27.10.2016
Granica Ugandy i Rwandy. Najpierw idziemy
do jednego z ugandyjskich pawilonów upstrzyć paszporty pieczątką wyjazdową.
Potem, jakieś 100 metrów zabłoconą drogą do budek gdzie siedzą rwandyjscy
pogranicznicy. Po drodze wymieniamy u koników pozostałości ugandyjskiej waluty
na miejscowe franki. Ustawiamy się w niewielkim ogonku i czekamy na swoją kolej
,,do spowiedzi” u pogranicznika. Nad budką wiszą zdjęcia dziesięciu jegomości,
którzy żywi lub martwi poszukiwani są za zbrodnie 1994 roku. Twarze na ogół w
okularach, inteligentne. Zapewne nie byli to zwykli siepacze z maczetami, a politycy,
naukowcy, dziennikarze, być może księża. Można powiedzieć, że owa
nacjonalistyczna inteligencja swoją mową nienawiści, podżeganiem wojennym
zrobiła więcej szkód niż zwykły Hutu z karabinem czy maczugą w rękach.
Intryguje wysokość nagrody za pomoc w schwytaniu sprawców, milion dolarów za
każdego. To spora kwota jak na Rwandę. Dopełniam formalności jako pierwszy z
naszego duetu i młody, miły pan pyta mnie o rezerwacje hotelową na terenie
Rwandy. Gdy okazuje się, że nie mam, mówi mi grzecznie i z uśmiechem, że nas
nie wpuści, bo takowa jest wymagana. Na nic prośby i najszerszy mój uśmiech na
jaki mnie stać. Co jak co, ale japę to ja potrafię szeroko otworzyć. On również
szeroko się uśmiecha i pomijając wzrokiem A. woła: ,,następny proszę”. I wtedy
do głowy przychodzi mi genialna myśl. Z plecakowej przegródki na papiery i
dokumenty wyciągam numer telefonu do Pascala. To nasz host w Kigali, z którym
skontaktowałem się przez Couchsurfing.
Mówię urzędasowi, że będziemy spać u tego gościa i niech do niego sobie
zadzwoni, żeby potwierdzić. Kilka sekund temu mówiłem, że będziemy spać w
hotelu, ale to już nie ma znaczenia. Dostajemy pieczątki wjazdowe. Wizy do
Rwandy nie potrzebujemy, bo mamy wschodnioafrykańską, którą kupiliśmy na
lotnisku w Nairobi. Kończą się swoiste zawody w szerokości uśmiechu, pozostała
jeszcze tylko kontrola bagaży.
Na środku placu, stoi stary, masywny stół. Wkoło trochę błota, ale to nikomu nie przeszkadza. Bagaże poddawane są drobiazgowej kontroli. Przed nami młoda, piękna Ugandyjka, której trzepią dwie torby jakie posiada. To chyba jakaś handlarka pluszowych zabawek, bo to właśnie nimi zapełnione niemal w całości są jej bagaże. Ot tak na oczach tłumu, niemal gwałcona jest prywatność człowieka. Gapie patrzą jak zawstydzona kobieta ukrywa rzeczy osobiste typu bielizna przed wzrokiem ciekawskich. Nie podoba mi się to widowisko. Teraz na warsztat idzie mój plecak. Gawiedź wytrzeszcza gały, co też mzungu może mieć w środku. Okazało się, że wysypali na stół moje brudne rzeczy z reklamówki. Potem z plastikowej torby wywlekane są buty. Z innej, jakieś zakupy, które poczyniłem w Kampali. Rekwirują mi je. To znaczy, te reklamówki plastikowe. Na teren Rwandy nie można ich wwieść. Powód? A nuż jakąś wyrzucę gdzieś na ulicy w Kigali. W tym kraju śmiecić nie można, to jest karalne. Nic, że buty, kawy, przyprawy, brudne ciuchy są teraz wymieszane razem. To już mój problem. Patrzę jak moja reklamówka z napisem REMA 1000 służy za kosz na reklamówki z innych bagaży. A niech ich chudy byk…
Na środku placu, stoi stary, masywny stół. Wkoło trochę błota, ale to nikomu nie przeszkadza. Bagaże poddawane są drobiazgowej kontroli. Przed nami młoda, piękna Ugandyjka, której trzepią dwie torby jakie posiada. To chyba jakaś handlarka pluszowych zabawek, bo to właśnie nimi zapełnione niemal w całości są jej bagaże. Ot tak na oczach tłumu, niemal gwałcona jest prywatność człowieka. Gapie patrzą jak zawstydzona kobieta ukrywa rzeczy osobiste typu bielizna przed wzrokiem ciekawskich. Nie podoba mi się to widowisko. Teraz na warsztat idzie mój plecak. Gawiedź wytrzeszcza gały, co też mzungu może mieć w środku. Okazało się, że wysypali na stół moje brudne rzeczy z reklamówki. Potem z plastikowej torby wywlekane są buty. Z innej, jakieś zakupy, które poczyniłem w Kampali. Rekwirują mi je. To znaczy, te reklamówki plastikowe. Na teren Rwandy nie można ich wwieść. Powód? A nuż jakąś wyrzucę gdzieś na ulicy w Kigali. W tym kraju śmiecić nie można, to jest karalne. Nic, że buty, kawy, przyprawy, brudne ciuchy są teraz wymieszane razem. To już mój problem. Patrzę jak moja reklamówka z napisem REMA 1000 służy za kosz na reklamówki z innych bagaży. A niech ich chudy byk…
Wsiadamy do autobusu, który czekał aż
wszyscy pasażerowie skończą graniczne ,,pierepałki”. Wjeżdżamy do Rwandy. Co za
wspaniałe uczucie. Lubię ten moment i te przyjemne podniecenie, gdy przekraczam
granicę i wjeżdżam do nowego kraju, w którym nie byłem. Kogo spotkam? Co się
wydarzy? Jak będzie? Gdyby jakieś 5 lat temu ktoś mi powiedział, że będę po
Rwandzie czy Ugandzie jeździł całkowicie swobodnie i na wielkim luzie
autobusami, pomyślałbym, że gość się napił wódki czy szaleju, lub zażył sporą
porcję dopalaczy. Jeszcze 3 lata temu nie widziałem, co to jest Couchsurfing.
Dziś wjeżdżam do Rwandy bez
najmniejszego cienia strachu, czy bojaźni. Wiem, że świat nie jest taki zły,
jak go pokazują w telewizji. Nie da się tego wytłumaczyć ludziom znających go
tylko z telewizyjnych, czy internetowych newsów. Tam pokazują tylko wojny, morderstwa, kataklizmy i zamachy. Przecież nikt nie pokaże łagodnie wschodzącego zza gór słońca,
przyjaznych uśmiechów ludzi, wyciągniętej pomocnej dłoni tubylca do podróżnego.
Jeżeli już, to tylko jako preludium do jakiejś tragedii, czy apokalipsy, która
za chwilę ma się wydarzyć. Pokażą za to dramat, krew, łzy. To się sprzedaje i
to są wiadomości przez duże W. Czasem dziennikarze kojarzą mi się z sępami lub hienami,
które rzucają się na swoją ofiarę. Byleby jak najbliżej oczu, żeby pokazać jak
najdobitniej, jak najbliżej cierpienie. Tego chcemy, my widzowie… i to się
sprzedaje.
Jedziemy przez Rwandę kierując się na
południe w stronę Kigali. Kraj to, jak mówiłem, górzysty i piękny. Najwyższy
szczyt, Karisimbi sięga ponad 4500 m n.p.m. Rwanda, położona niemal w sercu
Afryki, zwana jest krajem tysiąca wzgórz (Pays
des Mille Collines). Powierzchnia jej to zaledwie 26 338 km
kwadratowych, czyli mniejsza niż naszego województwa mazowieckiego, czy
wielkopolskiego. Na tak małej powierzchni zlokalizowane są 3 parki narodowe, z
czego najsłynniejszym jest Park Narodowy Wulkanów, położony tuż przy granicy z
Demokratyczną Republiką Konga, słynący z występowania tam goryli górskich.
Jedziemy tak przez tę Rwandę i podziwiamy
świat zza przyciemnionych szyb autobusu. Czasem gdy jedzie się przez Afrykę
krajobrazy przesuwające się za oknem są takie, że żadnej części ciała nie
urywa, na przykład kenijska trasa z Nairobi w kierunku Mombasy. Ale tu w
Republice Rwandy, urywa cztery litery jak najbardziej. Jest tu po prostu
przepięknie. Tkwię z głową na szybie patrząc w zamyśleniu na mijane krajobrazy.
A. tkwi na moim ramieniu. Jak na razie podoba nam się w Rwandzie.
Zaraz po wyjściu z autobusu, na dworcu w
Kigali okrąża nas grupa kilku taksówkarzy. Wydajemy się dla nich łakomym kąskiem.
Ale nam inny kąsek w głowie. Jesteśmy wściekle głodni, więc kierujemy swe
myśli, potem wzrok, a na końcu kroki do jakiegoś dworcowego baru. Rozsiadamy
się wygodnie wśród tłumu Rwandyjczyków i zamawiamy coś lokalnego z obrazkowej
karty dań. W międzyczasie proszę jednego z najwytrwalszych taksówkarzy, który
przylazł tu za nami, o możliwość skorzystania z telefonu. Dzwonię do naszego
hosta z Couchsurfingu, że jesteśmy w Kigali i żeby nas odebrał z dworca, tak
umówiliśmy się wcześniej przez Internet. Mamy kilkadziesiąt minut do jego
przyjazdu, także pałaszujemy dobre jedzenie i popijamy dobrą kawą - ja, oraz
dobrą herbatą - A.
Pascal przybywa z rozpromienioną radością
twarzą. To bardzo pozytywny człowiek. Zdążyłem się o tym przekonać wcześniej,
korespondując z nim jeszcze z Norwegii. Mija chwila i jedziemy miniautobusem
przez stolicę rozglądając się z ciekawością na boki. Pierwsze co rzuca się w
oczy, to czystość miasta. Nie zaznasz na ulicy widoku śmieci, za to wzrok
napotka kosze na nie. To niespotykana rzecz jak na Afrykę, czy Azję. Chcą z
Kigali zrobić drugi afrykański Singapur, nic więc dziwnego, że taką wagę przywiązują
do czystości. I tu i tam zaśmiecanie ulic jest karalne. Wysiadamy w dzielnicy
Mont Kigali, są to przedmieścia miasta. Piękne, łagodne wzgórza pokryte
zabudową. Domy są w stylu europejskim, z czerwonymi zazwyczaj dachami. Są to
lżejsze nieco konstrukcje niż u nas, ze względu na brak zim. Robią jednak na
nas miłe wrażenie. Spodziewaliśmy się nieco skromniejszych domów. Kolejne
pozytywne zaskoczenie w podróży. Ciężko zliczyć ile już ich było. Ach, jakże
inny jest obraz Afryki, szczególnie niektórych jej rejonów, z powszechnym
postrzeganiem jej przez Europejczyków, którzy nie postawili stopy w tej części
Czarnego Lądu. Schematy myślowe, uprzedzenia, strach przed nieznanym, nieufność,
europocentryzm - te cechy charakteryzują wielu z nas. Trafiamy do domu naszych
hostów, którymi są Epiphanie i Blaise Pascal. Dla ułatwienia mówimy do nich:
Phanie i Pascal. O nich napiszę więcej w następnym poście, bo ludzie Ci są
wspaniali i można się od nich wiele nauczyć. Mieszkają dość skromnie, w
porównaniu z innymi w tej dzielnicy. Po małym, ogrodzonym wysokim murowanym
płotem podwórku biegają wychudzone kurki. Na podwórku stoi hydrant, którego
właścicielem jest Pascal. Co chwilę ktoś przychodzi z dwudziestolitrowymi
bańkami na wodę, napełnia je, zostawia pieniążek w umówionym miejscu i wychodzi
przez metalową bramę. Podwórko dzielą z drugą rodziną, która ma mieszkanie tuż
obok. To właściwie taki bliźniak, kryty blachą falistą. Okazuje się dość
szybko, że żyją z nimi trochę tak, jak nasi ulubieni bohaterowie, Kargul i
Pawlak. Jedna i druga rodzina ma wychodek koło siebie. Ot, drewniana budka z
wybetonowaną podłogą z dziurą. Stoi wiadro z wodą i na kołku leży rolka
papieru. No, nie ma tak zwanego szału, przyznacie. Ale oba kibelki zamykane na
kłódeczkę. Pascal daje nam kluczyk i prosi dość stanowczo, choć łagodnie o
bezwzględne zamykanie po każdym użyciu tegoż kibla. Spędzimy tu dwie doby i
zawsze będzie mnie to rozwalało. Pascal mówi, że chodzi o to, że sąsiedzi mają
dwóch nastoletnich synów, a ci potrafią napsocić im w ich kiblu, więc trzeba
zamykać.
,,A wy
psocicie im w ich kiblu, bo oni też zamykają?”
Milczenie.