Polecany post

104. Książka: Banany i cytrusy, czyli leć do Afryki

piątek, 19 września 2014

6. Pałac Królewski w Bangkoku


29.11.2013
    
   Po obejrzeniu Wat Arun udajemy się na przystań. Chcemy przedostać się na drugi  brzeg. Tramwaje wodne to super  tani  transport i jest dla mnie atrakcją samą w sobie.
Bilet  kosztuje  kilkanaście bahtów.  Podobno dziennie wozi się rzeką  200 000 pasażerów. I teraz ja będę się woził. Jak blokers na dzielni. Wciąż nie mogę się nadziwić jak duży jest ruch na rzece. Gdzieniegdzie na  powierzchni  unosi  się kożuch hiacyntów wodnych. Na przystani czeka grupka ludzi. Podjeżdża, czy raczej podpływa tramwaj. Wyskakuje majtek, cumuje, szybko wysiadka, wsiadka  i już płyniemy. Miejsce siedzące, tłoczno, bileterka sprzedaje bilety. Po kilkunastu minutach nasz przystanek - przystań. Trzeba się uwijać przy wysiadaniu, tramwaj nie czeka.
Taj w tramwaju wodnym, który akurat przepływa obok Wat Arun.
    


   Postanawiamy się przejść do Wielkiego Pałacu a po drodze coś zjeść. Gdzie? A na ulicy. Jest jakiś kociołek przy drzewie i durli, wrze coś pod pokrywką. 
Zajmujemy miejsca na krzesłach przy stoliczku. Krzesła plastikowe, stolik blaszany. Odrapany. Menu nie ma, trzeba zajrzeć do gara. Zamawiamy  czarną zupę z kluskami  jakimiś, czy coś. Zamawiamy, czyli bierzemy co jest. Talerz oszczerbiony. Drobnocha. Jem. Hmmm, dobre. To zajadam. W drzewo wbity gwóźdź, na gwoździu wisi chochla, za mną kobieta myje gary. Studzienka odpływowa przy krawężniku, miski porozkładane -  kultura. Sanepidu to tu chyba nie mają. I zusów, srusów.  I dobrze. Bezrobocia dzięki temu  praktycznie nie ma. Każdy ma zajęcie. Obserwuję życie wokoło. Ludzie businessu, mnisi, studenci.
Wszyscy jedzą, piją , rozmawiają. Koleżanka  mówi  mi, że tak tu się jada, na ulicy. Oczywiście są knajpki, knajpeczki, restauracje, ale wielu lubi zjeść w przydrzewnej garkuchni. Ona sama w swoim jednopokojowym mieszkaniu, które dzieli z koleżanką nie ma kuchni. Je się na ulicy, albo kupuje jedzenie w woreczku, np. zupę i  zjada się w domu plastikowym sztućcem  lub pałeczkami. ,,A kawa? Co jak chcesz się napić kawy?’’ ,pytam. ,,Idę na ulicę’’, odpowiada. ,,A ha’’, konstatuję. Przynajmniej nie muszą myć  garów.  No to luksus mają…w pewnym sensie.  Trzeba patrzeć pozytywnie.
   
Tuk tuk przy Wielkim Pałacu Królewskim, Bangkok.
    Lustruję teren. Jest ciekawie. Niedaleko jest małe targowisko amuletów. Tajowie je kochają, to nie chińszczyzna, oooo nie. Całe stosy świecidełek, głównie związanych z buddyzmem. Jakiś tajski businessman w nienagannie czystej, białej koszuli, zaopatrzony w szkło powiększające  szuka nowego talizmanu.  Przez cały czas gdy jem tą czarną polewkę on stara się coś dla siebie wyszukać. Bierze z pietyzmem do palców jednej ręki  jakąś małą rzecz a druga ręka podnosi do oka wielką lupę. Są tu monety, pierścioneczki, figurki, wisiorki. Panuje skupienie.  Kto wie? Może czeka go dziś ubicie wielkiego interesu? Może podpisze miliardowy kontrakt? Amulet się przyda. Skończyliśmy jeść, idziemy już w stronę pałacu a człowiek interesu dalej szuka swojego szczęścia.          
    Mijamy sporo mnichów. W pewnym momencie moja koleżanka opowiadając  mi o ich życiu, mówi mniej więcej tak : ,,Mnisi nie mogą dotykać kobiet’’. ,,A dzieci?’’, rzucam bezwiednie twardy dowcip, którego na szczęście nie zrozumiała. Trochę dowaliłem do pieca, ale co tam.
    Idziemy wzdłuż Wielkiego Pałacu Królewskiego. Po chwili wchodzimy w olbrzymią bramę. Wejście jest płatne,  400 bathów. Są dwie kolejki. Tajowie wchodzą za darmo. Płacą tylko zagraniczni turyści. Jestem mile zaskoczony. Po pierwsze, bo nie muszę płacić za koleżankę, po drugie, lubię fajne rozwiązania. Mam wrażenie,że w Polsce najchętniej zrobiono by odwrotnie. Polacy płacić, Niemcy za friko. Ale może się czepiam. To ten upał, pewnie. 
    Wielki Pałac jest jednym z najważniejszych miejsc w Bkk. Może najważniejszym. Ludzi całe mnóstwo. Teren kompleksu to budynki świeckie i sakralne. Najznamienitsze to sam Pałac Królewski, w którym jednak już król nie mieszka, ale odbywają się najważniejsze uroczystości państwowe i  świątynia  Wat Phra Kaew (Świątynia Szmaragdowego Buddy). Przepych, bogactwo, cuda, wianki, tak to określę.
   Piękne detale, ozdoby, ornamenty. Nie sposób tego wszystkiego sfotografować nawet w niewielkim procencie, tym bardziej, że w  niektórych miejscach fotografowanie jest zabronione. Nie ma tu jednak  duchowej atmosfery skupienia. Jest za to tłum ludzi. Niemniej jednak robi to wszystko wielkie wrażenie. Chodzimy koło 2 godzin i opuszczamy teren. Bierzemy tuk-tuka i wracamy na Khao San Road. Do domciu. Na piweczko.

    Najpierw hotel, odświeżamy się i  już siedzimy w cieniu drzewa pijąc, jedząc, rozmawiając. Tu słyszę najbardziej niezwykły komplement jaki w życiu usłyszałem. ,,Masz, Artur, pięknie białe nogi”. OMG! Ale jaja, mam nogi jak młynarz. Martwy młynarz, powiedziałbym. Czasem, aż oczy bolą jak się długo patrzy. A tu takie coś usłyszałem. Ależ ona kocha biel skóry.
Gdy byliśmy chwilę temu w sklepie 7 eleven i powiedziałem, żeby sobie coś wzięła a ja chętnie zapłacę, to wzięła 2 kremy wybielające. Potem zmieniliśmy lokal i potem jeszcze inny lokal, a potem jeszcze i jeszcze, aż poszliśmy budować przyjaźń polsko - tajską, czyli padliśmy spać po ciężkim i pełnym wrażeń dniu.







Brak komentarzy:

Prześlij komentarz