Polecany post

104. Książka: Banany i cytrusy, czyli leć do Afryki

piątek, 24 lipca 2015

47. Kolej Transmongolska

14,15.05.2015

  

    O 8.15 rano mam pociąg z Ułan Bator do Pekinu. Wstajemy więc dość wcześnie rano, biorąc pod uwagę fakt, że rozmawiałem z Alanem do 3 w nocy. Szybka kawa, jakieś śniadanie i moi przemili gospodarze odwożą mnie na dworzec kolejowy. 

    Dzień jest piękny, słoneczny, maj rozkwita nieśmiałym jeszcze kwieciem w mongolskiej stolicy. Stoimy chwilę na peronie, żegnamy się. Trudno mi się z nimi rozstać. Są to naprawdę wspaniali ludzie. Oddaję im z portfela resztę tugrików jakie mam. Nie będą mi już potrzebne. Z kraju tugrików jadę do krainy juanów. Wsiadam niespiesznie do wagonu numer 11 i zajmuję miejscówkę w swoim przedziale. Mam miejsce numer 19. Okazuję się, że przedział będę dzielił do samego Pekinu z Mongołem. Nie mówi on po angielsku, także zapowiada nam się raczej milcząca podróż. Może to i dobrze. Nagadałem się za wszystkie czasy przez te kilkadziesiąt godzin w Ułan Bator. Pociąg rusza a ja oglądam przez okno 
ostatni raz miasto. Niektóre bloki wyglądają tu okropnie. Odrapane, nieciekawe elewacje - to spuścizna po Rosjanach. Ale niektóre budynki są piękne i nowoczesne. Wczoraj wieczorem byliśmy w wielkim, sześciopiętrowym centrum handlowym. Trzeba powiedzieć, że w tak ładnym centrum to jeszcze chyba nie byłem. Światowy poziom. Na najwyższej kondygnacji był wielki sklep z pamiątkami, gdzie zakupiłem kilka drobiazgów. Pierwszy raz w życiu widziałem w tym sklepie… futro ze skór wilków. Kosztowało równowartość 2000 dolarów. Miałem mieszane uczucia, chyba jednak nie lubię futer ze zwierząt. Później, na dole odwiedziliśmy wielki sklep spożywczy. Było tam naprawdę sporo produktów z Polski. No, ale to już za mną. Teraz jadę Koleją Transmongolską do Pekinu. Dystans do przejechania to ponad 1500 
kilometrów. Pociąg jest czysty, obsługa wagonu miła, ludzi podróżuje mało, powinna być miła podróż. Jak pisałem wcześniej, bilet kosztował mnie 210 złotych. Nie jest drogo, zważywszy na fakt, że mój przedział jest naprawdę dość komfortowy. Prowadnica przynosi pościel i jakieś przekąski. Zapadam w drzemkę.
    Gdy się budzę jesteśmy już na pustyni Gobi. Pierwszy mój kontakt z tą pustynią miał miejsce prawie 40 lat temu... Mama kupiła mi wtedy cienką książeczkę: ,,Bolek i Lolek w piaskach Gobi”. Pobudzały moją wyobraźnię szkielety i jaja dinozaurów oraz skamieniałości po prastarych mieszkańcach globu. Dziś oto widzę pustynię z okna mojego przedziału. Gobi jest drugą pod względem wielkości pustynią na świecie. Jej długość to ponad 1600 km, natomiast szerokość 
wynosi 800 km. Panuje na niej klimat kontynentalny. Latem temperatura przekracza 40 stopni, natomiast zimą spada poniżej 40 stopni Celsjusza. Jest, jak łatwo się domyślić, bardzo sucho. To w zasadzie zespół stepów, pustyń i półpustyń pokrytych głównie glebami żwirowo - kamienistymi. Widzę ciągnące się po horyzont puste przestrzenie. Trochę przytłaczają swoim rozmiarem. Wzdłuż trasy pociągu widzę płot oddalony kilkadziesiąt metrów od torowiska. To najdłuższy płot w Mongolii. Zrobiony pewnie dla bezpieczeństwa zwierząt, które leniwie mogłyby wylegiwać się na torach. Widok jest monotonny, sprzyja więc rozmyślaniom. Siedzę z głową przy szybie, nieruchomo niczym płastuga na morskim dnie… i rozmyślam. Złe przygody z Rosji zostają z tyłu za mną. Coraz rzadziej o nich myślę. To dobrze. Rozpamiętywać trzeba dobre rzeczy, nie złe.
 
 Wieczorem docieramy do granicy. Z kraju o niemal najrzadszym na świecie zaludnieniu wjeżdżam do najludniejszego. Kontrola paszportowa, pieczątki, deklaracje celne. Odbywa się to wszystko bez komplikacji i dość sprawnie. W Erlian pociąg ma kilkugodzinny postój z powodu zmiany rozstawu kół. Niewiele widać, więc próbuję zasnąć, choć nie mogę. Mój sąsiad na sąsiednim łóżku (przepraszam za wyrażenie) notorycznie i głośno pierdzi. Ja natomiast ziewam szeroko otwierając otwór gębowy. To chyba nie jest zbyt dobra dla mnie kombinacja, ale co tam. W końcu idę pochodzić po peronie. Dworzec jest niemal opustoszały a z gęsto rozstawionych głośników wydobywa się muzyka. Jest ciepło a muzyka koi duszę.
    Gdy pociąg w końcu rusza niemal natychmiast zasypiam. Budzę się przed Pekinem. Szkoda mi tylko, że nie zobaczyłem po drodze fragmentów chińskiego muru, który mijaliśmy. Ale co się odwlecze to nie uciecze.
    Robię sobie kawę i patrzę na jedno z największych miast świata, Pekin. Jestem już spakowany i gotowy do wyjścia a pociąg… jedzie i jedzie. Miasto  jest faktycznie ogromne. W końcu wjeżdżamy na dworzec główny, jeden z czterech… dworców głównych w Pekinie. Jest tu czysto, schludnie i bardzo nowocześnie. No i ścisk. Wychodzę na ulice przed dworcem. O żesz, motyla noga. Co tu się 
odpowiedź na pytanie o taksówkę
dzieje. Ruch jak… w Chinach. Pytam o taksówkę, ale nikt nic nie kuma po angielsku. Wchodzę do jakiegoś eleganckiego hotelu. Oczywiście nie zamierzam tu spać. 200 czy 300 dolarów to cena nie dla mnie. Proszę o pomoc recepcjonistkę o wezwanie taksówki. Aaa, nie powiedziałem gdzie zamierzam spać w Pekinie. Otóż, pierwszy raz w życiu skorzystam tu z couchsurfingu. Co to takiego? Już objaśniam w kilku zdaniach. Couchsurfing to dosłownie ,,surfowanie po kanapach”, czyli darmowe korzystanie z noclegu u osób prywatnych. Trzeba się zalogować na odpowiedniej stronie i wyszukać hosta, czyli gospodarza, który udostępni nam łóżko, czy kawałek podłogi. Ma to wiele zalet, nie tylko ekonomicznych. Można lepiej poznać dane miejsce rozmawiając, czy spędzając czas ze swoim gospodarzem. Można bliżej niż z perspektywy hotelu przypatrzyć się życiu w danym mieście czy kraju. Ja zatrzymam się u Polki mieszkającej od kilku lat w Pekinie. Ustaliłem z Nią to już wcześniej i mam spisany Jej adres na karteczce. Problem w tym, że nie każdy taksówkarz potrafi odczytać ,,normalne” litery. Tu piszą, wszak krzaczkami. Recepcjonistka przepisuje adres po chińsku i po kilku minutach oznajmia mi przybycie taksówkarza. To… ,,zadzieram kiecę i lecę”, jak mawiał mój ojciec.
   

    Jedziemy przez miasto. Ogrom budynków i szerokość dróg powoduje, że czuję się maluczki. Wszędzie widać wielkie dźwigi. Miasto się rozwija, rozbudowuje, ulepsza. Widać rozwój gospodarczy. Podziwiam wiosnę, która tu rozkwitła w całej swojej doskonałości. Jest pełno zieleńców, krzewów, róż i innych kwiatów. Nagle dostaję głupawki, bo nie wiedzieć skąd przypomniał mi się kawał o tubylcach: Polak pyta Chińczyka: ,,Ile zrobisz pompek w minutę?,,Dwie do roweru i jedną do piłki”.
    Dojeżdżamy na miejsce. Nie mam juanów, więc Dorota (mój host), która czeka w umówionym miejscu, płaci za kurs. Taksówki w Pekinie nie są drogie i jest to wielki plus dla miasta. Idziemy do mieszkania w którym spędzę, dzięki uprzejmości Doroty kilka dni. Wjeżdżamy na któreś tam piętro 
w 30 piętrowym bloku. Mieszkanie jest ogromne. Ma chyba ponad 300 metrów kwadratowych i jest dwupoziomowe. Zajmował je kiedyś bogaty Chińczyk a teraz mieszka tu Dorota wraz z Niemcem o imieniu Reiner, który jest szychą w jakiejś niemieckiej firmie robiącej interesy w Chinach i Korei, oraz z Gabi, 60 - letnią Niemką, która tak jak i Doris uczy tu języka niemieckiego. Rozmawiamy chwilę na balkonie, z widokiem na wielkie, kilkudziesięciopiętrowe bloki, po czym jemy coś. Opowiadam jej o sobie i swojej lądowej podróży a Ona opowiada mi o sobie. Mieszkała kiedyś przez rok w Egipcie a teraz wykłada od pięciu lat w Państwie Środka. Opowiada ciekawe historie i jest niezwykle inteligentną i ciepłą osobą. Wymienia mi 200 dolarów na juany, rozliczamy się za taksówkę i żegnamy się na kilka godzin. Ona idzie na uczelnię, a ja idę zwiedzać Pekin. Doris radzi mi żebym pojechał metrem nad jezioro, które zaznaczyła mi na mapie. Wychodzę nie wiedząc, że za chwilę przeżyję jedną z najśmieszniejszych i najbardziej niezwykłych chwil w moim życiu.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz