Polecany post

104. Książka: Banany i cytrusy, czyli leć do Afryki

niedziela, 14 września 2014

5. Długie łodzie w Bangkoku


29.11.2013
   
   UUUuuuuuUU. Godzina 9 rano. Obudził mnie telefon. Patrzę gdzie jestem. A, palmy moje są, to OK. Się działo, cóż za melanż! Trzeba wstawać. Wróciłem koło 5 czy 6 rano. Piał kogut, pamiętam. Kurde, jak tu nie kochać Bangkoku? Kur pieje, jakoby to wiocha była. To prawda, że bangkockie noce mogą być szalone. Zwlekam się z łóżka. WTF?! (jasny gwint). Strach w lustro spojrzeć. A co jak mam tatuaż na gębie? Orła na pół twarzy, albo betoniarkę na policzku? Co powiem dzieciom? Zabawne, najpierw człowiek stara się ukryć pewne swoje zachowania przed rodzicami, a potem przed dziećmi. Ale nie, czysto. Myję zęby, prysznic i takie tam. A propos. Pamiętam, że w nocy jadłem dużo sosu ostropapryczkowego. Po wizycie w toalecie, po drugiej, mniej szlachetnej stronie mnie czuję mocne pieczenie. Pamiętam z nocy wszystko, więc to na pewno nie to o czym można by pomyśleć  w tym mieście. Nie miałem złych przygód. Mam nadzieję, że po tych szaleństwach będę zdrowy, nie przeziębiłem się, nie zatrułem, ani nic. Chciałem popróbować trochę zakazanych owoców z bangkockiego menu,  a wyglądało to tak, jakby wygłodniała małpa wpadła do zieleniaka. Myślałem, że jestem trochę poważniejszy, ……….ale na szczęście nie.:) No cóż, trzeba żyć aż do śmierci, tak to widzę. Z poważnym niedosnem wychodzę na kawę przed hotel. Pyszna kawka podana przez pyszną Azjatkę, eeee, na kacu język się plącze i płata figle. Przez ładną Azjatką miało być. O śniadaniu nie ma mowy. Wiadomo.
    
    Za parę minut mam spotkanie. Otóż, miesiąc przed wyjazdem do Azji, zapoznałem przez Internet pewne dziewczę z Bangkoku. I właśnie zaraz ma się tu pojawić. Już wcześniej SMS-em podałem jej adres gdzie się zatrzymałem. Napisała, że już jedzie, ale ma długą drogę do przebycia. Mam czekać. Popijam kawkę,
patrząc na piękne, kolorowe karpie w basenie obok. Jaka jest pogoda nie trzeba mówić. Poranny upał, który zamieni się za chwilę w upał popołudniowy, a potem w upał wieczorny. Po czym nastąpi upalna noc. A w Europie, poranne skrobanie szyb w autach, przed wyjazdem do pracy, brrr.  
   
     I oto jest. Dziewczyna, której imienia wypowiedzieć raczej nie sposób. เด็กดอย. Mała, wesoła, sympatyczna, wiek 33. Ma jedną wadę, angielski potworny. Jak mój, tylko że gorszy. No ale próbujemy coś się
porozumieć, częściowo migowym. Ustaliliśmy już wcześniej, że pokaże mi kilka miejsc w Bangkoku, będzie moim przewodnikiem. Proponuje mi na pierwszy ogień długie łodzie (long-tail boat) i rejs po khlongach. Super. Khlongi, czy też klongi to słynne kanały budowane dawno temu. Bangkok nazywany jest Wenecją Wschodu, właśnie ze względu na te kanały.
    Po chwili wyruszamy nad rzekę. Od Rambuttri na przystań idzie się od 10 do 20 minut. Dlaczego taki rozrzut w czasie? Ponieważ, trzeba przejść przez ulicę. Jak ktoś jest pierwsze dni w azjatyckiej metropolii, to może zmitrężyć trochę czasu stojąc i się wahając czy i kiedy na nią wejść. Przejścia dla pieszych? Zapomnij, nikt nie puszcza. Większy na ulicy ma rację, zawsze. Menam, czyli Chao Phraya. Stoimy chwilę na nabrzeżu, fajny powiew od rzeki. Nie jest czysta, oczywiście. Różnego rodzaju zanieczyszczenia, głównie biologiczne, ścieki, luźne piaszczysto-gliniaste dno powoduje brunatnawo-szarawy kolor wody. Ale mi się podoba. Moja pierwsza rzeka w Azji. Na pewno nie ostatnia. Po krótkich negocjacjach wynajmujemy łódź z 2 osobową załogą. Cenę można negocjować. Moja nowa koleżanka, przewodniczka się tym zajmuję.

Mamy łódź tylko dla siebie. Nie jest drogo. Odbijamy od brzegu i już prujemy wodę. Łódź jest długa, posiada baldachim, długi wał napędowy ze śmigłem  zanurzonym w wodzie z tyłu. A na wodzie ruch jak na Marszałkowskiej. Stateczki, łódeczki, olbrzymie barki, motorówki, okręty podwodne. No z tym ostatnim to przesadziłem. W każdym razie Chao Phraya to ważna arteria  komunikacyjna. Kursują tu coś jakby tramwaje wodne, niezwykle tani i szybki sposób poruszania się po mieście. Także prujemy wodę, podziwiając ruch na wodzie, wieżowce miasta, mosty. Jest ciekawie. Napawam się widokami i chłodkiem wody. Warkot silnika nie pozwala zapomnieć gdzie jesteśmy. Po  chwili wpływamy w kanały. Tu jest dopiero egzotyka. Zadziwiające widoki dla kogoś kto jest pierwszy raz w tym świecie, tak różnym od naszej Europy. Przy brzegach slumsy, domki, bogate wille, małe, klimatyczne świątynie buddyjskie, brzydkie bloki, piękna roślinność.

    W pewnym momencie …. Jest, oniemiałem, widzę bananowca …… a  na  nim banany. Piękne kiście bananów. Marzenie, które gdzieś  tkwiło we mnie od prawie 40 lat i już pokryło się kurzem, ziściło się.   Zwracam się do koleżanki, żeby mnie uszczypnęła, ale ona nie kuma. Płyniemy dalej.  W pewnym momencie  podpływa kobieta na łódce - sklepie. Próbuje nam wcisnąć piwo. Odmawiam. To chipsy. Odmawiam. To batonik. Odmawiam. To parasol. Odmawiam. To.....…. .,,A idź w…. … ‘’,myślę. ,,Nie dziękuję’’, mówię stanowczo.

   Podpływamy do jakiejś małej świątyni. Mnich sprzedaje nam za 20 bahtów 2 bochenki chleba. ,,Po co nam tyle chleba?’’ ,,Łamcie i rzucajcie do rzeki’’, odpowiada. Rzucamy.































2 komentarze:

  1. Po wizycie w toalecie, po drugiej, mniej szlachetnej stronie mnie czuję mocne pieczenie. Pamiętam z nocy wszystko, więc to na pewno nie to o czym można by pomyśleć w tym mieście. Nie miałem złych przygód Dobre:D

    OdpowiedzUsuń
  2. Hej niezły blog sporo przydatnych informacji. A tak a propos na jakim portalu poznałeś Mosquito?
    Bo wybieram się w podobną podróż i też chciałbym mieć miejscowego przewodnika.;)

    OdpowiedzUsuń