Styczeń,
luty 2016
Ranek
w wiosce plemienia Karo obudził nas odgłosami kóz z otwieranej zagrody.
Zwierzęta udawały się na wypas, a my zaczęliśmy z wolna opuszczać namioty.
Zjedliśmy śniadanie, podczas gdy nasze pielesze zostały spakowane i umieszczone
na dachu samochodu. Mieliśmy już wyjeżdżać z wioski, gdy stała się rzecz
niesłychana. Otóż okazało się, że jeden z nas jest bez pieniędzy i paszportu.
Zostawił saszetkę, którą zazwyczaj nosił na piersi, pod materacem w namiocie. A
namiot już spakowany. Materac też. A paszportu i 500 Euro, ani widu, ani
słychu. Natychmiast zgłosiliśmy to naszemu przewodnikowi i zaczęła się burza we
wsi. Okazało się, że namioty pomagali składać wioskowi chłopcy. Przeprowadzano
śledztwo, kto w tym uczestniczył. Cała wieś niemal zbiegła się w jedno miejsce.
Wódz wioski tak zaczął się drzeć, że pierwszy raz w życiu zobaczyłem, jak
wygląda gość, który ciska gromy i błyskawice oczami. Żyły na czole tak mu
wyszły, że niemal opuściły jego głowę. Po chwili darli się niemal wszyscy.
Rozpętała się taka chryja, że aż się wystraszyliśmy. Tym bardziej, że wielu
facetów mocno ściskało w rękach kałasznikowy, a kilkunastoletni chłopiec-tłumacz,
powiedział mi, że obawia się czy nie pościelą się zaraz trupy.
W końcu, po kilkunastu
minutach dwóch chłopców przyniosło paszport. Uff, co to była za ulga. Kazano
nam czekać aż się znajdą pieniądze. Nasz przewodnik powiedział, że zostajemy we
wsi do skutku, aż wszystko wróci do właściciela. Usiedliśmy więc gdzie się
dało, chowając się przed słońcem, które coraz mocniej operowało. Gdy siedziałem
przy jakiejś chatce, czekając na rozwój wydarzeń podeszła do mnie około
pięcioletnia dziewczynka z nosidełkiem z koziej skóry na plecach. 5 lat dla
dziewczynki to dobry okres, żeby dać jej młodsze rodzeństwo pod opiekę. Chodzą
więc dziewczynki, bez cienia skargi, ze swoimi braciszkami lub siostrzyczkami,
uczepionymi ich pleców. W nosidełku tej dziewczynki, grzecznie siedział malutki
chłopiec wesoło i spokojnie patrząc na świat. Gdy mnie zobaczył, trochę się
przeraził (białe ryło), ale w końcu z chęcią poszedł na ,,opa” do dziadzi:).
Siedzieliśmy tak jakąś chwilę. Był tak malutki, że miałem obawy czy go nie
zgniotę. Albo że mi narobi na spodnie, bo brzdąc był oczywiście nagi.
Potem
przyszedł czas na kawę. W pobliżu jednej z chat odwiedziłem najmniejszą
kawiarnię świata w jakiej kiedykolwiek udało mi się być. Zaradna pani położyła
na ziemi coś w rodzaju obrusu, przystroiła go gałązkami świeżych roślin,
poustawiała filiżanki i spodeczki i interes zaczął się kręcić. Gałązki mini
ogniska już odpalone w specjalnym naczyniu. Ruszyła sprzedaż kawy. Kawa w
Etiopii to cudo, choć według niektórych z nas, jest ,,ciut za mocna”. Dla mnie
walory smakowe i zapachowe (ognisko, jako kadzidełko) były wspaniałe. Zapłaciłem
kilka birrów za czarny napój, a filiżanka powędrowała do zmywaka w postaci
plastikowej miski.
Podczas
gdy piliśmy kawę, podszedł do nas bardzo grubo ubrany, około 20-letni człowiek.
Był okutany chyba we wszystkie kapoty ze wsi. Na głowie miał wełnianą czapkę.
Domyśliłem się, że cierpiał na malarię. Poprosił nas bezskutecznie o jakiś lek.
Szkoda mi się go zrobiło i przykro, że nie mogliśmy mu pomóc.
Tymczasem
na ,,froncie saszetkowym” zmiany były następujące. Znalazły się 3 zdjęcia z
saszetki kolegi, natomiast po forsie ani śladu. Chcieliśmy już zrezygnować z
pieniędzy (po konsultacji z najbardziej zainteresowanym), ale przewodnik kazał
nam czekać aż do rozwiązania sprawy. Straszył mieszkańców wioski Policją, a
nawet publikacją zdjęć (jeden z nas je zrobił) winowajców w Internecie. Choć to
dla nich była pewnie abstrakcja, to wyglądali na wylęknionych. Po następnych 15
minutach zrobił się wielki ruch. Pod akacjami zaczęli zajmować miejsce
mężczyźni plemienia Karo. Wielu z nich dzierżyło w rękach karabiny. Miny mieli
surowe, twarze napięte. Podstawiono mi wioskowy stołek i kazano usiąść
naprzeciwko mężczyzn. Obok mnie, w linii prostej, posadowiono resztę naszej
ekipy. Rozpoczęło się coś, co można nazwać radą starszych plemienia Karo, z
naszym udziałem. Nasz przewodnik Wondimu był tłumaczem. W skrócie można
powiedzieć, że starszyzna zażądała skasowania zdjęć winowajców, ponieważ
pieniądze się znalazły. Okazało się, że dwóch chłopców wyrzuciło je w buszu, bo
nie wiedzieli co to jest. Przepraszali nas za chłopców i obiecali solennie, że
ich srogo ukażą. Chcieli wiedzieć jaki jest nasz punkt widzenia tej sprawy i co
my mamy do powiedzenia. Wstałem z mojego ,,krzesełka” i zabrałem głos.
Przeprosiłem za nieroztropność kolegi, za wodzenie na pokuszenie ciekawskich
chłopców. Powiedziałem, że dzieci na całym świecie, gnane ciekawością, są w
stanie zrobić tak nikczemny uczynek. W naszym, polskim plemieniu mogłoby ich
spotkać to samo, gdybyśmy tylko odmienili role. Powiedziałem, że dzieci na
całym świecie, są takie same. Chciałem, żeby odstąpili od kary chłosty, którą
zapowiedzieli wykonać na chłopcach. Przyniesiono mi pod oczy długą witkę, czy
też rózgę, którą kara ma być wykonana. Nogi się pode mną ugięły, gdy ją
zobaczyłem z bliska. Oczyma wyobraźni ujrzałem poprzecinaną skórę chłopców i
blizny na długie lata. Prosiłem o niebicie chłopców, w imieniu wszystkich Polaków. Niestety bezskutecznie. Dostałem odpowiedź, że kara MUSI być wykonana, bo w innym przypadku chłopcy niczego by się nie nauczyli na przyszłość i to by
była dla nich jeszcze większa krzywda.
Z
każdą chwilą dłonie na karabinach członków rady plemiennej rozluźniały się.
Rozluźniały się również napięte twarze. Można było dostrzec, nieśmiałe jeszcze
uśmiechy, które wkrótce po wystąpieniach zamieniły się w pełne uśmiechy i
radość ze szczęśliwego zakończenia niemiłej sytuacji. Nastąpiły uściski dłoni
między plemieniem Polaków a plemieniem Karo. Robiliśmy zdjęcia już bezkarnie,
tzn. bez zapłaty:) Cała akcja z
saszetką trwała chyba ze 2 godziny i kosztowała nas (jednego gościa
szczególnie) sporo emocji. Udział i zabranie głosu (łamiącego się) na radzie
plemienia Karo był dla mnie wielką przygodą i na długo zostanie w pamięci.
Pewnie na zawsze.
,,Rok
w podróży to jak 35 lat w kapciach”.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz