26,27.10.2016
Rano wyjeżdżamy z Fort Portal. Naszym celem
jest miasto Kabale położone na południu Ugandy, w niewielkiej odległości od
granicy z Rwandą. Jedziemy niemal cały dzień w zatłoczonym busie (matatu).
Pogoda piękna, widoki również. Co się rzuca w oczy w Ugandzie, oprócz wiecznej
zieleni? Przede wszystkim matoke. Z tym kojarzy mi się ten zakątek świata. Małe
zielone banany przewożone na rowerach, motorach, pakach pick-upów. Noszone na
plecach, w rękach, na głowie. Wszędzie widać ludzi z potężnymi kiściami matoke.
To podstawa wyżywienia tutaj. Ugandyjczycy podobno zjadają najwięcej bananów na
świecie. Nie tylko zjadają, ale także je wypijają. Nie sposób nie wspomnieć o
popularnym piwie i winie robionym z bananów. Jest trochę problemów z
alkoholizmem w Rwandzie i Ugandzie. Między innymi przez łatwą dostępność
trunków sporządzanych z tych owoców.
Rzucają się w oczy również krowy. Jeżdżąc
po Polsce też je często widzimy na pastwiskach, ale tu w Ugandzie jaki i w
ościennych krajach krowy Sanga są zupełnie inne. Są dla nas, białych,
fantastycznie egzotyczne. Powodem są ich wielkie rogi czasem przekraczające pół
metra. Występują tu różne rasy tych krów, ale w większości charakteryzują się
one wieeelkimi rogami. Są stadka małe, złożone z kilku sztuk, ale czasem trafia
się widokowa gratka w postaci ogromnego stada z rogami do ,,nieba bram”. Cały
czas chcemy zrobić jakąś sensowną fotkę, ale, albo za późno się orientujemy,
albo nie ma jak się ruszyć, albo jakieś drzewa lub krzewy (bananowce to też
krzewy), albo ,,jeszcze zdążymy”.
W okolicach Parku Narodowego Królowej
Elżbiety obserwujemy trochę dzikiej zwierzyny. Pasą się zgrabne antylopy,
przechadzają się po szosie ciekawskie małpy leniwie ustępując drogi naszemu
busikowi.
Droga jest miejscami w kiepskim stanie,
także podróż trwa stosunkowo długo. Uganda jest mniejsza od Polski. Jej
powierzchnia to ok. 236 tys. km kwadratowych. Polski (dla przypomnienia) to 312
tys. Mimo, że podróż trochę trwa, nie nudzimy się. Zawsze jest coś ciekawego za
oknem, a czasem nawet w samym busie. Obok mnie siedzi czerstwy starzec w
zabawnej czapeczce. Duch jakby z niego już się powoli ulatniał, taki stary. Siedzi
poważny, zamyślony, nieobecny. Ale gdy tylko zadzwoni jego telefon, jakby
drugie życie w niego wstępowało. Rozmawia podniesionym głosem, żywo
gestykulując. Z oczu sypią się iskry i widać, że rozmowa sprawia mu wielką
przyjemność. Pewno wiele w życiu widział i przeżył w tej Ugandzie, przechodzi
mi przez myśl.
Po południu dojeżdżamy do Kabale, miasta
wielkości Kołobrzegu. Do granicy z Rwandą jest lekko ponad 20 km. Hotel
znajdujemy po około 20 sekundach od wyjścia z matatu. Skromny, żeby nie
powiedzieć biedny przybytek ze sporą ilości pokoi i restauracją urządzoną na
ubogo. Miło w każdym razie wyprostować nogi. Wypełniam formularz, zostawiamy
bagaże w pokoju i zamawiamy coś do jedzenia. Frytki, jakieś mięsko, sałatki,
Tusker, herbata. Ceny przyjazne dla kieszeni.
Z nieba runął rzęsisty, równikowy deszcz.
Znowu jesteśmy na półkuli południowej, ale do linii samego równika jest wszak
stąd niedaleko. Pod małym daszkiem, na zewnątrz hoteliku zebrała się
kilkuosobowa grupka tubylców. Chcą przeczekać wymuszony zimny prysznic. Gdy jem
swój zasłużony obiad, po niemal całodniowym poście, siedząc przy sznureczkach
koralików, które służą za drzwi, trzech młodych facetów przygląda mi się chyba
z piętnaście minut. Nie odrywają ode mnie wzroku. Śledzą każdy ruch widelca,
śledzą każdy ruch jabłka Adama przy kolejnym łyku browara. To zabawne i dziwne,
ale to mi w ogóle nie przeszkadza. Przecież w Europie bym tego nie zdzierżył.
Jak to do wszystkiego można się szybko przyzwyczaić. Dobrze, że szczęściara A.
siedzi trochę głębiej w czeluściach knajpki i jest mniej widoczna z ulicy.
Deszcz jak nagle się pojawił, tak szybko ustał. Idziemy pokręcić się trochę po
miasteczku, ale dość szybko wracamy z powodu nadchodzących ciemności. Ludzie
patrzą na nas dość podejrzanie. Te nadgraniczne miasta w Trzecim Świecie są
chyba specyficzne. Ktoś proponuje taksówkę do granicy z Rwandą, ktoś proponuje
,,gorilla treking”.
Wieczorem dopada nas jakiś smutek i lekkie
przygnębienie. Znowu leje deszcz. Kupujemy w sklepie za równowartość 4 złotych
200-ml butelkę whisky. Colę mamy. Bierzemy zimny (z konieczności) prysznic w
prymitywnej łazience i lulu.
Rano próbujemy dostać się do Kigali w
Rwandzie. Wszędzie namawiają nas na taksówkę do granicy. Tam mamy przejść
pieszo przez odprawę i dostać się po drugiej stronie inną taksówką bezpośrednio
do Kigali. Podejrzewamy, że wyjdzie nas ta impreza za drogo. Z pewnością nas
naciągną. Zapytać za bardzo nie ma kogo. Żadnych mzungu nie ma a kasa biletowa
na przystanku autobusowym jeszcze zamknięta. Kręcą się przy nas tylko
taksówkowi naganiacze. Wpadam na pomysł zapytania osobę postronną. Podchodzę do
jegomościa z kałasznikowem w rękach. Kto jak kto, ale stróż porządku mnie nie
będzie chyba naciągał na taksówkowy przekręt. Gość ubrany w obszarpany,
rzekłbyś, dziadowski przyodziewek, ale wspomaga nas dobrą radą. Pokazuje
miejsce oddalone o kilkaset metrów gdzie możemy złapać przelotowy autobus
bezpośrednio do Kigali. Idziemy odprowadzani wzrokiem naganiaczy. Wzrok to
cokolwiek chłodny, jak wczesny (mimo, że równikowy) poranek na tej wysokości
(2000 m n.p.m.)
Już po chwili siedzimy w pustawym (!)
autobusie z mocno przyciemnianymi szybami. Kilkanaście minut mija i wjeżdżamy w
błotnistą przestrzeń z kilkoma budynkami. To Katuna, granica
ugandyjsko-rwandyjska.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz