środa, 11 stycznia 2017

85. W stronę Rwandy



26,27.10.2016

    Rano wyjeżdżamy z Fort Portal. Naszym celem jest miasto Kabale położone na południu Ugandy, w niewielkiej odległości od granicy z Rwandą. Jedziemy niemal cały dzień w zatłoczonym busie (matatu). Pogoda piękna, widoki również. Co się rzuca w oczy w Ugandzie, oprócz wiecznej zieleni? Przede wszystkim matoke. Z tym kojarzy mi się ten zakątek świata. Małe zielone banany przewożone na rowerach, motorach, pakach pick-upów. Noszone na plecach, w rękach, na głowie. Wszędzie widać ludzi z potężnymi kiściami matoke. To podstawa wyżywienia tutaj. Ugandyjczycy podobno zjadają najwięcej bananów na świecie. Nie tylko zjadają, ale także je wypijają. Nie sposób nie wspomnieć o popularnym piwie i winie robionym z bananów. Jest trochę problemów z alkoholizmem w Rwandzie i Ugandzie. Między innymi przez łatwą dostępność trunków sporządzanych z tych owoców.
   
jeszcze kilka ujęć z Ugandy



   Rzucają się w oczy również krowy. Jeżdżąc po Polsce też je często widzimy na pastwiskach, ale tu w Ugandzie jaki i w ościennych krajach krowy Sanga są zupełnie inne. Są dla nas, białych, fantastycznie egzotyczne. Powodem są ich wielkie rogi czasem przekraczające pół metra. Występują tu różne rasy tych krów, ale w większości charakteryzują się one wieeelkimi rogami. Są stadka małe, złożone z kilku sztuk, ale czasem trafia się widokowa gratka w postaci ogromnego stada z rogami do ,,nieba bram”. Cały czas chcemy zrobić jakąś sensowną fotkę, ale, albo za późno się orientujemy, albo nie ma jak się ruszyć, albo jakieś drzewa lub krzewy (bananowce to też krzewy), albo ,,jeszcze zdążymy”.
    




   W okolicach Parku Narodowego Królowej Elżbiety obserwujemy trochę dzikiej zwierzyny. Pasą się zgrabne antylopy, przechadzają się po szosie ciekawskie małpy leniwie ustępując drogi naszemu busikowi.
    



    Droga jest miejscami w kiepskim stanie, także podróż trwa stosunkowo długo. Uganda jest mniejsza od Polski. Jej powierzchnia to ok. 236 tys. km kwadratowych. Polski (dla przypomnienia) to 312 tys. Mimo, że podróż trochę trwa, nie nudzimy się. Zawsze jest coś ciekawego za oknem, a czasem nawet w samym busie. Obok mnie siedzi czerstwy starzec w zabawnej czapeczce. Duch jakby z niego już się powoli ulatniał, taki stary. Siedzi poważny, zamyślony, nieobecny. Ale gdy tylko zadzwoni jego telefon, jakby drugie życie w niego wstępowało. Rozmawia podniesionym głosem, żywo gestykulując. Z oczu sypią się iskry i widać, że rozmowa sprawia mu wielką przyjemność. Pewno wiele w życiu widział i przeżył w tej Ugandzie, przechodzi mi przez myśl.
   




   Po południu dojeżdżamy do Kabale, miasta wielkości Kołobrzegu. Do granicy z Rwandą jest lekko ponad 20 km. Hotel znajdujemy po około 20 sekundach od wyjścia z matatu. Skromny, żeby nie powiedzieć biedny przybytek ze sporą ilości pokoi i restauracją urządzoną na ubogo. Miło w każdym razie wyprostować nogi. Wypełniam formularz, zostawiamy bagaże w pokoju i zamawiamy coś do jedzenia. Frytki, jakieś mięsko, sałatki, Tusker, herbata. Ceny przyjazne dla kieszeni.
    

   Z nieba runął rzęsisty, równikowy deszcz. Znowu jesteśmy na półkuli południowej, ale do linii samego równika jest wszak stąd niedaleko. Pod małym daszkiem, na zewnątrz hoteliku zebrała się kilkuosobowa grupka tubylców. Chcą przeczekać wymuszony zimny prysznic. Gdy jem swój zasłużony obiad, po niemal całodniowym poście, siedząc przy sznureczkach koralików, które służą za drzwi, trzech młodych facetów przygląda mi się chyba z piętnaście minut. Nie odrywają ode mnie wzroku. Śledzą każdy ruch widelca, śledzą każdy ruch jabłka Adama przy kolejnym łyku browara. To zabawne i dziwne, ale to mi w ogóle nie przeszkadza. Przecież w Europie bym tego nie zdzierżył. Jak to do wszystkiego można się szybko przyzwyczaić. Dobrze, że szczęściara A. siedzi trochę głębiej w czeluściach knajpki i jest mniej widoczna z ulicy. Deszcz jak nagle się pojawił, tak szybko ustał. Idziemy pokręcić się trochę po miasteczku, ale dość szybko wracamy z powodu nadchodzących ciemności. Ludzie patrzą na nas dość podejrzanie. Te nadgraniczne miasta w Trzecim Świecie są chyba specyficzne. Ktoś proponuje taksówkę do granicy z Rwandą, ktoś proponuje ,,gorilla treking”.
   
Kabale
    Wieczorem dopada nas jakiś smutek i lekkie przygnębienie. Znowu leje deszcz. Kupujemy w sklepie za równowartość 4 złotych 200-ml butelkę whisky. Colę mamy. Bierzemy zimny (z konieczności) prysznic w prymitywnej łazience i lulu.
   
   Rano próbujemy dostać się do Kigali w Rwandzie. Wszędzie namawiają nas na taksówkę do granicy. Tam mamy przejść pieszo przez odprawę i dostać się po drugiej stronie inną taksówką bezpośrednio do Kigali. Podejrzewamy, że wyjdzie nas ta impreza za drogo. Z pewnością nas naciągną. Zapytać za bardzo nie ma kogo. Żadnych mzungu nie ma a kasa biletowa na przystanku autobusowym jeszcze zamknięta. Kręcą się przy nas tylko taksówkowi naganiacze. Wpadam na pomysł zapytania osobę postronną. Podchodzę do jegomościa z kałasznikowem w rękach. Kto jak kto, ale stróż porządku mnie nie będzie chyba naciągał na taksówkowy przekręt. Gość ubrany w obszarpany, rzekłbyś, dziadowski przyodziewek, ale wspomaga nas dobrą radą. Pokazuje miejsce oddalone o kilkaset metrów gdzie możemy złapać przelotowy autobus bezpośrednio do Kigali. Idziemy odprowadzani wzrokiem naganiaczy. Wzrok to cokolwiek chłodny, jak wczesny (mimo, że równikowy) poranek na tej wysokości (2000 m n.p.m.)
   
Żuraw koroniasty z flagi Ugandy
   Już po chwili siedzimy w pustawym (!) autobusie z mocno przyciemnianymi szybami. Kilkanaście minut mija i wjeżdżamy w błotnistą przestrzeń z kilkoma budynkami. To Katuna, granica ugandyjsko-rwandyjska.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz