23.10.2016
Jezioro Wiktorii |
Po lekkim, pachnącym bylejakością śniadaniu
i po takiejże kawie wychodzimy przed nasz hotel, o byle jakiej nazwie, G1. Plan
jest prosty. Chcemy dostać się do pobliskiego miasta Entebbe i zobaczyć największe
jezioro Afryki, Jezioro Wiktorii. Bez trudu bierzemy boda-boda i jedziemy na
coś w rodzaju małego dworca busowego, skąd czeka nas kilkudziesięciominutowa
droga nad jezioro. Co to jest boda-boda? To motocyklowe taksówki. Siedzą w
miastach Ugandy całe tabuny kierowców na swych ,,rumakach” i czekają na
klientów. Co niektórzy okutani są w grube palta, szale i zimowe czapki. Upał
czasami nie do wytrzymania według naszych standardów, a oni opatuleni jak w
najgorsze mrozy.
Nazwa boda-boda powstała w takich okolicznościach,
że kiedyś motorynkami przewożono ludzi i towary na pas ziemi niczyjej pomiędzy
Kenią a Ugandą. Kierowcy wrzeszczeli do potencjalnych klientów: ,,border,
border”(granica, granica), co brzmiało w ich ustach jak: ,,boda, boda”. I tak
przylgnęła nazwa do tych królów ugandyjskich szos i szutrów.
Droga do Entebbe mija nam szybko w bardzo
zatłoczonym busie. Konduktor jednak przez otwarte drzwi nawołuje czasami
jeszcze potencjalnych pasażerów. Musi być upchany do granic możliwości, inaczej
nie jedzie. Nawet gdy wszystkie siedzenia są już zajęte to konduktor-naganiacz
nie próżnuje. Bilety są śmiesznie tanie, ale jako mzungu (białas) muszę uważać,
żeby wydali resztę. Czasem chłopaki zapominają. Kwoty to dla nas niewielkie,
ale ja akurat nie lubię dawać się ,,nacinać”. Czasem jednak i tak oszwabią. Na
szczęście utrata 2 złotych (na przykład) nie boli tak bardzoJ Zawsze gdy mnie ogołocą z paru
groszy, myślę sobie, czy chciałbym się z nimi zamienić na stan majątkowy. Wtedy
człowiek się pionizuje.
Wysiadamy w Entebbe tuż przy
międzynarodowym, największym w Ugandzie
lotnisku. Upał leje się nieba. W małym kiosku kupuję papierosy.
Sprzedawczyni gdy usłyszała, że chcę paczkę lokalnych fajek kręci przecząco głową.
Tylu nie ma. Kupuję więc 9 czy 10 sztuk za 3000 ugandyjskich szylingów.
Włóczymy się chwilę w skwarze, ale nie bardzo wiadomo gdzie tu iść. Miasto jest
niby spore, 80 tysięcy mieszkańców, ale co tu robić? Mamy ochotę udać się od
razu nad wodę. Nie mogę się doczekać kiedy zamoczę stopę w tym legendarnym
jeziorze. Po drodze, gdy wjeżdżaliśmy do miasta widzieliśmy piękny brzeg Wiktorii.
Decydujemy wziąć boda-boda i wrócić się tam. Jedziemy. Wiatr we włosach. Dojeżdżamy.
Jest zaje…
Jezioro Wiktorii to powierzchniowo 22
procent obszaru Polski. Największe tropikalne jezioro świata. Jego wody
podzielone są pomiędzy 3 państwa: Ugandę, Tanzanię i Kenię. Jako pierwszy
mzungu jezioro zobaczył w roku 1858 John Speke. Oczywiście, na cześć królowej nazwał
jezioro jej imieniem. Średnia głębokość jeziora to 40 metrów. Poruszają się po
nim pokaźne statki kursujące pomiędzy niektórymi miastami. Ma duże znaczenie
dla lokalnej społeczności.
Dziś jest niedziela, więc trochę ludzi się
kręci. Ktoś płynie na kajaku, kilkanaście kobiet pierze przy brzegu pranie. Na
trawie schną bluzki, spodnie, koszule. Trochę młodzieży się kąpie. Czas płynie
leniwie. Nawet ptaki jakieś takie ospałe. Czy one wiedzą, że to niedziela? Jeśli
tak, to skąd? Robimy sobie spacer wzdłuż brzegu aż natrafiamy na rybaków. Są
przyjaźnie do nas nastawieni. Podchodzimy bliżej a ja pytam czy mogę zrobić
zdjęcie. Jasne, że mogę. Pokazują nam sieć i tłumaczą: ,,tooo jeeeest rybacka
sieć”. Kiwamy głową, że rozumiemy. ,,Tooo jeeeest ryba”, tłumaczą nam
cierpliwie. A my cierpliwie i z zapałem kiwamy głowami, że rozumiemy. Nie za
bardzo lubią tutejsi gdy im się robi zdjęcia. Czasem wstydzą się swojej biedy,
a czasem uciekają przed zdjęciem, ponieważ według ich wierzeń, zdjęcie może
zabrać duszę. W porównaniu z Azją jest dużo ciężej pod tym względem.
Najczęściej gdy chcę zrobić komuś fotkę, po prostu pytam o zgodę. Tak było i w
przypadku tych rybaków.
odpoczywamy a żołnierze robią nam zdjęcia |
A skoro jesteśmy przy rybakach opowiem o pewnej
katastrofie ekologicznej, która wiąże się z Jeziorem Wiktorii. Otóż w latach
pięćdziesiątych ubiegłego wieku postanowiono zrobić pewien eksperyment. W roku
1954 wpuszczono tu okonia nilowego, potężną dochodzącą do 200 kg wagi rybę.
Drapieżnik ten w obcym ekosystemie zaczął gwałtownie rosnąć i rozmnażać się.
Populacje miejscowych ryb, będących podstawowym pożywieniem lokalnych
społeczności zaczęły się gwałtownie kurczyć. Zniknęły krewetki, piękne
pielęgnice i inny wodny drobiazg. Okoń zaczął w końcu sam się zżerać w ramach
swojego gatunku. Mięso tej ryby masowo zaczęło pojawiać się na europejskich stołach.
Często wywożono stąd potężne filety okonia a przywożono samolotami broń.
Jezioro coraz bardziej się wyjałowiało. Złomu w postaci broni, przybywało. Ludność
traciła swe stare miejsca pracy i zawody. Mięsa w jeziorze było niby coraz
więcej, ale wśród tubylców głód i patologie powiększały się. Dramat tego
eksperymentu został ukazany w filmie dokumentalnym: ,,Koszmar Darwina”. Trzeba
przyznać, że to obraz dość wstrząsający. Kolejny raz białas zrobił czarnego
człowieka w tak zwane bambuko. Ale czy igrając z przyrodą, manipulując nią, nie
zrobi kiedyś sam siebie w owe bambuko?
Mega zazdroszczę takiej wyprawy. Może kiedyś też uda mi się wybrać w te rejony, mam taką nadzieje :)
OdpowiedzUsuń