Polecany post

104. Książka: Banany i cytrusy, czyli leć do Afryki

czwartek, 20 listopada 2014

15. W dżungli

11,12,13. 12. 2013

   
   Wieczorem dojeżdżam do Khao Sok National Park na południu Tajlandii. Las deszczowy, najstarszy ekosystem świata, dżungla starsza niż amazońska. Do tego przepiękne jezioro Cheow Lan. Jest to duży obszar o niezwykłych walorach przyrodniczych. Nie będę tu ochał i achał. Można wygooglować. Bosssshhhhe, co za słowa powstają w dzisiejszych czasach.
    Bez trudu znajduję nocleg w Smiley Bungalow. Wynajmuję drewniany domek kilka metrów nad ziemią. Jest super. Łazienka, weranda z hamakiem i super wygodne łóżko. Koszt jest śmieszny. Jakieś 250 bht za domek. Do tego restauracja i recepcja z przyjazną obsługą oddaloną od domku kilkadziesiąt metrów. Ceny jedzenia równie niskie co domek. To najtańsze miejsce w Tajlandii w którym byłem. W recepcji kobieta mówi mi, że jestem dzisiaj drugim gościem u nich w domkach. Pierwszym jest … też Polak. Jem coś, biorę kilka piwek i do siebie. Kąpiel i …w hamak. Jest piękny wieczór. Patrzę w gwiazdy. Świecą niesamowicie. Jedną z nich, w myślach, tę najjaśniejszą nazywam … (tu wpisz swoje imię). Słyszę dźwięki zaczynającej się muzyki, to Polak puszcza. Aż podskoczyłem z niezadowolenia. Ale to Janis Joplin. Kurna, jak fajnie. Nie szukam jednak kontaktu z ziomalem. Nie mam potrzeby kontaktu z nikim.


Moskitiera się nie przydała......

...ale hamak, bardzo.
     Następnego dnia  jadę na jednodniowy trekking. Wykupiłem w recepcji. Ma być przeprawa przez jezioro, obiad, chodzenie po dżungli i przejście przez jaskinię Nam Talu, wielce niebezpieczną i budzącą grozę. Pełno tam węży wodnych, nietoperzy i wielkich pająków. Parę lat temu zginęło tam 6 turystów i dwóch miejscowych. Chcecie to chodźcie ze mną.:)
     Czekam parę minut przed recepcją. Po chwili wchodzę dziarsko do busa. Witam się z kilkoma osobami, które są ze mną w grupie. Jest para z Niemiec, Rosji a resztę grupy stanowią  Francuzi. Jedziemy busem kilkanaście kilometrów. Po drodze widzę plantację kauczuku i gościa spacerującego ze swoim słoniem przy drodze. Znów nie zdążyłem zrobić zdjęcia. Kilkanaście minut i w pięknej scenerii prujemy taflę jeziora. Powstało w sposób sztuczny. Zbudowano tamę i zalano spory teren. W niektórych miejscach jest ok. 200 metrów głębokości. Pod nami, są więc,  wioski, szkoły, świątynie. Dziwne uczucie. A okolice, zaiste, piękne. Niczym w Norwegii, tyle, że tu zawsze ciepło. Po kilkudziesięciu minutach dobijamy do nieziemsko pięknej zatoki. Tu można wynająć chatkę na wodzie. Otacza nas dżungla. Kolor wody, pływające w niej ryby, pełno motyli. Tak chyba wygląda raj. Nieprawdopodobny klimat miejsca. Jemy posiłek i już płyniemy jeszcze kawałek i wysiadamy  na brzeg. Przed nami dżungla z jej bogactwem flory i fauny. Jest przewodnik główny, maczetowy i my, żądni przygód, białasy.  Kilka godzin chodzimy po dżungli poprzecinanej strumieniami. Jest niesamowicie, ciekawie, egzotycznie. Marzenie życia spełniło się. Kolejne. Jestem w prawdziwej dżungli. Przewodnik pokazuję nam co chwile jakieś dziwy. A to wylinkę cykady, a to kolorowego pająka - olbrzyma, co to rozpiął sieć przy ścieżce.  A to - to a to - tamto. Opowiada ciekawe historie o dżungli i jej mieszkańcach. Pokazuje porytą ściółkę przez dziki  obok ścieżki. Wszyscy rzucili się z aparatami i robią zdjęcia. Ja nie. Zbyt mi to przypomina działalność szpadla.:) Wiedzę tę, a raczej przypuszczenie, zostawiam jednak dla siebie. Po co komuś psuć zabawę. Przede mną idzie fajna Francuzeczka w krótkich spodenkach. Czasami gdy się pochylamy i idziemy niemal na czworaka jest całkiem miło. W sensie widokowym, oczywiście.





Przede mną na łodzi siedzi młoda Rosjanka.






Przede mną w dżungli idzie Francuzeczka.


   W końcu dochodzimy do jaskini. Przewodnik daje nam latarki - czołówki, udziela instruktażu jak się zachować, modli się chwilę … i wchodzimy. Na twarzach współtowarzyszy maluje się napięcie. Gdy lunie deszcz, jest po nas. Tak giną tu ludzie. A dzień dziś pochmurny i… ma się na deszcz. A może to podpowiada wyobraźnia? Wchodzimy, jak to określam, na dupościsku. Na początku wody nie za wiele, najwyżej po kolana. Nad nami setki nietoperzy, na ścianach wielkie pająki. Sporo ich tutaj.  Przewodnik mówi, że jak przepłynie obok nas kilkumetrowy wąż to żeby nie wpadać w panikę. Ok, spróbujemy. Potem każe nam stanąć w kółeczku i zgasić czołówki.  Robimy tak. Zapada ciemność, którą nazwałbym ciemnością totalną. Niesamowita jest. I ta cisza. Słyszymy tylko swoje oddechy i przyspieszone bicia serc. Mamy pietra. Wszyscy. Po chwili przewodnik zabiera nam aparaty fotograficzne i jakieś drobiazgi do skórzanej, nieprzemakalnej torby. Zabawa się zaczyna. Po chwili woda sięga po pas,  a w końcu po szyję. Poruszamy się wolno. Wszyscy smakują chwilę. Jest jak w jakimś filmie. W pewnym momencie jest tak wąsko, że przewodnik musi pomóc kilku osobom. Pyta mnie, czy nie pójdę na tym zwężeniu pierwszy. Jasne. Idę i nagle kończy się pod nogami grunt. Klapki na łapki … i płynę. Jest ekstatycznie, strach ustąpił. Jest adrenalina i cudowne uczucie. Chwilo trwaj. Płynę nawet po tym jak jest już płycej. Tak mi się spodobało. Gdyby czołówka nawaliła, to by było prz…
   Wychodzimy pochyleni z jaskini. Sklepienie jest nisko. Przede mną idzie francuski tyłeczek. Bez niebieskich spodenek. Same skąpe gatki. Czasem do człowieka uśmiechnie się szczęście. Ten, akurat, uśmiech zdaje się być pionowy.






    Na drugi dzień mam iść na trekking na słoniach, ale rezygnuję w ostatniej chwili. Leżę do południa w hamaku, bujając się pionowo i poziomo. Delektuje się lenistwem. To pierwsze takie dopołudnie.  Trekkingów organizuje się tu całe mnóstwo. Jedno, dwu, trzydniowe. Nawet dwutygodniowe. Można udać się na poszukiwanie największego kwiatka na świecie, raflezji. Jeden kwiat, nie kwiatostan, dochodzi do metra średnicy. Śmierdzi zepsutym mięsem i wabi muchy. Ogólnie mówiąc, jest co tu robić, ceny niskie, ludzi mało. Dla mnie bomba. Po obiadku idę pochodzić po wioseczce i do sklepu spożywczego. Oczywiście do sklepu wchodzi się na boso. Polubiłem to. Potem do dżungli idę sam. Chodzę koło godziny, po czym napotykam rzekę. Wchodzę się schłodzić. Małe rybki zwęszyły żer i robią mi naturalny peeling. Rozbieram się do rosołu i pływam. Jest czadowo. Po chwili, gdy tak pływam na plecach, czuję jak ciśnienie mi skaczę i strach łapie za gardło. W koronach drzew, wysoko nade mną widzę … małpy. A na brzegu: ciuchy, aparat fotograficzny i portfel. Małpy są wredne i nie uznają czyjejś własności. A nuż, jest tam banan lub kanapka. Nie sprawdzają tego na miejscu, tylko wysoko na drzewach. Pędem do brzegu, rzucam się niemal na swoje rzeczy. Zlatują się małpy. Robię im fotki. Kurna, ale się najadłem strachu. Już widzę siebie, oczyma wyobraźni, jak zasuwam bez aparatu i portfela (paszport) z opaską biodrową do wsi. Ale wszystko kończy się szczęśliwie, żeby nie powiedzieć happy endem, bo w Tajlandii może to być rozumiane dwojako.




    Kończy się i moja pierwsza, daleka, egzotyczna podróż. Wrażeń nie zapomnę nigdy. Jeszcze tylko Bangkok, gdzie pojadę kolejką nadziemną (skytrain) i zwiedzę przeogromny bazar Chatuchak z ponad 15000 stoisk, a potem… żegnaj Azjo. Się ma za rok, jak mawia pewien gość.






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz