeba się przyzwyczajać. W Wietnamie będzie ich jeszcze więcej. Z obrazkowego menu na drzwiach wybrałem swoje danie za 7 juanów, zapłaciłem kasjerce siedzącej na zbyt wysokim stołku, odebrałem swoją porcję w okienku i zajadam jakąś warzywną zupkę z makaronem i dodatkami. Nie robi szału, bo makaron to nie wynalazek dla mnie, ale da się zjeść.
    

 Zjadam nie wszystko i idę na elegancki deptak, których pewnie sporo w tym mieście. Ciekawe, spodziewałem się tłumów, a tu ludzi nie za wiele. Gorąco. Ulica gładko wyasfaltowana, a na niej widzę moich 4 znajomych z hostelu, których poznałem wczorajszego wieczoru. Młode chłopaki z Kanady przyjechali do Chin… pojeździć na deskorolkach i teraz szaleją po tym deptaku w Nanning. Oj, piękna jest młodość i wolność. Dobrze, że w tym jeszcze uczestniczę.
    Nanning to kilkumilionowe, klimatyczne miasto na południu Chin. Posiada wiele pięknych wysokich budynków, ale przede wszystkim jest to miasto parków i zieleni. Roślinność tu występująca to przede wszystkim roślinność tropikalna. Jest na co popatrzeć.

w kasku też można chodzić
   
    I tak włóczę się po mieście bez celu, zagubiony pośród wąskich uliczek i  szerokich arterii. Gdzieś zasiadam na kawę, gdzieś kupuję sobie loda. Często wchodzę do sklepów z odzieżą. Nie, nie dlatego, że je lubię, wprost przeciwnie. Tam jest chłód, którego w mieście nie ma. No, i są sprzedawczynie, na które można pozerkać ukradkiem. Robi to większość facetów, ale nie wszyscy się przyznają. Ja jestem takim zerkaczem, żeby nie powiedzieć gapicielem. Nie raz mało nie wywinę orła, na chodniku, czy ulicy, jak się tak zazerkam. Śmieszy mnie tu szczególnie jedna sieć sklepów odzieżowych. Na świetlnej tablicy widnieje napis Playboy i głowa króliczka. Skojarzenie jest jednoznaczne i oto pewnie chodzi. Ale w środku próżno szukać golizny czy czegoś w tym rodzaju. To pewno tęsknota Chin za zachodem albo… chłit marketingowy.
zamiataczka ulic

    
   Po południu idę do swojego hostelu, kupić bilet na jutro do Hanoi. Zamawiam go u recepcjonistki, która świetnie mówi po angielsku. Odjazd mam jutro o 9.30 a za bilet mam zapłacić 168 juanów. Mam odebrać go w kasie dworca. Proste? Proste. Przy recepcji poznaję Szweda. Młodzian jedzie z Wietnamu i będzie się ,,pchał” do Pekinu. Potem chce ruszyć do  Mongolii. Zapalają mi się oczy na sam dźwięk nazwy tego kraju. Mówię mu, że tam byłem…, więc nie ma rady. U recepcjonistki zamawiamy po piwku i opowiadamy sobie, ja mu o Mongolii, on mi o Wietnamie. Włącza się do naszej rozmowy dziewczyna zza recepcyjnego kontuaru, który jest jednocześnie barem i oznajmia nam, że chce nam opowiedzieć kawał o Szwecji i pyta, czy jesteśmy zainteresowani, żeby go usłyszeć. Jasne, że chcemy. A ona opowiada jak to w Sztokholmie na przystanku autobusowym stoi dwóch osobników czekających na autobus. I stoją, jeden na jednym końcu przystanku, a drugi na drugim. I zanosi się śmiechem. WTF?! A gdzie jakaś puenta? I o co w ogóle chodzi? No to ona nam wyjaśnia, że to bardzo śmieszne i dla niej egzotyczne. Jak to tak stać, tak daleko od siebie? To według niej trochę głupie. W Chinach jak stoi 6 osób na przystanku, to wszyscy stoją blisko siebie. No tak, zauważyłem w Pekinie. Mrugamy do siebie porozumiewawczo ze Szwedem. Takie to są różnice na tym globie.




 
    Mój nowy kolega opowiada mi, że był na ulicznym obiedzie tam, gdzie jest targ nocny. Opowiada, że w poprzecznej do tego targu uliczce sprzedają psy do jedzenia. ,,Jak to psy?”, pytam. Dopijam resztę piwa, żegnam się z kolegą i idę tam zobaczyć. I tak miałem iść coś zjeść. A gdyby tak skonsumować  psa? No, nie całego, kawałek tylko. Myśl trochę mnie paraliżuje. Dam radę? Sam nie wiem. Postanawiam nie myśleć na ten temat, aż dojdę na miejsce i zobaczę, jak to wygląda. ,,Ło Matko Bosko… nigdy w życiu”. Niemal słyszę swój krzyk w myślach. Szczerze mówiąc, wolałbym zjeść szczura. Tego, co tu widzę, nie wziąłbym nawet do ręki. Jak to wygląda? Kto wrażliwy, niech opuści ten fragment. W niewielkiej budce, wiszą grillowane i pieczone psy. Przed obróbką termiczną zostały oskórowane i wypatroszone. Jeden z nieboraków ma niewielki otwór w brzuchu, także być może, został wypatroszony tylko częściowo. Pod szyją nie ma nacięcia, więc tchawica na pewno jest w środku. Są to sporej wielkości psy, a ja raczej spodziewałem się małych kundelków. Są przygotowane z głowami, z których wystają kikuty uszu. Z pysków wystają obnażone zęby. Łapy przednie i tylne też są, naturalnie, w całości. Nawet opuszki widzę. Pazurów wzrokiem nie szukam. Patrzę na to z wielkim wstrętem i obrzydzeniem. Obok na aluminiowej tacy, poćwiartowane zwłoki innego nieszczęśnika. To gotowana psina. Z dużej tacy sterczy wystający długi ogon. No cóż, to wygląda trochę bardziej ,,apetycznie” niż pieczony. NIE MA MOWY. Nie zjem tego…, za Chiny. Wiele widziałem już w Azji, ale to mnie szokuje na tyle, że nawet nie podchodzę zbyt blisko do tego stoiska. Zdjęcia robię z pewnej odległości. Nie jadam psiny… i już.


   Wielu krytykuje Wietnamczyków i Chińczyków za ten proceder, ale pomyślmy. Gdzieś na świecie nie jada się świń, gdzieś koni, gdzieś krów, gdzieś psów, gdzieś świnek morskich. A w innych miejscach są przysmakami albo ,,chlebem” codziennym. W Polsce jadamy świnie, specjalnie na ten cel trzymane w małych buchtach lub wielkich oborach, karmiąc je niemal zatrutym żarciem, żeby szybko urosły. Podajemy naszym dzieciom kanapkę z szyneczką i sałatą, zachęcając, żeby jadły. Martwimy się, że nie chcą. Od hormonów wzrostu i innych substancji serwowanych świniom i kurczakom nasze pociechy bardzo wcześnie mają biusty. Kiedyś tak nie było. Jak tak dalej pójdzie, siedmiolatki będą przed pójściem do szkoły przymierzać biustonosze. A my się martwimy, że dziecko woli masło orzechowe, bo tam jest dużo cukru, a w telewizji mówili… . Tłuczemy w niedzielę schabowe, aż po klatkach schodowych w blokach roznosi się echo. Grillujemy świnie, krowy, kury bez opamiętania w majowe (i nie tylko) weekendy. Jestem pewien, że gdyby klimat pozwolił, grillowalibyśmy przez cały rok. A co tam tak zawzięcie pieczemy? Marchewki? Nie bądźmy hipokrytami. Badania dowodzą, że świnie są inteligentniejsze od psów. Gdybyśmy psy zamknęli na kilka stuleci w ciasnych buchtach, a świnie wpuścilibyśmy, również na kilka stuleci do swych pieleszy, zobaczylibyśmy efekty. Jeśli nie jesteś weganem od wielu lat, to nie krytykuj innych kultur i ludzi. Swoją drogą, wiem, że większość Chińczyków i Wietnamczyków nie jada psiego mięsa. W Pekinie niektórzy ludzie mają na ich punkcie większego hopla niż my w Europie. Ubierają je zimą w sweterki, kamizelki, i tak jak my czeszą, pielęgnują, chodzą na spacery. U nas zimą marzną psy przywiązane łańcuchami przy budach na zapadłych wsiach. Mieszczuchy przed wyjazdem na wakacje wywożą swoje pupilki do lasu, tam je zostawiając. Potem bawią się w kurortach Turcji, Egiptu, Grecji albo na plaży w Mielnie. Piją drinki słomkami. Czują się panami tego świata. Słomka, gdy im się przypadkiem złamie…, nie szkodzi. Wyjmują sobie nową… z butów, a raczej z klapków. Tam mają całe snopki. Czy pomyślą pomiędzy jednym drinkiem a drugim, pomiędzy jedną słit focią a drugą o swoim zostawionym na pastwę losu psie? Myślicie, że to bardzo rzadkie wyjątki? Idźcie do schroniska, sami zobaczcie. Widziałem kiedyś psa przywiązanego do drzewa, żeby nie pobiegł za samochodem za swym ,,panem”. Przykry to widok. Przekleństwa cisną mi się na usta, a nawet zaciskają się pięści. Nie chcę więcej kląć, bo i tak za dużo mięcha na tym blogu.
    Świat jest trochę bardziej złożony. Jak mawiał mędrzec: ,,Tylko głupiec ma odpowiedź na wszystko”. Nie…, to zdanie nie jest o naszym najsłynniejszym podróżniku, wszech - katoliku. On jest bardzo inteligentny i po prostu zna się najlepiej na ekonomii, polityce, religii, prawie. A fakt bycia wielkim katolikiem, podróżnikiem i rasistą w jednym, widocznie mu nie przeszkadza.
     Z tego wszystkiego na obiad jem rybę. Nie ruszę dziś chyba mięsa. Za dużo ponurych myśli na ten temat przewinęło mi się przez pustostan mojej głowy. Dobrze, że wczoraj na kolację zjadłem kaczkę po pekińsku. Dziś bym chyba nie ruszył.
    Wieczorem mała impreza w świetlicy hotelu, która w zasadzie bardziej przypomina pub. Są pufy, jest barek, jest bilard, są hamburgery (nie jem). Z głośników płynie cicho muzyczka. Siedzę z ,,moim” Szwedem i chłopakiem z Singapuru strzaskanym na machoń. Piwkujemy, gadamy, wymieniamy się poglądami. Singapurczyk też podpalił się na Mongolię. Pokazuję mu zdjęcia w moim laptopie. Miły wieczór po słodkim dniu bez żadnego środka lokomocji. Umawiamy się ze Szwedem na rano przed recepcją, że się spotkamy i wspólnie pojedziemy na dworzec autobusowy taksówką. Tak będzie taniej.
Jutro wjadę do Wietnamu. Ale jaja. 




poniedziałek, 7 września 2015

52. Pociągiem przez Chiny

 18.05.2015
    


    Dziś pobudka o 5.30. Gospodarze odwożą mnie o 6.00 windą kilkanaście pięter w dół. Żegnamy się, a ja zajmuję miejsce w taksówce, która stała akurat przed blokiem. Nie trzeba było nawet machać na liczne, przejeżdżające obok samochody. Jadę w kierunku Dworca Xi Zhan, skąd wyruszę pociągiem do miasta Nanning na południu Chin. Pogoda słoneczna, choć w Pekinie widać już wyraźny smog, który jest w tej metropolii wielkim problemem. Smog, czyli mgła wzmocniona przez dym, to skutek działalności człowieka, ale tu w Pekinie, to również efekt pyłów i piasków docierających z Mongolii Wewnętrznej i pustyni Gobi. Podczas mojego pobytu nie czułem go i nie widziałem, ale Dorota opowiadała mi jak bardzo potrafi dać mieszkańcom w kość, czy raczej w płuca. 
    Ruch na wielopasmowej drodze jest wielki, a ja z okien taksówki odruchowo liczę wyprzedzane rowery. Podobno jest ich tu dziewięć milionów, tak przynajmniej twierdzi Katie Melua. Po kilkunastu rowerzystach tracę rachubę i zainteresowanie, a po kilkunastu minutach dojeżdżamy na dworzec. Płacę taksówkarzowi, któremu na samym początku kursu pokazałem swój bilet na pociąg, żeby nie było nieporozumienia na który dworzec ma mnie zawieść. Mam nadzieję, że doczytał te ich krzaczki prawidłowo i jesteśmy pod właściwym.

moja poczekalnia
Wchodzę do budynku dworca, gdzie zostają zeskanowane moje bagaże i przechodzę przez bramkę z wykrywaczem metali. Jest właściwie niemal jak na lotniskach. Na głównej zatłoczonej sali, z tablicy orientuje się do której poczekalni mam iść. 2 perony mają swoją jedną poczekalnię i tam trzeba się udać w oczekiwaniu na swój pociąg. Dopytuję jeszcze dla pewności policjanta, któremu podtykam pod nos swój bilet w formie małego, niebieskiego kartonika, czy to na pewno ta właściwa. Potakuje głową, więc wchodzę dziarsko na salę i rozsiadam się na jednej z długich ławek. Mam godzinę do odjazdu. Wszystko odbyło się bardzo szybko i sprawnie, więc godzinę trzeba poczekać. Chodzę trochę po stoiskach spożywczych, odwiedzam jeszcze pekiński, dworcowy sraczyk i znowu siedzę na ławce. Dwadzieścia minut przed odjazdem pociągu tablice świetlne wzywają pasażerów do bramek. Pasażerowie ustawiają się w kilka kolejek i pojedynczo wchodzą wkładając swój imienny bilet do czytnika. Wchodzimy na peron i od razu do pociągu, który już stoi podstawiony. Na peronach tu się nie czeka, takie są zasady. Nasza ,,Luxtorpeda”, oznaczona jest symbolem G, czyli pojadę najszybszym i najwygodniejszym pociągiem w Chinach. Numer miejsca mam napisany na bilecie, ale nie trzeba być biegłym ani w chińskim, ani w angielskim - konduktorka wskaże. Cieszę się, bo moje miejsce jest przy oknie, więc obejrzę sobie kawał Chin przez szybę pociągu. Bilet kosztował 914 juanów, co jest dość wysoką ceną, ale wydaje mi się, że warto choć raz w życiu przejechać się takim cackiem. Lśni tu czystością, pachnie komfortem. Obok mnie usadawia się młody chłopak a na kolejnym fotelu, równie młoda Chinka. Natychmiast łapią za swoją elektronikę, a ja łapię… dobry nastrój. Wszystko to wydaje się skomplikowane na początku, a w rzeczywistości jest bardzo proste. Pociąg zapełnia się w około 80 procentach pasażerami i punktualnie o 7.30 rusza. Chciałoby się powiedzieć ospale i ociężale, jak w bajce Tuwima, ale nic z tych rzeczy. Po kilku sekundach jedzie stówą, po kilku następnych 200, a zgadnij drogi czytelniku, ile jedzie po kilku następnych sekundach? Prawidłową odpowiedź podam za kilka zdań.
    Odległość z Pekinu do Nanning to ponad 2000 kilometrów w linii prostej, odległość kolejowa, nie jest mi znana. Wiem, że zobaczę dziś Chiny na wielkim obszarze, różne strefy klimatyczne, tereny nizinne jak i górskie, całą różnorodność krajobrazów. Z metą w tropikach. Cieszę się na ten dzień. Wielce.
    Podaję odpowiedź na postawione wyżej pytanie. Jedziemy 200 km na godzinę. Jesteśmy wszak ciągle w Pekinie, więc obowiązuje ograniczenie prędkości J Turlamy się tak jakiś czas. Ogrom Pekinu zdumiewa mnie. Podoba mi się, ale nie chciałbym w nim mieszkać, jak zresztą w żadnym z wielkich miast. Duszę mam wieśniaka, ot co. Wielkie miasta - nie dla mnie.
    Sąsiad mój ogląda jakieś chińskie sitcomy na swoim elektroniczny gadżecie, który nie wiem nawet jak się nazywa. Połączenie laptopa i komórki, w każdym razie. Co chwilę zanosi się śmiechem. W pociągu jest mnóstwo monitorów, na których lecą bezgłośne (na szczęście) reklamy, których nikt tu nie ogląda. Ludzie drzemią, jedzą chińskie zupy z makaronem z wielkich plastikowych pojemników, albo robią to co mój sąsiad. Nie ma w Chinach, jak pisałem wcześniej, dostępu do google, youtube, facebooka. Myślę sobie, że nie jest to tylko problem chińczyków, którzy pewno mają jakieś swoje zmienniki, ale jest to, być może, sól w oku dla tych firm. Mieliby olbrzymi rynek zbytu, tu w tym grubo ponadmiliardowym, jeśli chodzi o populację, kraju.
    

Jesteśmy za miastem. Pociąg jedzie 300 km na godzinę. Nad drzwiami do wagonu jest duży wyświetlacz, który o tym informuje. Prędkości w ogóle się nie odczuwa. Pociąg jedzie cicho, widoki za oknem zmieniają się. Mijamy kilkusettysięczne miasta w których pociąg nie zatrzymuje. Śmieszne uczucie. Ponad miastami widać olbrzymie dźwigi rozorywające chmury. Rozwój miast zdumiewa. W mordę jeża, czy ja nie nadużywam słowa ,,zdumiewa” w kontekście Chin?  Ale ja naprawdę jestem wciąż w tym niezwykłym kraju zdziwiony. Jak dz… jakaś.
    Pogoda jest kiepska, mglisto i jakoś tak szaro. Potrafi się jednak zmienić co kilkanaście minut. Nic nadzwyczajnego, przez kilkanaście minut pociąg przejeżdża spory dystans, przyroda i ukształtowanie terenu zmieniają się. Z terenu płaskiego wjeżdżamy w pagórkowaty i już jest inna pogoda, czy ściślej mówiąc inny odcień szarości. Potem znowu niziny – jeszcze inna szarość.
     
fotel przede mną
   Mija ćwierć wieczności gdy zbliżamy się do Nanning. Za oknem bananowce, tropikalna roślinność i zupełnie inne Chiny. Czas na hasłowe i krótkie podsumowanie podróży. Pociąg jechał prędkością około 300 km na godzinę. Najczęściej 300 – 320. Co godzinę przez korytarz wagonu przechadzała się sprzątaczka zamiatająca na szufelkę niewidoczne paproszki. Nie było chrząkania, pierdzenia, bekania, z którego słyną chińczycy w miejscach publicznych. Poziom ,,elektronizacji” w społeczeństwie zadziwia. (O, znowu!) Zaskoczyła mnie za oknem mnogość drobnych, kilkuarowych pól, właściwie poletek. Spodziewałem się wielkich obszarów rolniczych z nowoczesnymi traktorami, a zobaczyłem niemal działeczki z pochylonymi nad motykami ludźmi. Pola ryżowe, no cóż – to trzeba samemu zobaczyć! Żadne zdjęcie zrobione z pędzącego pociągu nie odda tego klimatu. Zdumiewa ilość spożywanych zupek chińskich przez chińczyków. Zatrzymywaliśmy się czasem w jakichś dużych, kilkumilionowych miastach, których nazw nigdy nie słyszałem i można było na szybko wypalić pół papieroska. Wielu było korzystających z tego ,,przywileju”. Okolice miasta Guilin z krasowymi wzgórzami to bajka. Piękna bajka. Generalnie mówiąc, podróż tym chińskim pociągiem to wspaniała przygoda. To ciekawe, że po tylu tysiącach kilometrów przemierzonych pociągami nie mam ich jeszcze dość. Czy jeszcze pojadę pociągiem podczas tej podróży? Nie wiem. Jeszcze nie zdecydowałem do końca jak przemierzę Wietnam z Hanoi do Sajgonu. Pociąg czy samolot? Się zobaczy.
  
willa na prowincji

...tu w budowie

pola ryżowe

w takich miasteczkach pociąg nie staje...

...są za małe

pola ryżowe, cd

zachwycają mnie


magic fields

    Taksówka wiezie mnie po ulicach rozświetlonego neonami ,,miasteczka” Nanning. Szofer siedzi za kierownicą jakby w klatce z prętów, oddzielony od potencjalnych złoczyńców. Czegoś takiego jeszcze nie widziałem. Kratkę jakaś, oddzielająca taksówkarza od pasażerów z tyłu, to tak. Ale tu jest również oddzielony od strony pasażera z przodu. Dziw jakiś, przecież Chiny są takie bezpieczne.
     Dojeżdżamy na miejsce. Hostel w którym będę nocować znajduje się na trzecim piętrze w kamienicy. Pokój dzielę z jakimś młodym Chińczykiem. Kosztuje tyle, że nawet nie wymieniam ceny. Nie warto, jest śmiesznie niska. Pierwszy raz będę dzielił z kimś pokój w hostelu podczas moich wypraw. Nie jestem jednak skrępowany, a Chińczyk jest naprawdę spoko. Nie mam czasu jednak zbyt długo z nim rozmawiać. Jestem głodny jak wilk, a tu nieopodal jest nocny targ. Niemal biegnę przez ulicę. Gorąco jak w ukropie. Witamy znowu w tropikach. Jaaak cuudnie! Kuurrrwa!
Tęsknię za kolejnym dniem. A młodość przychodzi chyba z wiekiem:)!