Polecany post

104. Książka: Banany i cytrusy, czyli leć do Afryki

środa, 25 stycznia 2017

87. Pierwsze kroki w Rwandzie



27.10.2016
    


   Granica Ugandy i Rwandy. Najpierw idziemy do jednego z ugandyjskich pawilonów upstrzyć paszporty pieczątką wyjazdową. Potem, jakieś 100 metrów zabłoconą drogą do budek gdzie siedzą rwandyjscy pogranicznicy. Po drodze wymieniamy u koników pozostałości ugandyjskiej waluty na miejscowe franki. Ustawiamy się w niewielkim ogonku i czekamy na swoją kolej ,,do spowiedzi” u pogranicznika. Nad budką wiszą zdjęcia dziesięciu jegomości, którzy żywi lub martwi poszukiwani są za zbrodnie 1994 roku. Twarze na ogół w okularach, inteligentne. Zapewne nie byli to zwykli siepacze z maczetami, a politycy, naukowcy, dziennikarze, być może księża. Można powiedzieć, że owa nacjonalistyczna inteligencja swoją mową nienawiści, podżeganiem wojennym zrobiła więcej szkód niż zwykły Hutu z karabinem czy maczugą w rękach. Intryguje wysokość nagrody za pomoc w schwytaniu sprawców, milion dolarów za każdego. To spora kwota jak na Rwandę. Dopełniam formalności jako pierwszy z naszego duetu i młody, miły pan pyta mnie o rezerwacje hotelową na terenie Rwandy. Gdy okazuje się, że nie mam, mówi mi grzecznie i z uśmiechem, że nas nie wpuści, bo takowa jest wymagana. Na nic prośby i najszerszy mój uśmiech na jaki mnie stać. Co jak co, ale japę to ja potrafię szeroko otworzyć. On również szeroko się uśmiecha i pomijając wzrokiem A. woła: ,,następny proszę”. I wtedy do głowy przychodzi mi genialna myśl. Z plecakowej przegródki na papiery i dokumenty wyciągam numer telefonu do Pascala. To nasz host w Kigali, z którym skontaktowałem się przez Couchsurfing. Mówię urzędasowi, że będziemy spać u tego gościa i niech do niego sobie zadzwoni, żeby potwierdzić. Kilka sekund temu mówiłem, że będziemy spać w hotelu, ale to już nie ma znaczenia. Dostajemy pieczątki wjazdowe. Wizy do Rwandy nie potrzebujemy, bo mamy wschodnioafrykańską, którą kupiliśmy na lotnisku w Nairobi. Kończą się swoiste zawody w szerokości uśmiechu, pozostała jeszcze tylko kontrola bagaży. 

   Na środku placu, stoi stary, masywny stół. Wkoło trochę błota, ale to nikomu nie przeszkadza. Bagaże poddawane są drobiazgowej kontroli. Przed nami młoda, piękna Ugandyjka, której trzepią dwie torby jakie posiada. To chyba jakaś handlarka pluszowych zabawek, bo to właśnie nimi zapełnione niemal w całości są jej bagaże. Ot tak na oczach tłumu, niemal gwałcona jest prywatność człowieka. Gapie patrzą jak zawstydzona kobieta ukrywa rzeczy osobiste typu bielizna przed wzrokiem ciekawskich. Nie podoba mi się to widowisko. Teraz na warsztat idzie mój plecak. Gawiedź wytrzeszcza gały, co też mzungu może mieć w środku. Okazało się, że wysypali na stół moje brudne rzeczy z reklamówki. Potem z plastikowej torby wywlekane są buty.  Z innej, jakieś zakupy, które poczyniłem w Kampali. Rekwirują mi je. To znaczy, te reklamówki plastikowe. Na teren Rwandy nie można ich wwieść. Powód? A nuż jakąś wyrzucę gdzieś na ulicy w Kigali. W tym kraju śmiecić nie można, to jest karalne. Nic, że buty, kawy, przyprawy, brudne ciuchy są teraz wymieszane razem. To już mój problem. Patrzę jak moja reklamówka z napisem REMA 1000 służy za kosz na reklamówki z innych bagaży. A niech ich chudy byk…
   
gdzieś w Rwandzie
    Wsiadamy do autobusu, który czekał aż wszyscy pasażerowie skończą graniczne ,,pierepałki”. Wjeżdżamy do Rwandy. Co za wspaniałe uczucie. Lubię ten moment i te przyjemne podniecenie, gdy przekraczam granicę i wjeżdżam do nowego kraju, w którym nie byłem. Kogo spotkam? Co się wydarzy? Jak będzie? Gdyby jakieś 5 lat temu ktoś mi powiedział, że będę po Rwandzie czy Ugandzie jeździł całkowicie swobodnie i na wielkim luzie autobusami, pomyślałbym, że gość się napił wódki czy szaleju, lub zażył sporą porcję dopalaczy. Jeszcze 3 lata temu nie widziałem, co to jest Couchsurfing. Dziś wjeżdżam do Rwandy bez najmniejszego cienia strachu, czy bojaźni. Wiem, że świat nie jest taki zły, jak go pokazują w telewizji. Nie da się tego wytłumaczyć ludziom znających go tylko z telewizyjnych, czy internetowych newsów. Tam pokazują tylko wojny, morderstwa, kataklizmy i zamachy. Przecież nikt nie pokaże łagodnie wschodzącego zza gór słońca, przyjaznych uśmiechów ludzi, wyciągniętej pomocnej dłoni tubylca do podróżnego. Jeżeli już, to tylko jako preludium do jakiejś tragedii, czy apokalipsy, która za chwilę ma się wydarzyć. Pokażą za to dramat, krew, łzy. To się sprzedaje i to są wiadomości przez duże W. Czasem dziennikarze kojarzą mi się z sępami lub hienami, które rzucają się na swoją ofiarę. Byleby jak najbliżej oczu, żeby pokazać jak najdobitniej, jak najbliżej cierpienie. Tego chcemy, my widzowie… i to się sprzedaje.
  
Mont Kigali, z biodra
    Jedziemy przez Rwandę kierując się na południe w stronę Kigali. Kraj to, jak mówiłem, górzysty i piękny. Najwyższy szczyt, Karisimbi sięga ponad 4500 m n.p.m. Rwanda, położona niemal w sercu Afryki, zwana jest krajem tysiąca wzgórz (Pays des Mille Collines). Powierzchnia jej to zaledwie 26 338 km kwadratowych, czyli mniejsza niż naszego województwa mazowieckiego, czy wielkopolskiego. Na tak małej powierzchni zlokalizowane są 3 parki narodowe, z czego najsłynniejszym jest Park Narodowy Wulkanów, położony tuż przy granicy z Demokratyczną Republiką Konga, słynący z występowania tam goryli górskich.
   
    Jedziemy tak przez tę Rwandę i podziwiamy świat zza przyciemnionych szyb autobusu. Czasem gdy jedzie się przez Afrykę krajobrazy przesuwające się za oknem są takie, że żadnej części ciała nie urywa, na przykład kenijska trasa z Nairobi w kierunku Mombasy. Ale tu w Republice Rwandy, urywa cztery litery jak najbardziej. Jest tu po prostu przepięknie. Tkwię z głową na szybie patrząc w zamyśleniu na mijane krajobrazy. A. tkwi na moim ramieniu. Jak na razie podoba nam się w Rwandzie.
  
przedmieścia Kigali
   Zaraz po wyjściu z autobusu, na dworcu w Kigali okrąża nas grupa kilku taksówkarzy. Wydajemy się dla nich łakomym kąskiem. Ale nam inny kąsek w głowie. Jesteśmy wściekle głodni, więc kierujemy swe myśli, potem wzrok, a na końcu kroki do jakiegoś dworcowego baru. Rozsiadamy się wygodnie wśród tłumu Rwandyjczyków i zamawiamy coś lokalnego z obrazkowej karty dań. W międzyczasie proszę jednego z najwytrwalszych taksówkarzy, który przylazł tu za nami, o możliwość skorzystania z telefonu. Dzwonię do naszego hosta z Couchsurfingu, że jesteśmy w Kigali i żeby nas odebrał z dworca, tak umówiliśmy się wcześniej przez Internet. Mamy kilkadziesiąt minut do jego przyjazdu, także pałaszujemy dobre jedzenie i popijamy dobrą kawą - ja, oraz dobrą herbatą - A.
   
tuż koło domu Pascala
   Pascal przybywa z rozpromienioną radością twarzą. To bardzo pozytywny człowiek. Zdążyłem się o tym przekonać wcześniej, korespondując z nim jeszcze z Norwegii. Mija chwila i jedziemy miniautobusem przez stolicę rozglądając się z ciekawością na boki. Pierwsze co rzuca się w oczy, to czystość miasta. Nie zaznasz na ulicy widoku śmieci, za to wzrok napotka kosze na nie. To niespotykana rzecz jak na Afrykę, czy Azję. Chcą z Kigali zrobić drugi afrykański Singapur, nic więc dziwnego, że taką wagę przywiązują do czystości. I tu i tam zaśmiecanie ulic jest karalne. Wysiadamy w dzielnicy Mont Kigali, są to przedmieścia miasta. Piękne, łagodne wzgórza pokryte zabudową. Domy są w stylu europejskim, z czerwonymi zazwyczaj dachami. Są to lżejsze nieco konstrukcje niż u nas, ze względu na brak zim. Robią jednak na nas miłe wrażenie. Spodziewaliśmy się nieco skromniejszych domów. Kolejne pozytywne zaskoczenie w podróży. Ciężko zliczyć ile już ich było. Ach, jakże inny jest obraz Afryki, szczególnie niektórych jej rejonów, z powszechnym postrzeganiem jej przez Europejczyków, którzy nie postawili stopy w tej części Czarnego Lądu. Schematy myślowe, uprzedzenia, strach przed nieznanym, nieufność, europocentryzm - te cechy charakteryzują wielu z nas. Trafiamy do domu naszych hostów, którymi są Epiphanie i Blaise Pascal. Dla ułatwienia mówimy do nich: Phanie i Pascal. O nich napiszę więcej w następnym poście, bo ludzie Ci są wspaniali i można się od nich wiele nauczyć. Mieszkają dość skromnie, w porównaniu z innymi w tej dzielnicy. Po małym, ogrodzonym wysokim murowanym płotem podwórku biegają wychudzone kurki. Na podwórku stoi hydrant, którego właścicielem jest Pascal. Co chwilę ktoś przychodzi z dwudziestolitrowymi bańkami na wodę, napełnia je, zostawia pieniążek w umówionym miejscu i wychodzi przez metalową bramę. Podwórko dzielą z drugą rodziną, która ma mieszkanie tuż obok. To właściwie taki bliźniak, kryty blachą falistą. Okazuje się dość szybko, że żyją z nimi trochę tak, jak nasi ulubieni bohaterowie, Kargul i Pawlak. Jedna i druga rodzina ma wychodek koło siebie. Ot, drewniana budka z wybetonowaną podłogą z dziurą. Stoi wiadro z wodą i na kołku leży rolka papieru. No, nie ma tak zwanego szału, przyznacie. Ale oba kibelki zamykane na kłódeczkę. Pascal daje nam kluczyk i prosi dość stanowczo, choć łagodnie o bezwzględne zamykanie po każdym użyciu tegoż kibla. Spędzimy tu dwie doby i zawsze będzie mnie to rozwalało. Pascal mówi, że chodzi o to, że sąsiedzi mają dwóch nastoletnich synów, a ci potrafią napsocić im w ich kiblu, więc trzeba zamykać.
,,A wy psocicie im w ich kiblu, bo oni też zamykają?”
Milczenie.



 
Phanie i A.

1 komentarz:

  1. Asia jak zawsze wygląda pięknie :) A tekst tradycyjnie dowdcipny i pełen przydatnych szczegółów. Matołki z globa (na szczęście są w mniejszości!) powinni się od Ciebie uczyć, a "nie matołkom" też by się przydało ;)

    OdpowiedzUsuń