22.10.2016
flagi na autobusie.Od lewej:Kenii, Ugandy i Rwandy |
Czas opuścić gościnne progi Nairobi.
Pseudonim miasta ,,Nairoberry” kompletnie nie przystawał do rzeczywistości. Nic
złego nas tu nie spotkało. Rano Uberem jedziemy na coś w rodzaju dworca
autobusowego. Na ulicach tłok niemiłosierny, mnóstwo ludzi, samochody osobowe,
autobusy i wszędobylskie matatu, czyli busy, które w tej części Afryki
odgrywają niezwykle ważną rolę w komunikacji. Kupujemy bułki na drogę, o smaku
tak dobrym, że przypomina mi się dzieciństwo. Autobus firmy Mash Cool podjeżdża
punktualnie. To nic, że wyjeżdża z półgodzinnym opóźnieniem. W Afryce to nie ma
znaczenia. Zajmujemy miejsca dla VIP-ów. W przedniej części autobusu jest
wydzielonych kilka miejsc z niezwykle komfortowymi fotelami. Można je rozłożyć
niczym łóżko. Jakiś Kenijczyk prosi nas, czy może sobie usiąść na nim na chwilę
i zrobić sobie selfie. Czemu nie? Prosi A. o to, żeby stanęła z boku. Chce mieć
selfie z nią. Nie dziwię mu się J Bilet na miejsca VIP kosztował 2600
szylingów (ok. 26 USD) na osobę. Warto było dać parę groszy więcej, bo miejsca
jest dużo, siedzenia wygodne i dobry widok przez okna. Czeka nas jakieś 12
godzin jazdy.
Jedziemy dalej. Jesteśmy na terenach ludu Luo.
To z tego plemienia pochodził ojciec Baracka Obamy. Podobno rozpowszechniona
jest tu poliandria, czyli stan gdy kobieta ma kilku mężów. Żony od dawien dawna
się tu kupowało. Co mogli począć biedniejsi? Ano składali się na wspólną żonę.
Ktoś dał krowę, ktoś barana, ktoś dwie
kozy i żona była. Czasem, po prostu, żoneczkę się porywało. Ten stan jest dość
rozpowszechniony do dziś w tym rejonie świata. W Etiopii byłem w chacie ludu,
który kupował żony za … miód. Albo porywał.
W Kenii występuje ponad 40 różnych ludów.
Najczęściej: Kikuju, Luhja, Kalendżin, Luo, Kamba. Takie zróżnicowanie etniczne
kończy się czasem tragicznie. Nawet współcześnie, szczególnie przed wyborami politycy
lubią wsadzić kij w mrowisko. Wtedy maczety idą w ruch, giną ludzie, domostwa
płoną. Na szczęście nie są to masowe mordy, ale jakieś sporadyczne i na
niewielką skalę konflikty. Nie znaczy to, że nie są tragiczneL
drzewo chlebowe |
Jest ciemno
gdy dojeżdżamy do granicy z Ugandą. Wiza wschodnioafrykańska pozwala nam
wjechać bez problemów. Pobierają odciski palców, wbijają stempelek. Wymiana
reszty szylingów z kenijskich na ugandyjskie i jedziemy dalej. Wieczorem
jesteśmy w Kampali, stolicy kraju. Od razu trafiamy na hotel o nazwie G1. Doba
kosztuje 23 dolary. Jest ciepła woda, wifi i śniadanie w cenie. Można znaleźć
tańszy hotel, ale nie chce nam się późną porą włóczyć z plecakami. Trzeba
powiedzieć, że mieliśmy 3 zaproszenia z couchsurfingu, ale zdecydowaliśmy się
na niekorzystanie z tego dobrodziejstwa na razie. Jedną z gościnnych osób był
duński pisarz i reżyser filmowy, więc mogło być ciekawie. Ale co tam, skorzystamy
w następnym mieście Ugandy. Restauracja hotelowa już zamknięta, więc idę na
ulicę kupić coś do jedzenia. Wziąłem kurczaka z rożna i to był wspaniały wybór.
Tak dobrego mięsa dawno nie jadłem. W Europie to co oferują nam w sklepach to
jakieś ścierwo w porównaniu z tym co tu
można dostać. Te kurczaki nie zaznały w swoim żywocie ni krztynki paszy,
antybiotyku, czy innej chemii, którą tak chętnie szprycują nam drób w Europie.
Nawet gospodarze karmią z reguły paszami. Tu kurczak smakuje jak bażant. Do
tego sałatka z pomidorów i czerwonej cebuli. Niebo w gębie. Nieeeebo w gębie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz