Polecany post

104. Książka: Banany i cytrusy, czyli leć do Afryki

niedziela, 27 września 2015

54. Zatoka opadających smoków

21.05.2015
   
    

   Wietnam. Stoję na przystani nad brzegiem Morza Południowochińskiego, a dokładniej w Zatoce Ha Long będącej odnogą Zatoki Tonkińskiej. Podróż z Warszawy na koniec Azji lądem powiodła się. Cieszę się niezmiernie. Trzy niesamowite tygodnie. Tysiące przejechanych kilometrów. Tylu wspaniałych ludzi poznałem, tyle rzeczy widziałem, tyle rzeczy dobrych zjadłem, tyle przeżyć zmieściło się w jednym małym sercu. I nawet już ,,Samotny Wilk” się nie liczy. Coś pięknego. Przede mną  ponad tydzień w Wietnamie. Uwielbiam Indochiny, więc powinno być super.
     

Wczorajszy dzień spędziłem jadąc autobusem z Nanning do Hanoi. Dotarłem do stolicy Wietnamu po południu i zainstalowałem się w hotelu Serendipity. Pokój kosztuje tam 20 dolarów za dobę, co jak na warunki wietnamskie (backpackerskie) jest ceną niemałą. Skusił mnie jednak luksus jaki panował w pokoju, który obejrzałem. Czasem trzeba. Spędzę w nim kilka nocy, jeszcze nie zdecydowałem ile. Zobaczę jak rozwinie się  sytuacja. Niemal od razu po podjęciu decyzji, że zostanę w tym hotelu, wykupiłem jednodniową wycieczkę do zatoki Ha Long. Bilet kosztował 650 000 dongów, czyli około 30 dolarów. W cenie biletu zawarty jest przejazd busem w dwie strony, rejs statkiem po zatoce, zwiedzanie jaskini, obiad, opieka przewodnika. Z tymi dongami to trudna rzecz. Przeżywałem już to pół roku temu w Laosie. Ciężko się połapać w tych przelicznikach na początku. Szczególnie, gdy często zmienia się kraje pobytu. Milion dongów (VND) to około 170 złotych. Człek płaci w knajpie 20 000 dongów za piwo i ma wrażenie, że przepłaca, a okazuje się, że to nawet nie jeden dolar.
      Przewodnik woła naszą grupę i wsiadamy na stateczek. Zajmujemy miejsca przy sześcioosobowych stołach. Podają bardzo wypasiony obiad. Pieczona ryba smakuje mi najbardziej. Siedzę z Koreanką, dwoma Francuzami i dwoma Holendrami. Można powiedzieć - prawie bal samców. Statek płynie wolno po zatoce, pośród dziesiątków podobnych jednostek. Jest to bardzo turystyczne miejsce, ale co się dziwić, skoro jest ono uznawane za jedno z najpiękniejszych miejsc na ziemi. To jeden z 7 nowych cudów natury. Turyści lgną w takie miejsca jak muchy do kup. A zatoka robi wrażenie, nawet dla kogoś kto mieszka nad norweskim fiordem i wędkuje w naprawdę niebywale pięknych miejscach. Z wód zatoki wystaje niemal 2000 wapiennych wysepek i skał. To miejsce znane z pocztówek, rycin i  filmów. Pływał tu nawet sam agent 007. Ha Long wiąże się z legendą o lądujących smokach w tych wodach w celu obrony Wietnamczyków przed najeźdźcą. Nie chce mi się jednak tej legendy przepisywać z Internetu. Nie taki jest cel mojego pisania. O UNESCO nawet nie wspominam.
     Po obiedzie wychodzimy na pokład. Słońce pieści nasze skóry. Przewodnik pokazuje nam miejsce w zatoce, a potem wskazuje na wietnamski banknot. Rzeczywiście, to miejsce jest na nim widoczne. Ciekawa sprawa, zobaczyć jakieś miejsce na środku płatniczym. Pośród naszej wielonarodowej grupy, wśród której dominują Koreańczycy, moją uwagę przyciąga… jeden facet. Chyba coś z nim jest nie tak. Albo ze mną. Jego dziwność polega na tym, że robi sobie selfie. Ale to już jest normą na tym świecie i to nie dziwi mnie jakoś wielce. Ale ten facet robi sobie zdjęcia non stop. Co wystaje skała z wody, łup zdjęcia. Jakaś wyspa, sesja fotograficzna. Nic go innego nie interesuje, byle tylko pstryknąć sobie fotkę na tle czegoś. Przepływa statek obok, to robi zdjęcie nie statkowi, ale sobie ze statkiem w tle. Co chwilę manipuluje coś przy i tak sztywnych 
włosach… i łup, następne fotografie. Nie przejmuje się wcale swoją śmiesznością, którą zauważyły nawet dwie młode Azjatki, które ukradkiem dworują sobie z niego. Gdy podpływamy do jakiejś kolejnej struktury wystającej z wody, a gość przepycha się łokciami wśród turystów, żeby zająć strategiczne miejsce na dziobie statku, nie wytrzymuję, idę na rufę. Tu jestem sam. No… niezupełnie, jest obsługa stateczku w postaci Wietnamczyka, który myje garnki i miejscowej piękności, która mu pomaga. Dżinsy, gustowny kapelusik, różowe rękawy samonośne, czy jak to się tam nazywa. Jest na czym oko zawiesić, w każdym razie. To zawieszam. Pytam się jej, czy mogę zapalić. Mogę. To zaciągam się trucizną po same pięty. Widoki powalają. Czasem robię jakąś fotkę, ale czuję, że to nie to.
     Dopływamy do wielkiej platformy unoszącej się na wodzie. Przewodnik każe wysiadać. Tu, na małych łódeczkach z miejscowymi wioślarzami, w dwu i trzyosobowych  grupkach można wpłynąć do jaskini, wyżłobionej przez tysiąclecia w wapiennej wyspie. Rozczarowujemy się w większości, bo atrakcja ta jest dodatkowo płatna. Niektórzy protestują, ale i tak zakładają kamizelki i wchodzą do łódeczek. Ja idę pod prąd, to znaczy w ogóle nie protestuję i nie zakładam kamizelki. Po prostu, jako jedyny, nie płynę tam. Czuję, że będzie to kicha za dodatkowego dolara czy dwa. Na platformie jest kilka miejscowych, wolę pobyć z nimi i poprzyglądać się ich codzienny rutynom, gdy turyści nie patrzą. Robię zdjęcia miejscowej śliczności i dwóm śmiesznym dziewczynkom, które pozują mi bardzo chętnie, przybierając wciąż nowe pozy. Rozmawiam z miejscowym staruszkiem, palącym coś w rodzaju fajki i cieszę się cieniem, bo gorąco jak diabli.
    









Po pół godzinie towarzystwo wraca. Ich miny mówią same za siebie. Miałem rację, że nie popłynąłem. Mam z tej platformy na wodzie całą masę pięknych zdjęć miejscowej ludności, głównie płci pięknej. Jestem zadowolony.
    Wracamy na statek i płyniemy do groty Hang Dao Go. Tu schodzimy z łajby na wyspę i wspinamy się pośród tropikalnej roślinności pod górę. Wspinamy się… dobre sobie, idziemy po schodkach, wszak ta zatoka to turystyczny cymes. Tu musi być wszystko podyktowane wygodą zblazowanego turysty. Jaskinia piękna, aczkolwiek Wietnamczycy skrzywdzili to miejsce, ustawiając gdzie tylko można (lub nie) kolorowe reflektory, podświetlając stalaktyty i stalagmity, których tu tyle co maku w makowcu. Kiczowato to wygląda, choć wielu może się podobać, szczególnie tym co to lubią kolorowo. Mnie, niekoniecznie.
     


Wracamy do brzegu. Kilka godzin pośród piękna morsko - górskiej przyrody wystarczy. Nasyciłem oczy pięknem. Jeszcze tylko przeżyć najgorsze. Cztery godziny busem z powrotem do Hanoi. Dystans ten to zaledwie 170 kilometrów, ale… to jest Wietnam.
     







    Wieczorem siedzę w knajpce niedaleko hotelu. Z nieba leje rzęsisty deszcz. Nigdy jeszcze nie widziałem deszczu w Indochinach, więc przyglądam się jak ludzie śmigają na motorkach owinięci foliowymi płaszczami lub też schowani pod kolorowymi parasolami. Przy sąsiednim stoliku siedzi jakiś Europejczyk. Deszcz z brezentowego dachu mocno ścieka i ochlapuje mu nogi. Zapraszam go do swojego stolika. Przyjmuje zaproszenie. Siedzimy, jemy kolację sącząc piwo Hanoi i rozmawiamy. Okazuje się miłym Francuzem, który jest w Wietnamie służbowo. Pracuje w firmie Loreal, która jest znana na całym świecie. Gość przyjechał tu niemal natychmiast po dwutygodniowym pobycie w Warszawie. Rozmawia ze mną tym chętniej. W Paryżu ma żonę i dwójkę dzieci. Sam jeździ po świecie i tak swe życie przędzie.  Siedzimy tu do 23.00, po czym udajemy się do swoich hoteli. Umawiamy się w tym samym miejscu jutro o 20.00. Znowu zjemy coś razem.
     
    Spędzę w Hanoi jeszcze 2 dni rozkoszując się ulicznym jedzeniem, spacerami nad pięknym jeziorem, odwiedzając ciekawe ulice i muzea. To piękny czas i miejsce. Lubię Hanoi bardzo… ale może to dlatego, że nie widziałem jeszcze Sajgonu, miasta które zrewolucjonizuje mój pogląd na temat wielomilionowych metropolii.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz