Polecany post

104. Książka: Banany i cytrusy, czyli leć do Afryki

wtorek, 3 marca 2015

28. Koleją z Kalaw nad Inle Lake

28.11.2014
    
  
    Słyszałem, a raczej czytałem na blogach, że dużym przeżyciem w Birmie jest przejechanie się pociągiem, więc gdy moi świeżo poznani kompani zaproponowali tak trasę, żeby pojechać birmańskim wehikułem na torach nie wahałem się ani chwili. Poza tym, gdybym był sam, to też miałem to w planie. Nie wiedziałem tylko na jakim odcinku to będzie. 
  W każdym razie ok. 11 meldujemy się na małej stacji kolejowej w Kalaw. Siadamy na plastikowych siedzeniach na peronie i czekamy na pociąg.
 K. zajmuje się kupnem biletów. Fajnie jechać w grupie, bo człowiek nie musi sam wszystkiego ogarniać.  Można posiedzieć i popatrzyć na przydworcowy świat. Daję paszport potrzebny do zakupu biletu i po chwili ściskam w ręku bilet na pociąg,  upper class z Kalaw do Shwenyaung. Kosztuje mnie on 1150 kyatów. Pięknie - tanio. A na peronie przygotowania na przyjazd pociągu. Jakiś gość znosi na peron olbrzymie wory wypchane kalafiorami.
Jest ich kilkanaście, a są tak wielkie (te wory), że całość zajmie chyba z ćwierć wagonu. Spory businessman, musi. Inny businessman przysiadł na peronowym schodku i pitrasi pierożki w przenośnej, prowizorycznej kuchence. Wiktuały wyglądają pysznie, ale jakoś nikt z nas się ich nie czepia. Może w pociągu coś zjemy. No nie, żebym się spodziewał Warsu, ale podobno na każdej stacyjce ktoś oferuje coś do zjedzenia.

    
    W końcu mamy swój wyczekiwany pociąg. Wtacza się bez dostojeństwa, z piskiem i zgrzytaniem na peron. Prędkość taka, że szybciej idąc można by go wyprzedzić i nie mówię tu bynajmniej o naszym słynnym chodziarzu. Ładujemy się w końcu do wagonu. Miejscowi wytrzeszczają oczy. Jeden z nich podaje mi rękę, gdy idę na końcu naszej pięcioosobowej stawki. Wygląda na szczęśliwego i uradowanego naszą tu obecnością. Drewniane ławki, pogodni ludzie, pomazane ściany, ooollllbrzymie bagaże niektórych podróżnych. Ale niestety, musimy zmienić wagon. Mamy bilet na upper class, czyli…. trzeba iść nam do luksusów. No to idziemy. Siedzenia mięciutkie, mnóstwo miejsca, okna się bezproblemowo otwierają (czyli klima jest). Czegóż chcieć więcej? Że te trochę brudno? Przed nami około 2,5 godzin w pociągu. Nawet dokładnie nie wiem ile. Nie ma to znaczenia, nigdzie się nie spieszymy. Wiadomo, że nie zdąży nam się znudzić podróż i że przed wieczorem będziemy nad Inle.





     Pociąg rusza. O kurka, ale jaja, …..ale hałas. Mkniemy prędkością zawrotną, ok. 20 km na godzinę. Wagon chyboce się raz w prawo, raz w lewo i jeszcze podskakuje. Toż to wesołe miasteczko. Na dodatek czasem krzakuny na zewnątrz ocierają się o pociąg. Trzeba uważać przy wychylaniu się. Można porysować facjatę. Ale za to pociąg jedzie a ja …….zrywam żółte kwiatki. Generalnie, zabawa na 102. A widoki? No cóż. Tego się nie da opisać. Ani sfotografować. Zatrzymujemy się na pierwszej stacji. Faktycznie, sporo tu sprzedawców różnych smaczności, głównie jednak owoców. Trzeba przyznać, że uroda niektórych birmańskich kobiet powala. Ale mnie powala uroda wszystkich kobiet na świecie. Tak już mam. Na sąsiedni peron wjeżdża inny pociąg. Kupujących sporo. Przekupki uwijają się jak w ukropie. 2 pociągi na raz, pewno niewiele ich tu dziennie przejeżdża, jest więc krótka chwila żniw.





  Po kilku zdrowaśkach jedziemy dalej. Krajobraz za oknem co chwile się zmienia. Piękne drzewa, niezwykły kolor ziemi, pola ryżowe, mnóstwo ludzi w polu i żadnego traktora, czy skomplikowanych maszyn. Prace wykonywane są ręcznie lub jakimiś prymitywnymi, rachitycznymi, drewnianymi urządzeniami. Tak mogło wyglądać rolnictwo kilkaset lat temu w Polsce. Takie mam skojarzenia, patrząc oczarowany przez okno. Przesuwam się w czasie, tak się czuję. Powiedzenie, że Birma jest piękna, to komunał, ….. lecz taka jest prawda.
A to ja.
    W końcu dojeżdżamy do naszej małej stacji, Shwenyaung. Tutaj czeka jakiś wehikuł który nie wiadomo jak się nazywa, bo ni to tuk – tuk, ni to songthaew. Ładujemy się w 10 osób i jedziemy nad jezioro Inle do miejscowości Nyaung Shwe. Nawiasem mówiąc nazwa podobna do użytej kilka linijek wyżej. Pewno jedna i druga nazwa to to samo.
    Nie jest daleko, kilkanaście minut jazdy. Po drodze zatrzymuje nas birmański urzędnik i ściąga od nas opłatę po 10 dolarów od łebka. Taki legalny haracz dla junty pobierany od turystów. Wyjątkowo nieprzyjemny ten typek. I ta opłata za nic, też nieprzyjemna. Wiedzieliśmy o niej, także zaskoczeni nie jesteśmy. Jesteśmy za to nad jeziorem Inle – birmańskim, turystycznym skarbem.

P.S. Kilkanaście fotek z jadącego pociągu:
Kliknij w zdjęcie, a może się powiększy:)



















Brak komentarzy:

Prześlij komentarz