Polecany post

104. Książka: Banany i cytrusy, czyli leć do Afryki

wtorek, 17 marca 2015

30. Łodzią po Inle Lake


29.11.2014

    Jemy wczesne śniadanie w Gypsy Inn, guesthousie w Nyaungshwe nad kanałem dopływającym do jeziora Inle. Dotarliśmy tu wczoraj po południu i bez żadnych problemów znaleźliśmy nocleg. Doba ze śniadaniem kosztuje 20000 kyatów. Zapłaciłem 60 dolarów, które w hotelach i guesthousach Birmy są akceptowane jak dotąd bez problemu. Zostaniemy tu w sumie 3 noce, tak postanowiliśmy. Wieczorem pokręciliśmy się po miasteczku, potem zjedliśmy pyszną kolację przy świecach i piwkach. Można już mówić o naszym cowieczornym rytuale. Straszono podłym jedzeniem w Myanmarze, a tymczasem jedzenie jest rewelacyjne. Trochę mierzi mnie obsługa. Powód? Często obsługują nas dzieci w wieku ok. 13 lat. Przynajmniej tak wyglądają. Dlaczego jedliśmy przy świecach? Nasze romantyczne dusze? Nie, to jest Birma, więc przerwy w dostawie prądu mogą się zdarzyć. Tu w Nyaungshwe nie było wczoraj prądu wieczorem chyba ze 3 godziny. Dla mnie, choć to może dziwnie zabrzmi, nie jest to wielki problem, w zasadzie żaden. Mało tego, przyznam, że to lubię. W naszym, europejskim świecie wszystko jest uładzone, poukładane, przewidywalne. Tu jest inaczej, tu może się zdarzyć wszystko. Po za tym czy nie jest super siedzieć z fajnymi ludźmi w knajpie na powietrzu przy świecach, a w około ciemnica? Dodajmy, ciepła, choć późno-listopadowa ciemnica. Dla mnie to był piękny wieczór. Ale wróćmy do śniadania. Mamy tu jajecznicę, bułeczki, naleśnik, 2 banany, sok, kawę i herbatę. Każdy dostaje swoja porcję. Szału nie ma, ale głodny nikt nie wychodzi. Kierujemy się od razu na pobliską przystań, odnajdujemy wczoraj zabukowaną łódź i po chwili prujemy wodę kanału. Koszt wynajęcia łódki z przewodnikiem to 15 dolarów. Trzeba się targować. Na łodzi jest 5 miejsc, więc wychodzi po 3 dolce na głowę. Łódka jest wąska i ma pięć dość wygodnych miejsc siedzących, umiejscowionych jedno za drugim. Siadam na ostatnim krześle z gustowną poduszką. Za mną tylko sternik - przewodnik i głośny silnik. Ahoj przygodo.
Ekipa i mewy

    Inle jest drugim co do wielkości jeziorem w Birmie. Jest długie na 22 kilometry i stosunkowo wąskie (średnio 5 km) , choć liczby te zmieniają się w zależności od roku i intensywności opadów. Jest płytkim zbiornikiem, położonym malowniczo pośród gór. To bardzo bogaty ekosystem obfitujący w spore populacje ptactwa i ryby endemiczne. Choć najciekawsze dla mnie będzie obserwowanie miejscowej ludności, która mieszka na jeziorze lub bezpośrednio przy brzegach. Głównie są to Shanowie, którzy są jedną z liczniejszych grup etnicznych w Myanmarze. W górach okalających jezioro żyją małe społeczności plemion górskich.
     Płyniemy zatem kanałem w stronę pełnego jeziora. Chłód poranka potęgowany jest przez pęd łodzi. Jezioro leży na wysokości około kilometra nad poziomem morza, więc noce są chłodniejsze niż na nizinach. Ale zaraz, gdy słońce troszkę się  jeszcze podniesie nad horyzont będzie gorąco. Dopływamy, pośród innych łodzi do otwartego jeziora. Przy ujściu na łódkach pozują słynni rybacy ze swoimi równie słynnymi ni-to-sieciami-ni-to-koszami. Tak, tak, to nie żart. Słynne zdjęcia rybaków z nad Inle, to niestety, trochę pic na wodę. Napływ turystów spowodował zmiany w sposobie zarabiania tych rybaków. Pływają na tych samych łodziach co kiedyś, mają ten sam ekwipunek i strój, ale zamiast łowić ryby, łowią dolary od turystów. Widocznie bardziej im się to opłaca. Jest to trochę rozczarowujące, jak z resztą i całe jezioro, ale cóż, z tym trzeba się liczyć przyjeżdżając tutaj. Jest tu, po prostu, turystycznie. Popatrzmy na to z drugiej strony. My tu jesteśmy na kilka dni, Oni na zawsze. Każdy chce żyć lepiej, wygodniej, być bogatszym, Ci ludzie też. Nie klnijmy na „makdonaldyzację’’ świata, tylko spróbujmy Ich zrozumieć, bo niewielu z nas chciałoby na stałe dzielić Ich los. No, ale nie będę tu polityki wtrącał. I tak warto tu przyjechać, bezapelacyjnie. Natomiast, widok rybaka na łódce, gdy wiosłuje w charakterystyczny dla tego miejsca sposób, jedną nogą, jakby oplatającą wiosło, jest bezcenny. Nie wiem, czy gdzieś jeszcze na świecie można coś takiego zobaczyć. Nie wiem.


    Płyniemy i jest pięknie. Słońce oświetla góry po zachodniej stronie jeziora. Na płyciźnie bliżej brzegu rybacy rozstawiają sieci i „napłoszają” w nie ryby, długimi, giętkimi tyczkami uderzając w powierzchnię wody. To nie ,,cepeliada”….., to tutejsza codzienność, dolarów się nie zje, ryby trzeba łapać. I łapią je Shanowie, od stuleci tak samo. I to warto zobaczyć.
    Dopływamy do brzegu po wschodniej stronie jeziora. W strefie kanałów i przybrzeżnej roślinności,  domy na palach. Cała wioska na wodzie. Co ciekawe, między wioskami, są ,,pola uprawne”. Oczywiście na wodzie. Miejscowi doglądają swych upraw pływając na małych łodziach. W ogóle, spory ruch na wodzie. Dużo pływa kilkuletnich dzieci, pewno do szkoły, jest wszak koło 8, może 9-ej. Płyną w tych łódkach same, lub w maleńkich grupkach, roześmiane. W końcu płyniemy wzdłuż pomostu prowadzącego do stałego brzegu, by po kilku minutach do niego dotrzeć.

    W planie jest wizyta na miejscowym targu. Okoliczna ludność, w tym górskie plemiona spotykają się dziś, jak to mawiali  kiedyś w Polsce - ,,na święcie dyszla”. Z chęcią to zobaczymy. Wysiadamy na brzegu i idziemy szeroką ścieżką wśród pól, na których trwa okres żniw. Potem ciekawa wioska. Na skrzyżowaniu stoi miejscowy chłopak i ręką pokazuję kierunek dokąd iść w stronę targu. Ot, ciekawą ma pracę. Nie lepiej by było postawić znak drogowy? Pewno nie, ..…to są nieodgadnione tajemnice Birmy. Idziemy pośród miejscowej ludności. Pięknie ubierają się tu kobiety, bardzo barwnie. Ryby, owoce, warzywa, przyprawy, mięso. Ciekawy targ, przyznam. Mały, klimatyczny, autentyczny. Kręcimy się kilkanaście minut po nim i niespiesznie kierujemy się do łodzi.
Suszenie ryżu

Mnich i siatkówka

Mango

Święto dyszla





   Czas na ,,cepeliadę’’. Przewodnik wiezie nas do tkalni na wodzie, potem do kuźni, do wytwórni wyrobów ze srebra, wytwórni papierosów itp. Warsztaty a jednocześnie sklepy. Stare metody wyrabiania i produkcji, ale pod turystów. Są też kobiety - długie szyje, czy żyrafy, jak je również zwą. W pewnym momencie wieje nudą, ileż można? Ceny niezbyt przyjazne kieszeni.








    W porze obiadowej….., tak zgadł czytelnik,…… obiad. Restauracja na wodzie, a jakże. Herbatka i rosołek z jakimiś liśćmi gratis, piwko i niezwykle pikantna zupa rybna za 3000 kyatów. Potem jeszcze jakaś świątynia, której to nazwy nie znam i kończymy ten etap zwiedzania. Płyniemy prosto do Shwe Indein Pagody, w pobliżu której jest ponad 1000 kamiennych stóp. Wilgotny klimat, słońce i deszcze nadgryzały te budowle przez 200, 300 lat, także są w kiepskim stanie, ale widok i klimat jest tu jednak niesamowity. Niestety nie mam zdjęć z tego miejsca. Pół godziny temu wyczerpała mi się bateria w aparacie. Zapasowej nie miałem. Ostatnie zdjęcie jakie zrobiłem, to grupa kobiet, które przypłynęły na łodziach do wioski, niedaleko stąd.
Ostatnie dziś zdjęcie:(
Na głowach miały kolorowe chusty. Potem kilka z nich, młodszych i odważniejszych rozdziały się z ciemnych szat i zaczęły zażywać kąpieli. Topless. Może będzie to dla mnie jakąś nauczką na przyszłość. Może….. Oby.
Przypływamy wieczorem z powrotem na przystań. Kąpiel w guesthousie i po ciemku idziemy na kolację. Szwendamy się po miasteczku, zajadamy jakieś pampuchy gotowane na parze, na ulicy, po czym idziemy na piwo do jakiejś miejscowej mordowni. Gwar, kufle, śmiechy i tubylcy. Na ścianie telewizor. W telewizorze leci sport. Jaki? Nie powiem. Co rusz przerwa w dostawie prądu. Wesoło jest, nie powiem. Wydaje mi się, że w tej birmańskiej mordowni jest bezpieczniej niż np. w przysłowiowym, polskim kościele. To tylko przykład. A wydawałby się, że jest odwrotnie.  Jakże inny obraz świata serwują nam środki masowego (zakłamanego)  przekazu. Nie dajmy się im ogłupiać.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz