środa, 23 listopada 2016

79. Nairobi

18,19.10.2016

    
   
    Spotykamy się z A. na amsterdamskim lotnisku, skąd lecimy przestarzałym Boeingiem z podstarzałymi stewardesami do Nairobi. Lot trwa około 8 godzin, ale często serwowane posiłki i napitki umilają czas lotu. Wieczorem lądujemy w Nairoberry, jak często nazywane jest to miasto (robbery, to po angielsku rabunek). Tu stawiam pierwsze kroki w swoim życiu na półkuli południowej. Mamy jeszcze czas letni, więc zegarki przeskakują o dwie godziny do przodu. Teraz pora załatwić wizę. Ponieważ zamierzamy odwiedzić oprócz Kenii, Ugandę i Ruandę staramy się o wizę wschodnioafrykańską, która upoważnia do wjazdu do tych krajów. Kosztuje 100 dolarów i NA PEWNO jest do dostania na lotnisku w Nairobi. Przed przyjazdem tu czytałem różne, czasem sprzeczne wersje w Internetach na ten temat. Z ciekawości idę do informacji zapytać o tę wizę. Pani ogarnia mnie ospałym wzrokiem i leniwie, cicho wybąkuje, że nie ma takowych. Pierwsza chwila na lotnisku i już czuję, że jestem w Afryce. Niespełna godzinę po tej odpowiedzi mamy wizę wklejoną w nasze paszporty. Odbieramy bagaże i łapiemy taksówkę. A raczej taksówkarz łapie nas. Jedziemy pod adres gdzie będziemy nocować kilka nocy.
   
krzew dżakarandy
    Przed wyjazdem szukałem różnych możliwości noclegu w Nairobi. Trafiłem na (airbnb.pl) Jacka, Polaka, który mieszka wraz ze swoją piękną dziewczyną w Nairobi i jest dystrybutorem naszej wódki cytrynówki i cydru w Kenii. Mieliśmy w planach małą, wspólną biesiadę, ale musiał chłopina polecieć na kilka dni do Europy, więc, niestety, nie dane nam było się spotkać. Ale za to zostawił nam w lodówce butelkę wyśmienitego cydru i, oczywiście, cytrynówkęJ Docieramy na miejsce bez trudu. Poznajemy Gaitho, dziewczynę Jacka i osiedlamy się w miłym apartamencie. Mamy łazienkę z prysznicem i wanną, kuchnię oraz wielką sypialnię, ciekawie i gustownie urządzoną przez gospodynię. Szklaneczka cytrynówki na balkonie nowoczesnego osiedla, zapoznanie się z ciepłotą powietrza i kończymy wyczerpani dzień.
     
cóż za spojrzenie:)
    Rankiem przyjeżdża po nas kierowca, kolega Jacka i zaczynamy dzień w Nairobi. Za umówione 40 dolarów chłopak jest wraz z autem do naszej dyspozycji na cały dzień. Będzie naszym kierowcą, przewodnikiem, ochroniarzem, doradcą i … fajnym kumplem. Ruszamy w miasto.
     
    Nairobi założyli w 1899 Brytole, gdzieś pośrodku niczego, na kolejowym szlaku pomiędzy Mombasą a Kampalą w Ugandzie. Były tu tereny Masajów położone dość wysoko, bo ok. 1700m n.p.m. Dziś to nowoczesne, prawie 3,5- milionowe miasto, przypominające miasta europejskie. Rezygnujemy z oglądania Muzeum Narodowego Kenii i od razu jedziemy do dzielnicy Karen. Celem naszym jest muzeum Karen Blixen, duńskiej pisarki, znanej autorki wielu książek. Na podstawie jej biografii nakręcono sławne: ,,Pożegnanie z Afryką” z  Meryl Streep w roli głównej. Muzeum znajduje się w jej starym domu, w którym mieszkała w latach 1917-1931.
dom Karen Blixen
Wszystko jest tu oryginalne, jak zapewnia przewodniczka, z wyjątkiem podłóg w domu, które ukruszył ząb czasu, a raczej zęby termitów. Wstęp kosztuje 12 dolarów od osoby i w tej cenie zawarty jest przewodnik. Nam trafia się młoda, kontaktowa i kompetentna przewodniczka. Oglądamy dom, ogród, całe obejście, replikę urządzenia do palenia kawy. Siadamy na ławeczkach, rozkoszujemy się widokiem kwiecia i kolorowych motyli. W domu i kuchni umieszczonej na zewnątrz znajduje się mnóstwo sprzętu z tamtej epoki i trzeba szczerze powiedzieć, jest ciekawie. Wrażenie na nas robią sprzęty kuchenne. Przeznaczenie niektórych rzeczy jest dla nas zagadką. Czas tu płynie wolno, acz nieubłagalnie. 




kawa

    Zmieniamy klimat radykalnie i jedziemy do Kibery, największych slumsów Afryki. Żyje tu niemal milion osób przytłoczonych biedą. Podobno połowa ludności jest poniżej 15 roku życia, a odsetek chorych na AIDS sięga 20 procent. Jedziemy po drogach wzdłuż nędznych domostw zbudowanych z gliny, blachy, dykty i innych odpadów. Nocą jest tu być może niebezpiecznie dla turysty z aparatem na szyi, ale teraz w ciągu dnia raczej nic nam nie grozi. Robienie zdjęć jest jednak niezwykle trudne. Niektórzy na widok aparatu reagują cokolwiek nerwowo. Objeżdżamy więc kawałek terenu i kierujemy się w stronę centrum Nairobi.
    







Kinyozi Salon




  
   Miasto robi wrażenie. Zakorkowane, pełne ludzi, ładnych budynków. Parkujemy samochód i poruszamy się na piechotę. Przewodnik tłumaczy wiele rzeczy. Tu jest ministerstwo, tu autobus, tu drzewo. Wrażenie na nas robią ludzie. Bardzo ładnie i starannie ubrani. Pachnący. Kobiece fryzury mogłyby stanowić osobny rozdział. Treski, zaplatańce, misterna robota. Nie znam się na tym kompletnie, ale wyobrażam sobie ile czasu trzeba poświęcić na uzyskanie takiego fryzowego efektu. Kobiety z Europy Zachodniej to przy nich łachmaniary, takie odnoszę wrażenie. Czekolejdis pod tym względem górą. A. ze mną się zgadza. Kolejny mit obalony.
    
    Przy ulicach wiele pięknych drzew kwitnących na niebiesko. To dżakarandy, uczy mnie A. Jest to Jej ukochane drzewo. Mi bardziej podoba się drzewo zwane płomieniem Afryki, o oczojebnych, jaskrawych kwiatach. Według mnie są czerwone, ale ktoś kto się zna na kolorach pewnie by mnie wyśmiał.
    
    Trafiamy do serca miasta. Piękny park i oto stajemy przed Kenyatta International Convention Centre. 28 piętowy budynek prezentuje się okazale. Kontrola osobista i wchodzimy do środka. Szybką windą wjeżdżamy na samą górę. Widok na miasto z góry nieco onieśmiela mnie. A może to lęk wysokości? Powietrze jest lekko zamglone, ale upał daje się już nam we znaki. Zjeżdżamy.
    





   
    Włóczymy się jeszcze trochę po ulicach centrum. Gdy robię fotkę jakiegoś budynku, przyczepia się do mnie jeden gość. Każe mi pokazać fotografię. Tłumaczę mu, że jestem turystą. On mi odpowiada, że może terrorystą. Każda inność budzi w ludziach strach. Kolor mojej skóry i robiona fotografia budynku, wydawała mu się niepokojąca. Tu w Nairobi, wiedzą co to są zamachy. Wystarczy wspomnieć ambasadę amerykańska czy niedawny krwawy zamach w centrum handlowym, gdzie zginęło 71 osób. Zdjęcia oczywiście nie pokazuję.

    Kupujemy bilety do Ugandy w firmie Mash Cool na za parę dni i dzień powoli dobiega końca. Nie ma już czasu na sierociniec dla słoni, centrum żyraf czy Karura Forest. Jeszcze kilka sklepów i lądujemy w naszym przytulnym gniazdku. Jutro wielki dzień. Dzień safari.

                                 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz