poniedziałek, 29 czerwca 2015

44. Park Narodowy Gorchi – Tereldż

12.05.2015
   
    
  
    Zanim przyjechałem do Mongolii na portalu globtroter.pl przeczytałem o polskojęzycznej przewodniczce w Ułan Bator. Napisałem do Niej maila i umówiliśmy się wstępnie, że pokaże mi parę ciekawych rzeczy w okolicy. Gdy się budzę, okazuje się, że Nomio (tak ma na imię) właśnie stoi nad moim łóżkiem. Kurczę, zaspałem. Umówiliśmy się na 9.00 a ja budzika nie słyszałem. Trochę zmieszany wstaję szybko, ogarniam się i wychodzę z plecakami przed blok. Uzgodniliśmy wczoraj wieczorem, że będę spał u nich w mieszkaniu. Dla mnie to duży plus, bo będę mógł zobaczyć od kuchni, jak wygląda życie zwyczajnych mieszkańców Ułan Bator. Na dole szybka prezentacja. Poznaję męża Nomio, Tsogoo Tsogoo (czyt. Cogo Cogo) i Alana, ich znajomego Polaka. Idziemy do pobliskiej kawiarni na poranną kawę. Omawiamy plany na dzień dzisiejszy i po godzinie piję drugą kawę u nich w mieszkaniu. Nomio i Jej mąż znają dobrze Polskę i bardzo lubią gości z nadwiślańskiego kraju. Mieszkali tam kilka lat. W Polsce się poznali i urodziło im się pierwsze dziecko. Przez kilka lat, handlując ciuchami na bazarach, głównie wschodniej Polski dorobili się mieszkania i domku, który znajduje się za rogatkami Ułan Bator. 
Tsogoo Tsogoo wieczorową porą:)
Nomio świetnie mówi po Polsku, a Tsogoo Tsogoo raczej słabo, ale dużo rozumie. W komórce, na tapecie ma zdjęcie Jana Pawła II. Pytam czy wie kto jest teraz papieżem? Nie wie. Ale wie, że ,,naszego” papieża kocha. Kocha również polską drużynę piłkarską i ma cały komplet kibica: szalik, czapka, flaga i koszulka z orłem na piersi. Alan, natomiast, to człowiek - instytucja. Artysta, fotograf, wielbiciel Mongolii. Zna ten kraj jak mało który Polak. Obecnie czeka na farby z Niemiec do pomalowania 40 owiec na niebiesko! Taki projekt artystyczny. Przygotowuje się do spotkania z ministrem kultury i sztuki w tym kraju, ponieważ chce dostać się do podziemi muzeum narodowego. Kiedyś przemierzył Mongolię kilkaset kilometrów pieszo, aż zdarł buty i kontynuował wędrówkę na boso. Postać o której można by mówić dużo. Chyba od razu się polubiliśmy. Poznaję również ich trójkę dzieci.                                                       
    Po wypiciu kawy jedziemy na dworzec kolejowy, gdzie odwiedzam bankomat i kupuję bilet do Pekinu na pojutrze. Bilet kosztuje 109700 tugrików, czyli 210zł. Potem jedziemy za miasto. Będziemy zwiedzać Park Narodowy  Gorchi - Tereldż. W Parku tym są pasma górskie, liczne rzeki, tajga modrzewiowa, bezkresne stepy i lasostepy. Park słynie z ostańców skalnych, w tym najsłynniejszy z nich Melchijn  chad, czyli skała - żółw.
Skała - żółw
Jedziemy w czterech, Tsogoo Tsogoo, jako przewodnik, Jego ojciec i syn, oraz Alan. Na peryferiach Ułan Bator zatrzymujemy się coś zjeść. Wchodzimy do dość obskurnego baru z niebieskimi ścianami i drewnianymi stołami pokrytymi ceratami. Alan zamawia gulasz, więc ja też. Informuje mnie, że

to najbezpieczniejsze żarcie. Po prostu, widać co się je. Na talerzu mam mięso baranie, ryż, małą porcję pogniecionych ziemniaków i jako dodatek ketchup. Do tego huuszur, czyli placek z mąki pszennej nadziewany mięsem. Jest to bardzo popularne danie w Mongolii. Do picia podano suute caj, czyli herbatę gotowaną z mlekiem i solą. Często dodaje się do niej tłuszcz zwierzęcy lub masło, ale na szczęście w moim kubku tego nie ma. No cóż, fanem tej herbatki nie zostanę. Wegetarianie mogą czuć się w tym kraju jak wysoki żołnierz w czołgu T - 34, cokolwiek niekomfortowo. Kuchnia mongolska, ze względu na uwarunkowania przyrodniczo  - geograficzne składa się głównie z mięsa i przetworów mlecznych. Przeważnie spożywa się tu: baraninę, koninę, wołowinę lub mięso wielbłądzie. Warzyw i owoców jest niewiele i są one głównie sprowadzane z sąsiednich Chin. Jako ciekawostkę powiem, że w sklepach spożywczych jest dużo produktów z Polski. Widziałem groszek, kukurydzę, ogórki, soki i wiele innych owocowych i warzywnych rarytasów, głównie firmy Urbanek. Kiedyś w Norwegii poznałem pewną dziewczynę z Mongolii, która mieszkała od paru lat w Bergen. Zapytałem ją co lubi najbardziej w Norwegii. Myślałem, że powie standardowo, o fiordach, spokojnej pracy, dobrobycie, a ona bez wahania powiedziała, że najbardziej podoba jej się to, że w sklepach jest mnóstwo owoców i warzyw.  
  Jedziemy za Ułan Bator. Widoki zachwycają. Mongolskie przysłowie mówi: ,,Żołądek można nasycić, oczu nie nasyci się nigdy”. Tu w Mongolii, to przysłowie ma szczególną raję bytu. Jestem zachwycony. Nie silę się na opisy przyrody, bo to trzeba zobaczyć na własne oczy. Gdy jedziemy, na przestrzeni kilkunastu kilometrów stoją co 100 metrów po obu stronach drogi policjanci i policjantki. Okazuję się, że ma tędy przejechać jakaś bułgarska, rządowa szycha. Z rozbawieniem obserwuję znudzone postawy stróżów prawa. Nie wyglądają groźnie, raczej zabawnie.






    W pewnym momencie zatrzymujemy się. Przy drodze stoi ,,przypalowany” wielbłąd dwugarbny (baktrian), osioł i spętany na kołku orzeł przedni. Często dziwię się w Mongolii, a to dopiero początek poznawania tego ciekawego kraju. Co mnie tu jeszcze zadziwi? Robię w podnieceniu kilka fotografii i już jedziemy dalej. Niesamowicie wielkie stada zwierząt hodowlanych urozmaicają i tak piękny krajobraz. Kurczę, tu jest nieziemsko cudownie. Jestem oczarowany i zachwycony. Mongolia przekracza moje wyobrażenia jakie miałem przed przyjazdem tutaj.  

Nagle, obok szosy widzę olbrzymi pomnik Chyngis - chana na koniu. Jest to największy konny pomnik na świecie. Ten 40 metrowy kolos został ulokowany na budynku muzeum historii Mongolii. Jest tak wielki, że ja pier... To jeden z największych pomników świata. Na głowie konia znajduje się taras widokowy, a dostać się tam można windą ulokowaną w ogonie. Samego władcy chyba nikomu przedstawiać nie potrzeba. Stworzył on kiedyś drugie największe w dziejach państwo rozciągające się od Korei aż po wschodnią Europę. A zrobił to w zaledwie kilkadziesiąt lat tworząc potężną armię z koczowniczych plemion. To za jego sprawą, w roku 1270 pod panowaniem Mongołów znalazło się 25 procent światowej populacji, jeśli mnie wikipedia nie wprowadza w błąd. No taki władca… musi mieć wielki pomnik. Tak na marginesie, największym imperium w dziejach było kolonialne imperium brytyjskie. Szczyt potęgi tego imperium przypadł na rok 1938. 
kliknij w zdjęcie, jeśli chcesz zobaczyć ciacho:)

    Zajeżdżamy na parking. Nie mam ochoty wjeżdżać windą na głowę konia, ale mam przemożną chęć na zrobienie sobie zdjęcia z jednym z trzech orłów, które jakiś miejscowy wypożycza do fotki za jedyne 5000 tugrików. Biorę jednego z nich na rękawicę a Alan robi fotkę. Orłów i innych ptaków drapieżnych jest bardzo dużo, a polowanie ze skrzydlatymi drapieżnikami ma w Mongolii  wielkie tradycje. Miałem w swoim życiu epizod sokolniczy, więc tym chętniej trzymam ptaka na rękawicy. Orły te ważą 7 kilogramów, a używane są do polowań nawet na pięćdziesięciokilogramowe wilki, których w Mongolii jest dużo.

     Po godzinie jesteśmy w jakiejś buddyjskiej świątyni umiejscowionej w majestatycznych górach. Podejście tutaj kosztowało sporo wysiłku. Droga prowadziła cały czas pod górę. Dziadek czeka przy samochodzie, uradowany piwem, które mu kupiłem po drodze. W pobliżu świątyni widzimy sporo kwiatów szafranu ozdabiających wysuszone połacie traw. Z rośliny tej uzyskuje się najdroższą przyprawę na świecie. Szafran, którego kwiatów próbuję jest bardzo przyjemny w smaku, choć trudny do opisania. Alan instruuje mnie jak go prawidłowo jeść. Należy to robić bez udziału rąk. Po prostu, bezpośrednio z ziemi. Nauczył go kiedyś tego pewien pastuch, napotkany podczas Jego długiej wędrówki przez Mongolię. 



   Opuszczamy to miejsce i zastanawiamy się co robić. Zostaję zapytany o to, co chcę zobaczyć. Jak to co? Chcę poobserwować życie Mongołów w jurcie. 
  

niedziela, 21 czerwca 2015

43. W drodze do Ułan Bator

11.05.2015

   
    

    Autobus dojeżdża do granicy rosyjsko – mongolskiej i wszyscy pasażerowie wysiadają z pojazdu. Kierujemy się do budynku gdzie Rosjanie skanują bagaże i wbijają pieczątki do paszportu. Podczas skanowania bagażów obwąchuje je malutki cocker spaniel. Wygląda uroczo i ten piesek i jego otyła opiekunka są ostatnimi moimi obrazkami w Rosji. Przesiadamy się małymi grupkami do pojazdów elektrycznych typu Melex i jedziemy kawałek drogi do Mongołów. Znowu kontrola bagaży, sprawdzanie paszportów i jestem w końcu w Mongolii. Tu chcę powiedzieć kilka słów o wizach. Do kraju Czingis - chana Polacy nie potrzebują wizy. Zrobiono taką próbę i okresowo zniesiono obowiązek wizowy. To spory plus. Wizy w tej podróży były dość kosztowne. Potrzebowałem je na Białoruś, do Rosji, Chin i Wietnamu. Kosztowały odpowiednio: 138, 433, 305 i 335 zł. Nie załatwiałem ich sam, tylko skorzystałem  z warszawskiej firmy pośredniczącej, Wizacenter. Wysłałem paszport, wypełniłem w domu kilka kwitków i po kilku tygodniach odesłali mi do Norwegii paszport z wbitymi wizami. Prościzna. Do autobusu wsiadają dwie niewiasty, które handlują walutą, czyli panie - koniki. Wymieniam resztę rubli na walutę mongolską, tugriki. 1000 tugrików to równowartość 2 złotych. Znowu będę miał wypchany portfel.

     Jedziemy dalej. W sumie na granicy zeszło z półtorej godziny. Kierowca puszcza teraz amerykańskie filmy z rosyjskim dubbingiem. Naprawdę nieciekawy efekt, mniej więcej taki jak przy oglądaniu Winnetou po niemiecku. Jeszcze dał na cały regulator. Na uszach mam mp3 z muzyką. Słucham Kings of Leon i British Sea Power, także telewizor mi za bardzo nie przeszkadza. Patrzę na mongolskie widoki za oknem. Nie mogę nie napisać kilku zdań ogólnych o tym niesamowitym kraju. A więc, (tak wiem, że się nie zaczyna zdania od ,,a więc”, ale to mój blog) Mongolia to kraj leżący pomiędzy Rosją i Chinami. Podzielony jest na 21 ajmaków i jedno miasto wydzielone. Kraj jest kilkakrotnie większy od Polski, a zamieszkuje go niespełna 3 miliony ludzi. 47 procent z tej liczby mieszka w stolicy, Ułan Bator. Można sobie wyobrazić jak wielkie są tu przestrzenie niezaludnione lub bardzo słabo zaludnione. Klimat jest kontynentalny z gorącymi latami oraz bardzo mroźnymi zimami. Często temperatura spada poniżej 40 stopni. Występuje tu mało opadów. Dużą rolę w gospodarce Mongolii pełni hodowla zwierząt, głównie: owiec, koni, kóz, bydła i wielbłądów. Religią dominującą jest buddyzm tybetański, ale trzeba powiedzieć, że dużą rolę w społeczeństwie pełni szamanizm. Jeśli chodzi o ustrój polityczny to panuje tu, w ojczyźnie Czyngis - chana demokracja. Na czele państwa stoi prezydent, a władzę wykonawczą sprawuje rząd z premierem na czele. Ruskie wojska opuściły Mongolię w 1992 roku. 

    Stajemy na półgodzinny postój przy jakiejś restauracji. No cóż, wygląda to tak jakby knajpę przeniesiono żywcem z PRL - u z lat 50 tych. W budynku jest hotel, restauracja i sklepik. W restauracji na stołach poplamione ceraty. Menu po mongolsku, ale dogadałem się z kelnerką i zamówiłem rosół. Zobaczymy co przyniesie. Idę do toalety, w tak zwanym międzyczasie. Kibel rozwalający się, zlew upaćkany i potłuczony. Na podłogę leje się woda. Bida z nędzą, ale mi nie przeszkadza. Raczej cieszę się z bytności tu, w sumie, egzotycznym dla mnie miejscu. Wracam na obiad. Po chwili kelnerka stawia przede mną talerz pożywnej zupy. Patrzę i oczom nie wierzę. Sama woda i pokrojone w kostkę baranie mięso. Żadnych warzyw, nic. Zamiast marchewek czy pietruszek, pływają za to białe skrawki tłuszczu. Próbuję i okazuje się, że danie jest bardzo dobre. Zajadam, naprawdę ze smakiem. Zupka jest świetnie przyprawiona. Po zapłaceniu niewielkiego rachunku odwiedzam sklepik w którym kupuję wodę mineralną. Wychodzę na parking i podziwiam jurty za ogrodzeniem ,,kompleksu hotelowego” Altan Plaza. 


    Po chwili jedziemy dalej. Z ,,oczowatym łakomstwem” podziwiam widoki. Trudno oderwać wzrok od wielkich stad owiec i bydła. Małe stadka koni wyglądają równie pięknie. Czasem autobus musi zwolnić, bądź nawet się zatrzymać, gdy jakieś stado niespiesznie przechodzi na drugą stronę szosy. W oczy rzucają się również gdzieniegdzie ulokowane owo. Co to takiego to owo? Jest to miejsce składania ofiar i kultu duchów. To usypane kamienie z zatkniętymi tyczkami, do których przymocowuje się niebieskie szarfy, czy raczej wstążki z jedwabiu (chadaki). Owo powinno obejść się 3 razy, zgodnie z ruchem wskazówek zegara. Można dorzucić jakiś kamień, czy doczepić kolejny chadak. Warto złożyć ofiarę, np. pustą butelkę, czaszkę zwierzęcia, owoc, cukierek, albo skropić teren kilkoma kroplami wódki. Będziesz wtedy chroniony w stepie przez żywioły i dobre duchy. 

    Po południu, około godziny 17.00 wjeżdżamy do stolicy. Ułan Bator jest uznawane za najzimniejszą stolicę świata. Zimą temperatura spada tu często do - 30 stopni Celsjusza. Miasto leży na wysokości około 1350 metrów w dolinie otoczonej czterema masywami górskimi. Wymieniać nazw tych masywów nie ma sensu, bo można by połamać sobie język próbując je odczytać. Złośliwi twierdzą, że Ułan Bator jest również najbrzydszą stolicą świata, ale o tym zamierzam się przekonać na własne oczy w ciągu kilku następnych dni. Na razie zszokowany jestem ruchem ulicznym. Ogromna ilość samochodów, kakofonia dźwięków, totalny chaos. No, może się przyzwyczaję. Na razie wjeżdżamy na któryś z dworców autobusowych. Wysiadam. Dworzec jest bardzo zatłoczony i od razu zaczepia mnie taksówkarz proponując podwiezienie do hotelu. Gdy rozmawiamy, podchodzi do mnie kobieta i proponuje mi nocleg u siebie w guesthousie. Nocleg ze śniadaniem kosztuje 7 dolarów. Oferuje mi jeszcze, że w tej cenie zawarty będzie koszt taksówki na miejsce. Oferta wydaje się kusząca, więc olewam taksówkarza, dziękując mu grzecznie i oddalam się z nowo poznaną dziewczyną. W ręku trzymam wizytówkę Jej guesthousu. Nazywa się Camel Track Guesthouse Mongolia. Oferuje noclegi, ale również całą gamę wycieczek, serwis biletowy i czort wie co jeszcze. Jedziemy przez miasto. Cena jest tak niska, że nie spodziewam się luksusów. Po dojechaniu na miejsce okazuje się, że guesthouse ten znajduje się na ostatnim piętrze w czteropiętrowym bloku. Po prostu, zwykłe mieszkanie czteropokojowe zostało adoptowane na potrzeby noclegowni dla turystów. W dwóch pokojach są po 2 dwupiętrowe łóżka, jest salon w którym można oglądać telewizję i jeden pokój dla gospodyni i jej córki. Jestem trochę zbity z pantałyku i onieśmielony sytuacją, ale szybko gospodyni przełamuje lody, proponując mi kawę, podając kapcie i oprowadzając po mieszkaniu. Jest czysto, miło i jest Internet. Biorę kąpiel, po czym zostaje poczęstowany kolacją. Oczywiście, do jedzenia jest baranina. Przyznam, że znowu mi smakuje. Patrzę z podziwem na matkę i córkę krzątające się w kuchni. Kurczę, jak pięknie ludzie sobie tu radzą. Nie załamują rąk, nie narzekają na biedę, tylko biorą swój los w swoje ręce i próbują zarabiać pieniądze. Przez chwilę mi głupio, że cena jest taka niska. Kolacja naprawdę wyśmienita, wliczona w cenę 7 dolarów. A jeszcze śniadanie, kawa, taksówka. Postanawiam, że dam 10 dolarów, choć z reguły nie płacę nikomu więcej niż to konieczne. Tu jednak nie mam sumienia. Gospodynie są bardzo sympatyczne i uśmiechnięte. Córka ma może z 14, 15 lat i dzielnie pomaga mamie. Zuch dzieciak. W drugim pokoju gościnnym jest para młodych Chińczyków. Ja w swoim pokoju jestem, na szczęście, sam. Wieczór spędzam na pisaniu bloga. Piszę o tym co mnie spotkało w kolei transsyberyjskiej w Rosji. Wychodzę na balkon, za potrzebą (na papierosa, to mam na myśli). Pod blokiem obrazek, który już trudno dziś zobaczyć w Europie, a który przypomina mi czasy mojego dzieciństwa. Cała ferajna dzieci bawi się na podwórzu. Grają w piłkę, ganiają się w kółko, zjeżdżają na zjeżdżalniach, zajadają lody. Zgiełk i harmider jaki temu towarzyszy przenosi mnie w myślach jakieś 40 lat wstecz. Fajny obrazek. Pod blokiem stoją zaparkowane samochody. Jest ich tyle i stoją tak napchane jeden przy drugim, że nie mogę sobie wyobrazić jak rano niektóre z aut wyjadą stąd. 

     Zasypiam o 2 w nocy. Nie wiem dokładnie na jakiej podstawie, ale czuję pod skórą, że te kilka dni w Mongolii będą pięknym rozdziałem w moim krótkim i raczkującym jeszcze podróżniczym życiu.

niedziela, 14 czerwca 2015

42. W Buriacji

10,11.05.2015

   
    
    Rano budzę się o godzinie 8.30 i robię sobie kawę, którą wypijam w łóżku. Na śniadanie puree ziemniaczane, które zabrałem z Polski w podróż Transsibem, a które jeszcze mi zostało w plecaku. Chwilę na tarasie cieszę się widokiem Bajkału, po czym idę się wymeldować w recepcji. Nikogo oprócz mnie w tym ośrodku nie ma, ale recepcja czynna jest całą dobę. Kobieta z domku w którym była wczoraj awantura krząta się po podwórku. Żegnamy się i idę już przez miasteczko w kierunku dworca. Mam dwa plecaki. Jeden duży na plecach a drugi mały z przodu. Okoliczne psy mocno się mną zainteresowały. Cóż to za komiczna, nieznana postać idzie przez ich teren? Jeśli chodzi o mój duży plecak, to jest to duży podniszczony plecak ze stelażem. Kiedyś, w latach 80 w Polsce, marzenie każdego wędrowca czy harcerza. Dziś już nikt z takimi się nie wozi. Pół roku temu, gdy byłem na lotnisku w Kuala Lumpur, facet który mnie odprawiał, aż wychylił się ze swojego fotela, aby go dokładniej obejrzeć. Powiedział mi, że już od 5 lat odprawia bagaże, a takiego jeszcze nie widział i, że szacun. No cóż, lubię czasem iść pod prąd.

    Czekam chwilę na peronie, a punktualnie o 06.00 rano czasu moskiewskiego (tu jest 11.00) wtacza się pociąg. Bilet kosztował mnie 888 rubli. Będę tym pociągiem jechał przez ponad 5 godzin. Wsiadam i zajmuje swoje miejsce. Mam numer 11. W pociągu jest, o dziwo (niech mi będzie wolno tak się wyrazić), mało ludzi. Niestety, szyby niemiłosiernie brudne. Szkoda, bo pociąg jedzie przez piękne tereny i mam założenie takie, aby przejechać tę trasę z nosem przy szybie. Znowu pękają południki. Pociąg przez około połowy swojej trasy jedzie wzdłuż Bajkału. Widoki zapierają dech. Pogoda jest bajeczna. W pewnym momencie kończy się spokojna tafla jeziora, a zaczyna obszar z pływającymi resztkami kry lodowej.
To wiatry pospychały krę w te rejony. Taki widok mam po lewej stronie. A po prawej? Piękne lasy i niezwykle urocze góry. Szkoda, że szyby tak zapaskudzone. Pociąg jedzie, a ja w tym czasie opowiem krótko o jeziorze. Bajkał jest najstarszym i najgłębszym (1642 metry) jeziorem na świecie. Długość zbiornika to 636 km! W najszerszym miejscu ma 90 km. Szacuje się, że w tym zbiorniku znajduje się 20 procent wody pitnej na świecie. Zasila go aż 336 rzek. Ma niezwykłą przejrzystość wody wynoszącą ok. 40 metrów. Zimą jezioro skute jest grubą warstwą lodu, po którym poruszają się samochody, nawet ciężarowe. W jeziorze występuje wielkie bogactwo świata flory i fauny. Wiele gatunków jest endemicznych (występujących tylko w tym jeziorze), na przykład foka bajkalska czy ryba, która ma tu wielkie znaczenie gospodarcze, omul bajkalski. Z jeziorem związanych jest wiele ciekawych legend, ale nie będę ich tu przepisywał z Internetu.
     
   Z letargu, z zapatrzenia w krajobrazy wyrywa mnie babuszka, która chodzi po pociągu i sprzedaje właśnie omule. Bez wahania kupuję 2 i od razy jem. Smak wspaniały. W końcu jakieś wypatroszone ryby. Najadam się do syta skarbem syberyjskiego morza. Jesteśmy w Buriacji. Piszę jesteśmy, bo przecież czytelnik/niczka jest tu ze mną (skoro to czyta). A co to takiego ta Buriacja? To górzysty kraj wchodzący w skład Federacji Rosyjskiej. Rozpościera się na obszarze pomiędzy Bajkałem a Górami Jabłonowymi. Zamieszkały głównie przez Rosjan i Buriatów. Buriaci to naród mongolski, więc łatwo ich odróżnić od Kacapów. Naprzeciwko mnie siedzi właśnie Buriatka i umawia się przez telefon ze swoją córką, żeby ta ją odebrała z dworca. 
   Jak pisałem widoki są piękne, ale w tej beczce miodu jest szczypta dziegciu. W zasadzie cała chochla dziegciu. Tym dziegciem są śmieci. Jest pierwsza połowa maja, więc roślinność i listowie nie jest tak bujne, żeby ten cały bajzel zasłonić. W lasach, przy drogach, nad pięknymi rzekami leżą sterty śmieci. Ot, ktoś wywiózł przyczepą kupę domowych śmieci i wysypał gdzie popadło. Moja dusza leśnika cierpi, gdy oczy widzą takie obrazki. Cierpi bardzo. Śmieci potrafią popsuć nawet najpiękniejszy krajobraz. Jak to dobrze, że u nas w Polsce powoli kończy się takie barbarzyństwo. Nie mniejsze rozczarowanie gdy przejeżdżamy przez buriackie wioski. Śmieci, śmieci, śmieci. Chyba maj nie jest najlepszym miesiącem na podróż w te rejony. Zimą jest śnieg, zasłania to wysypisko, latem, gdy roślinność jest bujniejsza, może też nie kłuje to w oczy, ale teraz jest makabra. Taki oto obrazek. Małe podwórko, szczelnie ogrodzone płotem. Pośrodku podwórka stoi chatka. Obok chatki jest przygotowywany ogródek warzywny. A za tym płotem? Puste butelki wyrzucane są wprost za płot, ale nie na jakąś stertę, tylko gdzie popadnie. Jakby się ktoś bawił tym procederem. Raz rzucił butelkę 5 metrów od ogrodzenia, raz 20 metrów. W słońcu lśnią butelki aż oczy pieką. Buriacja, a może BURAKcja? Myślę, że jednym z wykładników rozwoju społeczeństwa cywilizowanego jest stosunek ludzi do śmieci i szacunek do natury. Gdy ktoś jedzie samochodem przez Polskę i staje gdzieś w lesie, żeby posprzątać auto, czyli powyrzucać śmieci, to nóż mi się w kieszeni otwiera. LUDZIE, NIE ŚMIEĆCIE W LASACH! Kiedyś zobaczę taki obrazek, nóż mi się otworzy ….. i mi obetnie. Ale dość już o śmieciach. Pociąg zbliża się do Ułan Ude. Tu wysiadam. 
   
     Kręcę się w okolicach dworca i nie wiem w którą stronę iść. Mam spisaną jakąś nazwę hostelu, którą znalazłem w Internecie wcześniej, ale gdzie to może być? Pytam kilku przechodniów, ale nikt nie wie. W końcu poddaje się i idę do taksówkarza. Też ma problem, bo nie wie gdzie to jest, ale w końcu wyszukuje w smartfonie i jedziemy. Jest z Uzbekistanu i gęba mu się nie zamyka. Nadaje jak katarynka, ale jest sympatyczny. W końcu dojeżdżamy na miejsce. Nikt nie wiedział gdzie to jest, ponieważ nazwa jest trochę inna niż była podana w sieci. Płacę kierowcy w sumie niewiele, bo jechaliśmy niedługi dystans. ,,Hostel House” znajduje się na drugim piętrze w dwupiętrowym budynku. W sumie, to centrum miasta. Pani właścicielka pyta czy chcę łóżko w pokoju sześcioosobowym czy w ośmioosobowym? Ten pierwszy jest o 50 rubli droższy. I na ten się decyduję. Niepotrzebnie. Okazuję się, że nikogo nie ma i nie będzie tej nocy w całym hostelu. Płacę kartą 550 rubli. Po ogarnięciu się idę na spacer. Ułan Ude jest stolicą Buriacji. Mieszka tu ponad 400 tysięcy ludzi, jest to 3 co do wielkości miasto wschodniej Syberii.
Mam szczęście, ponieważ zaraz przy budynku mogę spełnić swoje kolejne marzenie. Na jednoosiowej przyczepce leży wielka, drewniana beczka z kwasem chlebowym. Sympatyczna pani nalewa mi w plastikowy kubeczek płyn, który z pewną dozą nieśmiałości opróżniam. No cóż, rację miał Edward Stachura chwaląc ten napój. Jest smaczny i skutecznie gasi pragnienie. Wymieniam kilka zdań z panią, która nie dowierza mi, że właśnie straciłem kwasowe dziewictwo. Idę zwiedzać. Jest dziś niedziela, więc sporo ludzi spaceruje po mieście. Zachodzę na główny plac miasta. Tu ciekawostka. Na placu tym znajduje się pomnik Lenina. Największa na świecie głowa tego typa. Ponad 7 metrów wysokości ma sam łeb, nie licząc cokołu. Pomnik wykonany został z brązu i waży 42 tony. Podobno stąd jutro rano odjeżdża autobus do Ułan Bator w Mongolii. I to jest mój cel na jutro. Opuścić Rosję. Wracam do hotelu i próbuję dowiedzieć się więcej o tym autobusie. Podobno bilety schodzą na kilka dni przed odjazdem autobusu. Pani w hotelu mówi mi, że mam małe szanse. Radzi mi jechać do granicy z Mongolią lokalną marszrutką i od granicy kombinować dalej. Podobno, można tę trasę zrobić w jeden dzień. Co, ja nie wejdę do autobusu? Się zobaczy. Wieczór spędzam w hostelu. Nie chce mi się chodzić wieczorem po mieście. Schodzę tylko na dół do sklepu spożywczego zakupić trochę prowiantu i dość wcześniej (ok. 23) idę spać.
    Rano wstaję wcześniej i ruszam w miasto okutany w plecaki. Idę pod głowę Lenina, ale żadnego autobusu nie widzę. Sporo ludzi na przystanku, ale nie widzę żadnych autobusów miejskich. Ich rolę przejęły tu liczne busiki. Pytam kogoś o autobus do Ułan Bator. Ten ktoś radzi mi abym pojechał na dworzec autobusowy. Dowiaduję się o numer busika, czekam chwilę i już wiszę przy drzwiach schylony w niemiłosiernie zatłoczonym busie. Na szczęście to tylko 3 przystanki. Płacę kierowcy jakieś grosze przy wysiadaniu i nawet chyba nie zrobiłem trzech kroków, gdy widzę mój autobus. Pędzę do kierowcy, pytam o wolne miejsca. Są. Do kasy szybciutko i mam upragniony, wypisany ręcznie bilet. Jestem lżejszy o 1500 rubli. Do przejechania mam ponad 400 kilometrów. Pękały południki, teraz będą pękać równoleżniki. Od tej pory będę jechał na południe. Ku tropikom.
     Gdy autobus firmy Wostok Trans wyjeżdża za miasto, gdy mijamy rzekę Selengę, krajobraz coraz bardziej się zmienia. Można powiedzieć, że stepowieje. Coraz mniej tajgi, coraz więcej piachów. Siedzę na ostatnim siedzeniu z jakimś Buriatem albo Mongołem, odróżnić nie sposób. W końcu opuszczę dzisiaj Rosję. Oglądam zmieniające się widoczki za oknem i rozmyślam o tym co mnie spotkało na terenie Federacji Rosyjskiej. Nadszedł czas wstępnych podsumowań. Mówi się, że Rosja to nie kraj, że to raczej stan umysłu. Pewno coś w tym jest, ale trzeba uczciwie powiedzieć, że wiele rzeczy mi się tu podobało. Nadal polecam i będę polecać każdemu kolej transsyberyjską, jeśli ktoś miał taką chęć lub takie marzenie. Ja miałem po prostu pecha. Większość ludzi przecież przejeżdża tę trasę bez żadnego szwanku. Mało tego, większość ludzi jest zadowolona. Ale na iluś tam ludzi podróżujących ktoś musi mieć pecha. Albo go okradną, albo pobiją, albo jeszcze gorzej. Ale to dotyczy się nie tylko podróży, bo przecież w życiu codziennym też mogą zdarzyć się złe rzeczy. Na ileś tam osób czasem komuś przytrafi się zła dola. Czyż w domach ludzie nie umierają? Czyż nie giną w drodze do pracy albo na zakupy? Czyż nie płacą mandatów? No, ale dość tej chwilozofii. Trzeba powiedzieć jasno i wyraźnie. Chociaż w Rosji mnie ogołocili, to wzbogaciła mnie ona jak żaden inny z odwiedzonych przeze mnie krajów. Przede wszystkim przeżyłem najgroźniejsze chwile w swoim życiu i znam swoje reakcje na nie. Co zaś tyczy się pawia, którego z siebie wypuściłem na głowę Kacapa z bezpieki, to faktycznie było to (mówiąc delikatnie) dziwne zdarzenie. Nigdy bym siebie nie podejrzewał o coś takiego. Nie krytykujcie mnie jednak. Nikt nie wie jak się zachowa w krytycznej i niebezpiecznej sytuacji i jak odreaguje. A krytykować, potępiać i pouczać potrafi każdy głupiec. I większość z nich to robi. 
Góry Chamar - Daban






niedziela, 7 czerwca 2015

41. Nad Bajkałem

09.05.05
   


     Słudianka jest niewielkim miasteczkiem leżącym przy południowym brzegu Bajkału. Liczy niecałe 20 tysięcy mieszkańców i jest znana z licznych minerałów występujących w okolicy.

    Dworzec kolejowy w Słudiance robi wrażenie. W całości wykonany jest z marmurowych bloków. Podobno to jedyny tego typu dworzec na świecie. Wysiadam na peron, słońce świeci pięknie. Cudowny dzionek. Jest godzina 11 czasu lokalnego. Różnica czasu z Polską to 7 godzin a z Moskwą 5 godzin. Tak na marginesie, pociągi dalekobieżne poruszają się w Rosji zawsze według czasu moskiewskiego. Wysiadam z pociągu i idę na wiadukt, żeby dostać się do miasta. Najpierw trzeba mi poszukać noclegu. Zaczepia mnie taksówkarz, proponując swoje usługi. Zwykle nie korzystam z dworcowych taksiarzy, tym razem jednak przyjmuję propozycję. Rosja już mnie i tak trochę ogołociła z forsy, więc te parę setek rubli nie robi mi różnicy. Przez miasto idzie akurat pochód. Dziś wielki rosyjski dzień, 70 rocznica Dnia Zwycięstwa, ruch w mieście jest więc utrudniony. Jedziemy na koniec miasteczka, gdzie wg zapewnień taksówkarza jest najtańszy nocleg. Po drodze oglądam miasto. Na niewielkim trawniczku przy blokach, wśród zaparkowanych samochodów pasą się 2 wychudzone po zimie krowy. Przyznam szczerze, że wygląda to dość egzotycznie.
Piękne drewniane domki z kolorowymi okiennicami dodają uroku miejscowości, komunistyczne bloki szpecą obraz. Kierowca opowiada o mieście. Co ciekawe, kierownica w tym aucie jest po drugiej stronie niż normalnie. Tak jest prawie we wszystkich autach na wschodzie Syberii. Import z jeszcze ,,dalszego” wschodu. Docieramy na miejsce. Nocleg jest tani, bo pani chce 500 rubli. Szkopuł w tym, że nie działa Internet ze względu na okalające teren góry. No i do brzegu Bajkału daleko. Rezygnuję więc. Każę się zawieść na drugi koniec miasteczka, możliwie blisko jeziora. Jedziemy zatem, pośród odświętnie odzianych ludzi dumnie kroczących po ulicach i chodnikach. Daje się wyczuć w mieście podniosłą atmosferę wielkiego święta. Sklepy pozamykane, oprócz tych spożywczych. Wiadomo, naród jeść i pić musi. Szczególnie pić. Ale o tym później. Jedziemy jeszcze raz na dworzec, gdzie kupuję bilet na jutro do Ułan Ude. Miałem zostać nad syberyjskim morzem dłużej, ale odechciało mi się Rosji. Chcę jak najszybciej i bezpiecznie opuścić ten niegościnny dla mnie kraj, a raczej jego służby ,,porządkowe”. Docieramy nad samiutki brzeg Bajkału. Jest dom wypoczynkowy, gdzie wynajmuję pokój. W ośrodku tym nikogo oprócz mnie nie będzie. Sezon turystyczny jeszcze się tu nie zaczął. Płacę 1000 rubli (ok. 70 zł) i idę do drewnianego domku z tarasem. Wcześniej płacę taksówkarzowi 400 rubli. Pokój jest czysty, miły, łazienka, telewizor. No i mam taras z widokiem na Bajkał. Do tak fascynującego mnie od zawsze jeziora jestem zaledwie kilkadziesiąt kroków. Rozpakowuję się, dokładnie przeglądając wszystkie rzeczy. Już pisałem o tym, ale ograbili mnie policjanci z m.in. ze scyzoryka i wszystkich majtek! Biorę w końcu kąpiel. Oglądam siniaki i liczne zadrapania na ciele. Ramiona mam (w tych miejscach gdzie niektórzy mają bicepsy) całe sine, żeby nie powiedzieć czarne. Młodziaki z policji mają silne uściski, przyznaję z niechęcią w myślach. Robię przepierkę i idę w końcu przywitać się z jeziorem. Nad brzegiem trwa mała biesiadka.
Stoi stare krzesło, rozwalający się fotel i niezamieszkała buda dla psa. Na tych ustrojstwach siedzą 2 kobiety i starszy mężczyzna. W koło nich biega ujadający kundel. Trwa konsumpcja wina marki wino. Piją z jednego kubeczka po kolei. Witam się z nimi i zaczynamy rozmowę. Opowiadam skąd jestem, dokąd jadę i tego typu konwersację prowadzimy. Odnoszą się do mnie z wielką serdecznością. Proponują kubeczek eliksiru. Odmawiam grzecznie. Opowiadają o swoim wielkim święcie i mówią, że teraz mają kolejną wojnę. Ukraina na nich napadła! Kurczę, idę nad wodę, nie mogę słuchać aż takich bredni. Ręce opadają jak są zmanipulowani przez rządzących. W końcu zanurzam z przejęciem rękę w ,,Błękitnym Oku Syberii”. Czuję się świetnie, jak zawsze gdy spełniam jakieś podróżnicze marzenie.
Woda jest zimna. Bardzo zimna. Widok cudowny. Nad jeziorem pięknie prezentują się ośnieżone góry Chamar – Daban. Rozkoszuję się chwilą i spokojem. W końcu, problemy i stres pozostały za mną. Po kontemplacji czas na konsumpcję. Mam przemożną ochotę zjeść rybę z tego jeziora. Idę do maleńkiego sklepiku położonego nieopodal. Skromny wystrój i asortyment, żeby nie powiedzieć, bida tu aż piszczy. Wybieram małe wędzone rybki, chyba szprotki. Nie z tego jeziora, ale co tam. Pieczywo, piwo, batonik, chwileczka rozmowy z zaciekawioną dziewczyną za ladą. Mija chwila i już siedzę na tarasie. Rybki smakują wybornie, choć uwędzone są z flakami. Ale co tam. Piwko wspaniale pieści przełyk.
To mój obiad. Ach jak miło żyć. Nie mogę nasycić oczu pięknem jeziora i gór. W końcu jednak czas iść w miasto. Przechodzę znowu przez wiadukt i kieruję się do głównej części miasta. Na scenie trwają występy zespołów tanecznych. Gawiedź się bawi. Robię kilkadziesiąt fotografii, jakiś filmik i idę dalej, choć występy są dość ciekawe, szczególnie spektakularnie wyglądają kazaczoki.





   Idę ulicą, wchodzę do jakiejś klatki schodowej w obskurnym, poradzieckim bloku. Idę bez celu na drugie piętro. Któż by nie chciał zobaczyć jak wygląda klatka schodowa w bloku na dalekiej Syberii? Zapach jaki mnie tu otacza przypomina mi wczesne dzieciństwo. Jest taki sam. W zasadzie to nie zapach, to odorek. Wychodzę z klatki. W jednym oknie widzę faceta, który myje okno! A to dysydent. W takie święto? Odważna postawa. Nie chcę robić mu zdjęcia, żeby się nie przestraszył, że jestem jakimś tajniakiem. Trochę tu obskurnie w blokowiskach, idę więc w tę część miasta, gdzie stoją domki jednorodzinne. Niektóre wyglądają nawet ładnie. Kolorowe okiennice pięknie zdobią drewniane domy. Płoty, albo ładnie pomalowane, albo chylące się ku upadkowi. Gdzieniegdzie szczekają psy. Dochodzę w pobliże jakiegoś sklepu, do którego wchodzą zawiane Rosjanki uzupełnić świąteczne zapasy. Można się domyśleć co będzie głównym produktem, który kupią.
Robię im zdjęcie. Przystają jak wryte. Nie spodziewały się, że ktoś się nimi zainteresuje. Nawiązujemy rozmowę. Mówię, że przyjechałem z Norwegii (nie skłamałem przecież). Są bardzo ciekawe jak mi się tu podoba, gdzie się zatrzymałem i czy długo tu zabawię. Mam obawy, że jeszcze przyjdzie im ochota mnie odwiedzić z jakimś bełtem, więc kręcę i kluczę trochę, gdy pytają gdzie mam nocleg. Proszą mnie o adres internetowy, bo chciałyby ze mną korespondować. Nie daję go. Jedna z pań śmieje się cały czas a uśmiech jej zdobi garnitur złotych zębów. W końcu żegnamy się, ja idę w swoją stronę a panie w swoją, czyli wchodzą do sklepu. Wracam na główny plac, gdzie wciąż trwają pokazy tańca. Na jednej z ławek siedzi czterech dwudziestoparoletnich młodzieńców. Zaczepiają mnie tekstem typu: ,,E lala, bucik ci się rozwala”. Idę z aparatem na szyi, ubrany nieodświętnie, więc nie wyglądam na miejscowego. Podchodzę do nich. Pewno będzie draka, ale co mi tam. Gęby nie skażone myśleniem. O ludziach takich zwykło się mawiać, że gdyby nie owsiki, brak w nich byłoby życia wewnętrznego. Na wszelki wypadek, mówię łamanym rosyjskim (tylko taki znam), że jestem z Norwegii. Czort jeden wie, co w nich siedzi? Są na dużej bombie i raczej szukają zwady. Na wieść, że jestem obcokrajowcem z zachodniej Europy miny ich się zmieniają. Stają się mili i bardzo zaciekawieni. Pytają jak mi się podoba na Syberii i w ogóle w Słudiance. Sypię komplementami, więc ich twarze ozdabiają uśmiechy. Uśmiechy te wyglądają tak, że gdyby je zobaczył Chopin pewnikiem doznałby erekcji. Toż to istne fortepiany. Pianina jakieś. Ząb co drugi, trzeci w każdej buzi, resztę przestrzeni wypełniają czarne dziury. A tych buziek, aż 4. Gadamy jeszcze chwilę, a ich postawa jest coraz bardziej uniżona. Chcą jeszcze konwersować, ale wywijam się wymówką, że idę na kawę. Wchodzę do pobliskiej kawiarni. Piję średniej jakości kawę. Gdy wychodzę rzucam okiem na ,,śpiewające fortepiany”. Jeszcze siedzą na tej ławce. Jak święta, to święta. Chyba ich polubiłem. Idę poszwędać się jeszcze nad brzeg Bajkału.





  Wieczór spędzam w moim pensjonacie. Zrobiłem zaopatrzenie w sklepie w postaci piwa i ……ryb wędzonych. Tym razem kupiłem 2 większe sztuki. Nie wiem jak się nazywały, ale nie są z Bajkału. Problem z nimi taki, że też nie wypatroszone. Nie ma tu ludzi do pracy przy sprawianiu ryb, czy co? Wnętrzności powodują, że kolacja jest gorzka. W telewizorze, który włączyłem z ciekawości co też tam pokazują, lecą wstawki z różnych miast, gdzie odbywały się liczne w ludzi pochody. Później lecą programy o Ukrainie. Nie wczuwam się, bo szkoda mi czasu na oglądanie, ale przekaz tej stacji jest jednoznaczny. Czasem pada słowo: ,,Polska”. W kontekście wiadomym. Putinowska tuba pracuje w najlepsze, gdy idę na taras. Na terenie ośrodka, pośrodku stoi syberyjska chatka. Jakby z innej bajki.
Jest ode mnie jakieś 15 metrów. Bardzo mała, bidna, jednoizbowa. W chacie tej żyje na niewielkiej powierzchni trzypokoleniowa rodzina. Dziadek, małżeństwo i ich syn. Trudno wyczuć kto w tym domu rządzi. Może dziadek? Może pani domu? Może pan domu? Jedno jest pewne. W tym domu z pewnością częstym gościem jest alkohol. Nie inaczej jest i dziś. Z domu dobiegają mnie odgłosy karczemnej awantury. Dochodzi do przepychanek. Dziadek wychodzi, smutny, przygarbiony. Jest wielka, niemiła rozróba. W Wielkie Święto dzieje się mała tragedia. Lub odwrotnie. Może to alkohol jest gospodarzem w tym domu? A ludzie są tu tylko gośćmi? Putinowska tuba nadaje, awantura ucicha a ja słyszę w dali odgłosy muzyki. To nocny festyn. Oczywiście, nie idę tam zobaczyć. Widziałem przez cały dzień już dość pijanych Rosjan. Władza w Rosji dba o swoje interesy, wódki zabraknąć ludowi nie może. Jabłek może nie być, ale jabole być muszą. Późnym wieczorem odbywają się pokazy sztucznych ogni. Pięknie wygląda nocny Bajkał oświetlony racami.