Polecany post

104. Książka: Banany i cytrusy, czyli leć do Afryki

czwartek, 22 stycznia 2015

22. Tekowy most


23.11.2014
    
    Po wizycie w buddyjskich świątyniach i klasztorach przyszedł czas na atrakcję w pobliżu Mandalay, most U Bein. Jadę z przewodnikiem na motorze, trzymając się go coraz mniej kurczowo. Mamy przed sobą kilkanaście minut jazdy zanim dojedziemy do Amarapury. Dodaję sobie kurażu żując betel, który dostałem od ,,mojego’’Birmańczyka. Co to takiego? Ano, betel to popularna w Birmie pobudzająca a jednocześnie uspakajająca używka. W liść pieprzu betelowego zawija się orzeszki palmy areki, smaruje się to mlekiem wapiennym i dodaje różne dodatki, w zależności od upodobań. Smak jest pikantno – gorzki. Nie jest to moja ulubiona używka, przyznam. Wydziela się mnóstwo czerwonej jak krew śliny, której nie powinno się połykać. Plują więc wszyscy gdziekolwiek, barwiąc ulice i nie tylko w rdzawo – brunatne plamy. Ich uśmiechy, czy raczej otwory gębowe po wielu latach żucia wyglądają... No cóż, to trzeba zobaczyć.

   
   Jadąc, widzę przy ulicy sikającego tubylca. Nie byłoby w tym nic dziwnego i godnego odnotowania, gdyby nie sposób w jaki to robi. Jak pisałem we wcześniejszym poście, Birmańczycy noszą longyi (rodzaj spódnicy, uproszczając). Sikają więc... w kucki, podnosząc do kolan przyodziewek. Pod spodem nic nie mają, więc tak im chyba wygodniej. Dyskrecja jest zachowana. Rozbawia mnie trochę ten widok... ale  może to ten betel, od którego mam w ustach nadmiar śliny. Uwalniam ją co rusz, spluwając mocno, podobnie jak inni, na mijanych motorach.

    Dojeżdżamy na miejsce. Legendarny most U Bein, najdłuższy na świecie most z drewna tekowego. Ma ponad 1200 metrów, zbudowany został w połowie XlX wieku. Nie spina on jednak brzegów rzeki  a jeziora Taung Tha Man. Przed wejściem na most zwiedzam kilka stoisk handlarzy, kupuję butelkę wody i każę przewodnikowi czekać w pobliżu na mój powrót. Jest wściekle gorąco, z pewnością powyżej 30 stopni Celsjusza. Wchodzę na most. Jest niedzielne południe. Sporo spacerowiczów, aczkolwiek, na szczęście turystów niewielu. Większość przyjedzie tu wieczorem robić pocztówkowe zdjęcia. Najpierw idę przez most nad płachetkami pól, a raczej poletek. Trwają prace polowe. Jest pora sucha, więc woda cofnęła się i można coś posiać bądź posadzić. Do pory deszczowej zdąży urosnąć.
Kliknij na zdjęcie, powiększ sobie.









     Teraz idę nad taflą jeziora. Mała łódka wraca z rybami z połowu. Widać - sieci rozstawiono w dobrym miejscu.  Jakiś wieśniak zygzakując łodzią zagania swe kaczki do domu. Pojadły narybku, roślinności wodnej, więc czas już do zagrody. Sporo wędkarzy moczy swe kije w nadziei na obfity połów. Pod każdą szerokością geograficzną, tak samo faceci (głównie) wytrzeszczają oczy obserwując swe spławikowe szczęście. Taniec spławika na spokojnej tafli wody jest dla nich tańcem piękniejszym niż pląsy Beyonce na scenie. Powolne przesuwanie się, przytapianie lub wynurzanie się spławika powoduje radość w sercu a poziom adrenaliny rośnie. To chyba dlatego mówi się o nich, że są wzrokowcami.











  

    Siadam w jednym z czterech zacienionych pawilonów rozlokowanych na moście. Nawiązuję rozmowę z mnichami. Jeden z nich jest w pomarańczowych, a drugi w szafranowych szatach.
Po chwili rozmawiam i śmieję się z miejscowymi pięknościami z twarzami ozdobionymi thanaką. Co to jest thanaka? Spieszę wyjaśnić, ponieważ to ważna część birmańskiej rzeczywistości. Większość kobiet i dzieci, a także niektórzy mężczyźni mają twarze wymalowane kremowo-białą lub żółtawą substancją. Jest to sproszkowane drewno specjalnego gatunku, zmieszane z wodą. Nakłada się ją na twarz w wielu celach. Ochrona przed słońcem, komarami, wiatrem i innymi czynnikami. Wybiela i wygładza skórę i nadaje jej blasku. Dodatkowo zwalcza pryszcze i po prostu upiększa. Czasem, dla dodatkowej ozdoby tworzy się na twarzy wzorki ułożone w kwiaty, liście, koła. Prastary kosmetyk, bardzo w Myanmarze rozpowszechniony.
   Dochodzę na drugi brzeg jeziora, kręcę się trochę pośród prymitywnych chat, po czym wracam na most i ,,na swój’’ brzeg. Tu niespodzianka, nie ma mojego przewodnika. Chodzę od stoiska do stoiska, od knajpy do knajpy i nic. Wcięło gościa. Nie martwię się jednak. Problem ma on, nie ja. Nie zapłaciłem jeszcze. Pól godziny trwają moje poszukiwania, czy raczej swobodne bujanie się po okolicy, gdy wreszcie znajdujemy się. Okazało się, że oglądał w jednej z ulicznych restauracji pod drzewem serial w telewizji i zapomniał o całym bożym (a raczej buddyjskim) świecie. Słowo restauracja należałoby tu wziąć, oczywiście, w cudzysłów.



  
   W drodze do hotelu zatrzymujemy się jeszcze w dwóch miejscach, po czym zapraszam mojego motocyklistę na obiad do miejscowej knajpki. Jemy na sposób typowo birmański.
Zamówiłem rybę, On kurczaka, a dostajemy początkowo kilkanaście małych talerzy z sosami, zupkami, przekąskami i warzywami. Ryba i kurczak też się w końcu pojawiają. Oczywiście, w podobnych jak pozostałe miseczkach. Jest i nieśmiertelny ryż. Niektóre potrawy smakują wspaniale, ale smak niektórych jest  bardzo dyskusyjny. Nie dla każdego do przełknięcia. Płacę 4000 kyatów (niecałe 15 zł) i jedziemy pod mój hotel. Rozstaję się z 15-oma dolarami i żegnam mojego przewodnika. Dziś wieczorem pokręcę się jeszcze po ulicach Mandalay, a jutro pojadę w jedno z najbardziej niesamowitych miejsc na Ziemi, do Bagan.



   




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz