23,24.10.2016
Popołudnie spędzamy w Kampali,
półtoramilionowej stolicy Ugandy. Chodzimy zatłoczonymi ulicami miasta, lub po
niemal bezludnych zaułkach. Zadziwia duża ilość piłkarskich zakładów
bukmacherskich. Lokale z telewizorami w których pokazywane są mecze zapełnione są
po brzegi, a chodniki przed nimi (jeśli są takowe) to również kłębowisko
facetów. Trudno się dziwić, że tak jest. W Ugandzie tylko co dziesiąta rodzina
ma telewizor. Skoro jesteśmy przy sporcie, to warto powiedzieć o pewnej
sportowej ciekawostce. W latach 90-tych ubiegłego wieku w skokach narciarskich
(!) jako jedyny Afrykańczyk skakał Ugandyjczyk, Dunstan Odeke. Jego rekord
życiowy jest rekordem Afryki i Ugandy. Gość skoczył 50 metrów.
W jednej z lokalnych knajp jemy obiad. Jest
tanio i naprawdę pysznie. A. zamawia do picia sok owocowy. Dostaje sok w kuflu,
niemal żywcem przeniesiony z czasów komuny z polskich mordowni. Ale ten
schłodzony napój ze świeżych owoców smakuje jak ambrozja. Coś pięknego, a
raczej wyjątkowo smacznego.
Po uczcie bierzemy boda-boda i jedziemy na
wzgórze Kasubi. Tu znajdują się grobowce dawnych królów Bugandy. Kilka lat temu
podpalono to miejsce i szczerze mówiąc, trochę się tu nudzę. A. mniej, ponieważ
o historii tego miejsca i królach wie dużo więcej niż ja. Z reguły, gdy ogląda
się jakieś zabytkowe miejsce z listy Unesco, jak te, gdy wie się więcej,
zwiedza się bardziej świadomie i wtedy dane miejsce jest bardziej interesujące.
Wracamy w pobliże naszego hotelu i idziemy
do supermarketu. Kupujemy trochę herbat, kawy i przypraw. Ceny trochę niższe
niż w Polsce, ale szału nie ma. Przed wejściem do sklepu siedzi znużony
ochroniarz z karabinem na kolanach. Broń wygląda jakby z czasów pierwszej wojny
światowej. Złom po prostu. Gość się pyta czy nie chcę usiąść na jego miejscu z
giwerą, zrobi mi zdjęcie. Odmawiam.
Wieczorem siedzimy w etiopskiej knajpce
wspominając naszą lutową wyprawę po tym niesamowitym kraju. Piwo St. George,
którym raczyliśmy się w dawnej Abisynii odświeża pamięć. Potem, w niemal
całkowitych ciemnościach jemy u lokalsów pyszne chapati. Mała knajpka
prowadzona przez Daniela z Erytrei i jego drobną dziewczynę z Rwandy. Siedzimy
przy malutkim stoliczku na zewnątrz, a przechodzący obok ludzie przystają czasem
z wrażenia. Tak tu już jest, że w niektórych miejscach wzbudzamy wielkie
zainteresowanie. Ludzie tego nie maskują i potrafią stanąć i przyglądać się
minutę lub dwie. Daniel troszczy się o nasze bezpieczeństwo i przepędza gapiów.
Pytam o toaletę. Prowadzi mnie nieco zawstydzony na zaniedbane podwórko. Tu w
zupełnych ciemnościach, przyświecając telefonem komórkowym pokazuje mi coś w
rodzaju wychodka. Wyszeptuje słowo przepraszam i znika zawstydzony. No cóż,
jest przechlapane, ale daję radę. Kilka minut później serwują nam kawę,
cukierki i ciastka. Za darmo. Kawa, typowo erytrejska smakuje wyśmienicie.
Cukierków nie mamy sumienia jeść. Dali nam to wszystko za darmo. Piwo kosztuje
dolara, jedzenie dolara i jeszcze mamy ich obżerać z cukierków?
Na drugi dzień rano wyjeżdżamy z Kampali. Na
dworcu kupujemy bilet i czekamy aż cały autobus się zapełni. Jedziemy do Fort
Portal, małego miasteczka na zachodzie Ugandy. Posilamy się bułkami,
obserwujemy tubylców, a oni nas. Nie trzeba chyba dodawać, że jesteśmy tu
jedynymi mzungu. Co chwilę któreś z nas idzie na krótki spacer, a druga osoba
zostaje przy bagażach. Jest całe mnóstwo małych sklepików z telefonami
komórkowymi i akcesoriami do nich. Mało jest sklepów spożywczych, odzieżowych.
Jest tak, jakby na świecie istniały tylko telefony. Jakby je człowiek jadł i
ubierał się w nie.
Tuż obok nas, na ławce przysiada starszy
jegomość, uliczny sprzedawca orzeszków. Wszyscy go tu znają i szanują. Z
dostojeństwem konsumuje coś czego nie sposób zidentyfikować z metalowego
talerza w kształcie łódki. Za sztućce służą mu drewniane nożyce i takaż łycha.
Przybył tu pchając swój dziwny pojazd, coś na kształt roweru. Pojazd jest
drewniany, łącznie z kołami. Za kierownicę służą rogi. Z tyłu dumnie wisi flaga
Ugandy. Uśmiecha się do nas i jest jednocześnie i smutny i wesoły. Ciekawy
człeczyna.
Autobus powoli zapełnia się ludzi. Zajmujemy
swoje miejsca. Teraz czas sprzedawców. Krążą w przejściu sprzedawcy napojów,
przekąsek. Jest gość co sprzedaje pasażerom książki. Jest potężnie zbudowany sprzedawca
ubrany w garnitur oferujący ludziom lekarstwa, maści i kosmetyki. Patrzę na
niego, bo kogoś mi przypomina. Tak, już wiem kogo. Dzielę się tą wiadomością z
A. Jej też przypomina się ta czarna (w przenośni i dosłownie) postać z historii Ugandy. Mowa tu o wielkim świrze
i tyranie, który tak siebie tytułował: Jego Ekscelencja Dożywotni Prezydent Ugandy, Marszałek Polny, Doktor Idi
Amin, Władca Wszystkich Stworzeń na Ziemi i Ryb w Morzu, Zdobywca Imperium
Brytyjskiego w Afryce w Ogólności, a Ugandy w Szczególności, Kawaler Krzyża
Wiktorii, Medalu za Wybitną Służbę i Krzyża Wojennego.
Idi Amin Dada pochodził z
północy Ugandy z plemienia Kakwa. Niektórzy umieszczają go na liście
największych zbrodniarzy ludzkości obok Stalina, Hitlera, Vlada Palownika,
Iwana Groźnego czy Pol Pota. Podejrzewany był o kanibalizm, poćwiartowanie żony
i trzymanie zwłok w lodówce. Był odpowiedzialny za zabicie ponad 300-u tysięcy
mieszkańców Ugandy, choć dokładna liczba ofiar nie jest oczywiście znana.
,,Debiutował” jako pomocnik kucharza w brytyjskiej armii kolonialnej, Kings
African Rifle w roku 1946. Potężny, ponad dwumetrowy bokser po czterech klasach
podstawówki idealnie, według Brytoli, nadawał się do armii. Jego niska
inteligencja, okrucieństwo i prymitywizm bardzo podobały się przełożonym. Gdy
awansował na stopień sierżanta wysłano go do Kenii w celu tłumienia powstania
Mau Mau. Tam wykazał się niezwykłym okrucieństwem, torturując ludzi, grzebiąc
żywcem, obcinając genitalia. Bardzo to podobało się angielskim ,,dżentelmenom”
w mundurach. Idi Amin wkrótce został generałem. Obalił dyktatora Miltona Obote
(już w niepodległej Ugandzie) i zaczął rozprawiać się z przeciwnikami. Wybił
dotychczasową armię, a przynajmniej jej część, wypędził Azjatów, którzy stanowili
klasę średnią i siłą napędową społeczeństwa. Budował swoją armię z najczęściej
niepiśmiennych, acz oddanych mu prymitywów, armię siepaczy. Terroryzował miasta
i wsie, grabiąc co się dało. Kraj podupadał coraz bardziej, ludzie głodowali w
strachu o każdy następny dzień, natomiast on sam miał się co najmniej nieźle, robiąc zakupy w Londynie i posiadając niezliczone posiadłości i luksusowe
samochody. Na początku, zarówno kraje zachodu jak i wschodu kibicowały Aminowi.
Magazyn Time umieścił go nawet na swojej okładce! Całe lata 70-e to okropny
terror Ugandy. Pamiętam jak czytałem książkę Ryszarda Kapuścińskiego, Heban, w
której to opisuje w jednym z rozdziałów, jak z okien budynków w Kampali
docierały do niego przerażające krzyki i jęki torturowanych mężczyzn i kobiet.
Na temat krwawej dyktatury Hańby Afryki
czy Rzeźnika z Ugandy, jak go
nazywano, powstała książka: Ostatni król Szkocji. Ja obejrzałem film pod tym
samym tytułem i zrobił na mnie wielkie wrażenie. Bardzo polecam.
Na szczęście w końcu (1978)
Uganda uwolniła się od bezmózgiego tyrana. Prezydent Tanzanii Julius Nyerere
wygrał wojnę, którą Amin zaczął. Nyerere był wielkim człowiekiem o małej
posturze. I z tej właśnie postury naigrywał się wcześniej Idi Amin.
Zaproponował nawet prezydentowi Tanzanii walkę bokserską (sam był mistrzem
Ugandy w wadze ciężkiej).
W latach 70-ych Uganda spłynęła
krwią. Świat nie reagował pochłonięty zimną wojną. W latach 80-ych Rwanda
spłynęła krwią Tutsi i Hutu, świat nie zareagował. Dziś, gdy oddajemy się
gorączce świątecznych zakupów trwa rzeź w Aleppo w Syrii. A świat?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz