piątek, 31 lipca 2015

48. Przygoda w Pekinie

15.05.2015
    


    Postanowiłem na razie nie jechać nigdzie metrem a pozwiedzać najbliższą okolicę. Mieszkam około kilometra od stadionu narodowego,  zwanego Ptasim Gniazdem i te okolice odwiedzam najpierw. W 2008 odbyły się na nim konkurencje lekkoatletyczne w czasie Igrzysk Olimpijskich. Trzeba tu powiedzieć, że pierwszym odegranym hymnem narodowym w czasie tych igrzysk był Mazurek Dąbrowskiego. Tomasz Majewski zdobył pierwsze miejsce w pchnięciu kulą. Przyznam, że stadion prezentuje się pięknie. Chodzę tak ze 2 godziny pośród ulic, osiedli, blokowisk. Jest tu czyściej niż myślałem przed przyjazdem do Chin i ludzie są pogodniejsi niż sądziłem przedtem. Rozbawia mnie pewien dwu - trzyletni chłopiec, który ma w spodenkach specjalną dziurę na tyłku. 
Okazuje się, że to popularny krój spodenek tutaj. Chodzi o to, żeby dziecko mogło się załatwić, gdziekolwiek jest. Trzeba uważać więc na ,,miny” na chodnikach. W  pewnym momencie widzę niewielki placyk bogato ozdabiany kolorowymi balonami. Chyba będzie coś się działo, tym bardziej, że dwie Azjatki zaczynają grać skoczną muzykę na gitarze i klawiszach a przed knajpką ustawiają podłużny stół z białym obrusem. Postanawiam zobaczyć co za impreza się rozkręca i przysiadam na ławeczce, ciesząc się piękną pogodą, muzyką i pogodnymi ludźmi wokół. Poczułem pragnienie, więc idę do 

pobliskiego osiedlowego sklepu gdzie kupuję litrową butelkę wody mineralnej. Wracam na swoją ławkę. Tuż obok mnie chińska staruszka uprawia Tai Chi nie przejmując się niczym. Zupełnie inny sposób bycia i życia od naszego europejskiego sztywniactwa. Nagle słyszę potężny ryk silników. Przyjechała około 30 - osobowa grupa harleyowców na swych błyszczących maszynach. Myślę, że odbędzie się tu jakiś ślub. Po kilku minutach okazuje się, że jestem w błędzie. Restauracja 

zorganizowała zawody w jedzeniu hamburgerów i innych niezdrowych dań. Przed każdym z zawodników postawiono duże tace z jedzeniem i pośród sporej publiczności chiński gang motocyklowy pochłania kalorie. Gawiedź krzyczy, dopinguje, przepycha się. Emocje są jak w finale piłki kopanej. Umieją się tu bawić i cieszyć życiem, zauważam. Ciężko dopchać się i zrobić jakieś sensowne zdjęcie - taki tłum przed stołem. Nie chcę mi się przepychać, więc w końcu idę na krótki spacer po ogrodzie różanym, który mieści się nieopodal. Po kilkunastu, może kilkudziesięciu minutach wracam zobaczyć co się dzieję u ucztujących. Okazuje się, że konkurencja się zakończyła, a trwają przygotowania do następnej. Tłum jeszcze zgęstniał. Na stole ustawiono 3 ni to wieże, ni to 
wielkie menzurki do piwa. Domyślam się, że teraz odbędą się zawody w piciu mojego ulubionego trunku. Nie wiem jaka jest pojemność tych naczyń, 4 może 5 litrów. Spiker szaleje zagrzewając publiczność. Niestety zagrzewa po chińsku, więc nic nie rozumiem. Dziewczyny na instrumentach szaleją. Gawiedź szaleje, bo oto staje w szranki pierwszy zawodnik. Harleyowiec w dżinsach i skórze gotuje się do zawodów. Jego kamraci dodają mu otuchy poklepując go po plecach. Za chwilę poznajemy drugiego zawodnika. To gruby, młody Chińczyk ubrany w dresy. Skąd tu taki grubas, pośród tych szczupłych ludzi? Nie mam czasu na zbyt długie zastanawianie się, bo oto konferansjer wypatrzył białasa w tłumie. Białasa, czyli mnie. Nie ma tu nikogo oprócz Azjatów, więc rzucam się pewnie w oczy. Odmawiam gestem stanowczo raz i drugi, ale osoby stojące obok zachęcają mnie brawami i delikatnie wypychają do przodu. Nie wiem jakim cudem pokonuje wrodzoną nieśmiałość, ale oto stoję przed prezydialnym stołem między dwoma ,,gangsterami”. Kurka, co robić. Spięty jestem niemiłosiernie. Dodaję sobie animuszu w myślach. Ściągam kurtkę, podaję ją wraz z aparatem pięknej, miejscowej dziennikarce i ruszam do boju. Postanawiam zrobić mały show. Podchodzę do motocyklisty i po polsku rzeczę do niego: ,,wciągnę cię nochalem” i pokazuję to gestem. Potem to samo robię z dresiarzem. Publiczność szaleje. Robię minę faworyta i tak się zachowuje, ale czuje jak mi latają łydki ze strachu i tremy. Do tych wielkich ,,pokali” 
powkładano plastikowe wężyki, którymi mamy pić to piwo. W końcu po przydługim wstępie wodzireja zaczynamy. Zaczynam powolutku pić. Ze zmrużonymi oczyma napełniam w myślach moje stopy piwem. Taktykę obieram taką, że będę pił bardzo powoli. W wyobraźni napełniam teraz drżące jeszcze łydki. Nie wiem czy można oderwać rurkę od ust. Reguły pewno były podawane, ale po chińsku. Napełniam kolana. Kto by je zrozumiał. Napełniam uda. Rozglądam się na boki na swoich przeciwników. Oni mają inną strategię. Zaczynają z grubej rury. Piją szybko i łapczywie. Sytuacja wygląda nieciekawie, ponieważ odstaję wyraźnie od pozostałej dwójki. Zaczynam wypełniać miednicę, gdy orientuję się, że można odrywać wężyk od ust. To wiele ułatwia. Nigdy nie zdarzyło mi się w życiu wypić półlitrowego piwa na raz, a tu jest 4 albo 5 litrów. Ale oto sensacja. Członek motocyklowego 
gangu poddaje się. Dobra nasza, teraz obserwuję tylko dresa. Niestety, napełniam już brzuch. Kurza stopa, po co piłem tę litrową wodę? Ale kto wiedział co mnie spotka? Przed oczami mam twarze publiczności. Stoją blisko i fotografują moją gębę. W pewnym momencie jakaś atrakcyjna młoda dziewczyna pochyla się, ponieważ robi zdjęcia od spodu. Zaglądam jej w dekolt. Mam coś takiego, że jak widzę cycuszki, to mam większą ochotę na piwo. Włączam trzeci bieg. Odstawałem prawie litr od dresa, ale teraz poziomy w menzurkach wyrównują się. Publika szaleje. Chyba coraz więcej ludzi kibicuje mi. Często jest tak, że kibicuje się słabszym. Ale oto chyba zdobywam przewagę. Myślę o tym, że jestem tak blisko stadionu olimpijskiego. Tu trzeba wygrać. Żal mi tylko, że nie będę miał żadnego zdjęcia. Kto mi uwierzy w tę historię? Dziewczyna od dekoltu prostuje się, a ja już mam pełny brzuch. Napełniam teraz ramiona, ale tam niewiele się mieści. I nagle słyszę pośród krzyków i aplauzu miły 
dla ucha dźwięk. Dresowi się ulało. Opuścił w pośpiechu plac boju. Wygrałem. Wznoszę do góry ręce w geście zwycięstwa. Podchodzę do menzurki harleyowca i upijam łyk. Potem robię to samo z naczyniem dresiarza. Publika szaleje. Konferansjer szaleje. Ja też szaleję. Kłaniam się publiczności delikatnie, żeby i mi się nie ulało. Wręczają mi nagrodę... butelkę wina. Piękna dziennikarka przeprowadza ze mną krótki wywiad i oddaje mi kurtkę i aparat. Okazuje się, że zrobiła nim kilka fotografii. Zuch - dziewczę. Teraz następuje dość dziwny dla mnie moment, bo stoję z boku stołu a ludzie przychodzą do mnie i robią sobie ze mną zdjęcia. Trwa to kilkanaście minut. Przyjmuję gratulacje, jestem poklepywany po plecach, a jeszcze częściej po brzuchu. Kilka dziewcząt się do niego tuli. A urósł ci on jak bania. Jestem chyba w setce iPhone’ów, smartphonów, iPodów i cholerka wie jeszcze jakiego sprzętu. Szopka się powoli kończy. Ludzie się rozchodzą. Teraz idę na lekkich nogach podziękować mojej pięknej dziennikarce. Ale to już inna historia.





P.S. Chińskie przysłowie mówi: ,,Kto zna swoją głupotę, nie jest wielkim głupcem".

piątek, 24 lipca 2015

47. Kolej Transmongolska

14,15.05.2015

  

    O 8.15 rano mam pociąg z Ułan Bator do Pekinu. Wstajemy więc dość wcześnie rano, biorąc pod uwagę fakt, że rozmawiałem z Alanem do 3 w nocy. Szybka kawa, jakieś śniadanie i moi przemili gospodarze odwożą mnie na dworzec kolejowy. 

    Dzień jest piękny, słoneczny, maj rozkwita nieśmiałym jeszcze kwieciem w mongolskiej stolicy. Stoimy chwilę na peronie, żegnamy się. Trudno mi się z nimi rozstać. Są to naprawdę wspaniali ludzie. Oddaję im z portfela resztę tugrików jakie mam. Nie będą mi już potrzebne. Z kraju tugrików jadę do krainy juanów. Wsiadam niespiesznie do wagonu numer 11 i zajmuję miejscówkę w swoim przedziale. Mam miejsce numer 19. Okazuję się, że przedział będę dzielił do samego Pekinu z Mongołem. Nie mówi on po angielsku, także zapowiada nam się raczej milcząca podróż. Może to i dobrze. Nagadałem się za wszystkie czasy przez te kilkadziesiąt godzin w Ułan Bator. Pociąg rusza a ja oglądam przez okno 
ostatni raz miasto. Niektóre bloki wyglądają tu okropnie. Odrapane, nieciekawe elewacje - to spuścizna po Rosjanach. Ale niektóre budynki są piękne i nowoczesne. Wczoraj wieczorem byliśmy w wielkim, sześciopiętrowym centrum handlowym. Trzeba powiedzieć, że w tak ładnym centrum to jeszcze chyba nie byłem. Światowy poziom. Na najwyższej kondygnacji był wielki sklep z pamiątkami, gdzie zakupiłem kilka drobiazgów. Pierwszy raz w życiu widziałem w tym sklepie… futro ze skór wilków. Kosztowało równowartość 2000 dolarów. Miałem mieszane uczucia, chyba jednak nie lubię futer ze zwierząt. Później, na dole odwiedziliśmy wielki sklep spożywczy. Było tam naprawdę sporo produktów z Polski. No, ale to już za mną. Teraz jadę Koleją Transmongolską do Pekinu. Dystans do przejechania to ponad 1500 
kilometrów. Pociąg jest czysty, obsługa wagonu miła, ludzi podróżuje mało, powinna być miła podróż. Jak pisałem wcześniej, bilet kosztował mnie 210 złotych. Nie jest drogo, zważywszy na fakt, że mój przedział jest naprawdę dość komfortowy. Prowadnica przynosi pościel i jakieś przekąski. Zapadam w drzemkę.
    Gdy się budzę jesteśmy już na pustyni Gobi. Pierwszy mój kontakt z tą pustynią miał miejsce prawie 40 lat temu... Mama kupiła mi wtedy cienką książeczkę: ,,Bolek i Lolek w piaskach Gobi”. Pobudzały moją wyobraźnię szkielety i jaja dinozaurów oraz skamieniałości po prastarych mieszkańcach globu. Dziś oto widzę pustynię z okna mojego przedziału. Gobi jest drugą pod względem wielkości pustynią na świecie. Jej długość to ponad 1600 km, natomiast szerokość 
wynosi 800 km. Panuje na niej klimat kontynentalny. Latem temperatura przekracza 40 stopni, natomiast zimą spada poniżej 40 stopni Celsjusza. Jest, jak łatwo się domyślić, bardzo sucho. To w zasadzie zespół stepów, pustyń i półpustyń pokrytych głównie glebami żwirowo - kamienistymi. Widzę ciągnące się po horyzont puste przestrzenie. Trochę przytłaczają swoim rozmiarem. Wzdłuż trasy pociągu widzę płot oddalony kilkadziesiąt metrów od torowiska. To najdłuższy płot w Mongolii. Zrobiony pewnie dla bezpieczeństwa zwierząt, które leniwie mogłyby wylegiwać się na torach. Widok jest monotonny, sprzyja więc rozmyślaniom. Siedzę z głową przy szybie, nieruchomo niczym płastuga na morskim dnie… i rozmyślam. Złe przygody z Rosji zostają z tyłu za mną. Coraz rzadziej o nich myślę. To dobrze. Rozpamiętywać trzeba dobre rzeczy, nie złe.
 
 Wieczorem docieramy do granicy. Z kraju o niemal najrzadszym na świecie zaludnieniu wjeżdżam do najludniejszego. Kontrola paszportowa, pieczątki, deklaracje celne. Odbywa się to wszystko bez komplikacji i dość sprawnie. W Erlian pociąg ma kilkugodzinny postój z powodu zmiany rozstawu kół. Niewiele widać, więc próbuję zasnąć, choć nie mogę. Mój sąsiad na sąsiednim łóżku (przepraszam za wyrażenie) notorycznie i głośno pierdzi. Ja natomiast ziewam szeroko otwierając otwór gębowy. To chyba nie jest zbyt dobra dla mnie kombinacja, ale co tam. W końcu idę pochodzić po peronie. Dworzec jest niemal opustoszały a z gęsto rozstawionych głośników wydobywa się muzyka. Jest ciepło a muzyka koi duszę.
    Gdy pociąg w końcu rusza niemal natychmiast zasypiam. Budzę się przed Pekinem. Szkoda mi tylko, że nie zobaczyłem po drodze fragmentów chińskiego muru, który mijaliśmy. Ale co się odwlecze to nie uciecze.
    Robię sobie kawę i patrzę na jedno z największych miast świata, Pekin. Jestem już spakowany i gotowy do wyjścia a pociąg… jedzie i jedzie. Miasto  jest faktycznie ogromne. W końcu wjeżdżamy na dworzec główny, jeden z czterech… dworców głównych w Pekinie. Jest tu czysto, schludnie i bardzo nowocześnie. No i ścisk. Wychodzę na ulice przed dworcem. O żesz, motyla noga. Co tu się 
odpowiedź na pytanie o taksówkę
dzieje. Ruch jak… w Chinach. Pytam o taksówkę, ale nikt nic nie kuma po angielsku. Wchodzę do jakiegoś eleganckiego hotelu. Oczywiście nie zamierzam tu spać. 200 czy 300 dolarów to cena nie dla mnie. Proszę o pomoc recepcjonistkę o wezwanie taksówki. Aaa, nie powiedziałem gdzie zamierzam spać w Pekinie. Otóż, pierwszy raz w życiu skorzystam tu z couchsurfingu. Co to takiego? Już objaśniam w kilku zdaniach. Couchsurfing to dosłownie ,,surfowanie po kanapach”, czyli darmowe korzystanie z noclegu u osób prywatnych. Trzeba się zalogować na odpowiedniej stronie i wyszukać hosta, czyli gospodarza, który udostępni nam łóżko, czy kawałek podłogi. Ma to wiele zalet, nie tylko ekonomicznych. Można lepiej poznać dane miejsce rozmawiając, czy spędzając czas ze swoim gospodarzem. Można bliżej niż z perspektywy hotelu przypatrzyć się życiu w danym mieście czy kraju. Ja zatrzymam się u Polki mieszkającej od kilku lat w Pekinie. Ustaliłem z Nią to już wcześniej i mam spisany Jej adres na karteczce. Problem w tym, że nie każdy taksówkarz potrafi odczytać ,,normalne” litery. Tu piszą, wszak krzaczkami. Recepcjonistka przepisuje adres po chińsku i po kilku minutach oznajmia mi przybycie taksówkarza. To… ,,zadzieram kiecę i lecę”, jak mawiał mój ojciec.
   

    Jedziemy przez miasto. Ogrom budynków i szerokość dróg powoduje, że czuję się maluczki. Wszędzie widać wielkie dźwigi. Miasto się rozwija, rozbudowuje, ulepsza. Widać rozwój gospodarczy. Podziwiam wiosnę, która tu rozkwitła w całej swojej doskonałości. Jest pełno zieleńców, krzewów, róż i innych kwiatów. Nagle dostaję głupawki, bo nie wiedzieć skąd przypomniał mi się kawał o tubylcach: Polak pyta Chińczyka: ,,Ile zrobisz pompek w minutę?,,Dwie do roweru i jedną do piłki”.
    Dojeżdżamy na miejsce. Nie mam juanów, więc Dorota (mój host), która czeka w umówionym miejscu, płaci za kurs. Taksówki w Pekinie nie są drogie i jest to wielki plus dla miasta. Idziemy do mieszkania w którym spędzę, dzięki uprzejmości Doroty kilka dni. Wjeżdżamy na któreś tam piętro 
w 30 piętrowym bloku. Mieszkanie jest ogromne. Ma chyba ponad 300 metrów kwadratowych i jest dwupoziomowe. Zajmował je kiedyś bogaty Chińczyk a teraz mieszka tu Dorota wraz z Niemcem o imieniu Reiner, który jest szychą w jakiejś niemieckiej firmie robiącej interesy w Chinach i Korei, oraz z Gabi, 60 - letnią Niemką, która tak jak i Doris uczy tu języka niemieckiego. Rozmawiamy chwilę na balkonie, z widokiem na wielkie, kilkudziesięciopiętrowe bloki, po czym jemy coś. Opowiadam jej o sobie i swojej lądowej podróży a Ona opowiada mi o sobie. Mieszkała kiedyś przez rok w Egipcie a teraz wykłada od pięciu lat w Państwie Środka. Opowiada ciekawe historie i jest niezwykle inteligentną i ciepłą osobą. Wymienia mi 200 dolarów na juany, rozliczamy się za taksówkę i żegnamy się na kilka godzin. Ona idzie na uczelnię, a ja idę zwiedzać Pekin. Doris radzi mi żebym pojechał metrem nad jezioro, które zaznaczyła mi na mapie. Wychodzę nie wiedząc, że za chwilę przeżyję jedną z najśmieszniejszych i najbardziej niezwykłych chwil w moim życiu.


czwartek, 16 lipca 2015

46.Ułan Bator

13.05.2015

    

   Po śniadaniu następuje czas na zwiedzanie Ułan Bator. Moim przewodnikiem jest Nomio. Super, że można rozmawiać z nią po polsku. To ułatwia mi lepsze zrozumienie pewnych rzeczy i uprzyjemnia czas. Zaczynamy od zwiedzania największego klasztoru buddyjskiego, Gandan. To najważniejsze miejsce buddyzmu tybetańskiego w Mongolii, można powiedzieć, taka mongolska Częstochowa.
Klasztor powstał w roku 1838, jednak w latach komunistycznego terroru przerwał swą działalność. Tybetańskich lamów pomordowano, część wysłano na Syberię lub pozamykano w więzieniach i zakazano praktyk religijnych. W świątyni tej znajduje się 26 - o metrowy posąg bodhisattwy współczucia, Awalokiteśwary. Rosjanie w czasach sowietyzacji Mongolii zrabowali oryginalny, pozłacany posąg i przetopili go na amunicję. W roku 1996 w miejsce starego, zrekonstruowano kolosalny monument. Wchodzimy do głównej świątyni w kompleksie klasztornym Gandan. Budynek 
został zbudowany w stylu tybetańsko – chińskim i imponuje swoimi rozmiarami. Wewnątrz zdjęcia można robić za dodatkową opłatą, chowam więc aparat, bo nie lubię płacić za robienie fotografii. Zwiedzamy świątynie idąc, jak to w Mongolii, zgodnie z ruchem wskazówek zegara. W sumie mądre rozwiązanie, bo nie ma chaosu. Wszyscy idą w tym samym kierunku. Nomio objaśnia mi tajniki świątyni i znaczenia symboliki buddyzmu tybetańskiego. Jest tu niezliczona ilość młynków modlitewnych, które należy okręcić w lewą stronę, tak żeby nastąpił co najmniej 3- krotny obrót młynka. Młynek 
modlitewny to walec umieszczony na obrotowej osi z wypisanymi na powierzchni lub w środku mantrami. Obracanie takim młynkiem daje ten sam efekt co ustna modlitwa, jednak obracać można szybciej, wydaje się więc, że jest bardziej efektywny. Podobno w dawnych czasach wykorzystywano do tej czynności psy modlitewne, na przykład spaniele tybetańskie... A to była wygoda.
    
Następnie idziemy do kolejnej świątyni w kompleksie. Zdejmuję klapki w korytarzyku i wchodzę do środka. Oczom moim ukazuje się piękne religijne misterium. Lamowie wyśpiewują buddyjskie modlitwy za zmarłych. Odziani są w mnisie szaty a głowy ich zdobią żółtopomarańczowe kaptury. Siedzę na kolanach na posadzce i zapartym tchem śledzę ten obrzęd. Można tu fotografować, więc oprócz kilku fotografii, robię również krótki film: https://www.youtube.com/watch?v=0gvnKb45fjA
   Po obejrzeniu jeszcze kilku budynków zmieniamy miejsce. Jedziemy przez Ułan Bator na miejskie targowisko. Na ulicach taki ruch, że nie chciałbym być tu kierowcą samochodu. Wprawdzie nie jeżdżą tu bardzo szybko, ale mnogość aut jest przytłaczająca. Widać, że miasto nie jest przystosowane do takiego ruchu. Nomio opowiada, że włodarze miasta wydały rozporządzenie, które mówi, że w niektóre dni tygodnia pewne samochody mają zakaz poruszania się. Decydują numery na tablicach rejestracyjnych. Mongołowie obchodzą ten przepis dokupując kolejne auta, bo przecież muszą się jakoś poruszać po mieście, kiedy akurat przypada na nich obowiązkowy dzień postoju. W ten sposób problem narasta. Myślę, że to dobry przykład dość niefortunnej uchwały.
Nomio
  Jesteśmy na wielkim parkingu przed targowiskiem. Znaleźć tu wolne miejsce graniczy z cudem, ale w końcu się nam udaje. Zostaję przez Nomio ostrzeżony przed złodziejaszkami, którzy tu podobno grasują. Mam niewiele pieniędzy przy sobie, dokumenty zostawiłem w mieszkaniu, także nie obawiam się zanadto. Po kilku minutach bytności tu, stwierdzam, że podoba mi się targ w Ułan Bator. Pomijamy stoiska ze zwykłymi ciuchami, a kierujemy się tam gdzie są prawdziwe mongolskie skarby. Jest tu masę ciekawych rzeczy: uprzęże, popręgi, terlice, siodła i wiele innego osprzętu dla koni. 
Szczególnie podobają mi się kolorowe siodła dla dzieci. Jest ciekawa, tradycyjna, typowo mongolska odzież. Widzę malutkie kamizelki z wielbłąda dla dzieci. Kupuję jedną z nich. Będę miał dla wnuka. Za dwa miesiące zostanę dziadkiem, więc kamizelka z baktriana się przyda. Rozpocznę nowy rozdział swojego życia, dziadkowanie, zwane przez niektórych ,,dziadostanem”. Jaki będzie następny rozdział? Czyżby: ,, Doooobry Jeeeezu, aaa naaaaasz Paaanie?”. No, tego się nigdy nie wie. Zwracają moją uwagę mongolskie, charakterystyczne buty, bogato zdobione, z noskami zagiętymi do góry. 
Dlaczego mają zadarte noski? Chodzi o to, żeby nie ranić matki ziemi. Kamyczek jeśli gdzieś leżał na gruncie, to powinien tam pozostać. Nie mniej ciekawe są mongolskie tuniki i nakrycia głowy. Przechodzimy do działu wyposażenia meblowego jurt. Ależ tu kolorowo. Pomarańczowe, żółte i inne ,,oczojebne” kolory. Szafy, szafki, szafeczki, ołtarzyki. Do wyboru, do koloru. W pewnym momencie uwagę moją zwracają długie węże, czy też żmije wykonane z jakiegoś skajowego materiału. Są tak kolorowe, że mniemam, iż to zabawki dla dzieci. Jednak Nomio wyjaśnia mi, że jestem w błędzie. Są to przedmioty, które służą do odprawiania rytuałów szamańskich. ,,Achaaa”. Przy okazji zwracam uwagę na inne szamańskie artykuły. Kije, kijki, laski, poroża, opaski, bębenki, pióra orłów, figurki, skóry, kamienie, szmatki, sznureczki, wstążeczki, korale, …, nie sposób wszystkiego wymienić. Można włóczyć się po tym targu cały dzień, a i tak nie da rady wszystkiego obejrzeć. Idziemy jeszcze do pani handlującej tabakierkami. Kupuję sobie jedną, na pamiątkę. Dla Mongołów żyjących w stepie to niezwykle ważna, żeby nie powiedzieć prestiżowa rzecz. Niektóre są bardzo drogie. Są one wykonane z materiałów uważanych za szlachetne. Ja kupuję dla siebie wersję bez srebra, czy innych ,,widzimisiów”. Co ciekawe, zatyczki do tabakierek prawie zawsze są czerwone. To stoisko jest ostatnim, przy którym się zatrzymujemy. Ogólnie trzeba powiedzieć, że targowisko podoba mi się, tym bardziej, że nie widać tu żadnych turystów, a tym samym, miejsce jest bardzo autentyczne. 






    Jedziemy już do domu w jeszcze większych korkach. Teraz są prawdziwe godziny szczytu ruchu ulicznego. Przejeżdżając obok głównego placu miasta, placu Suche Batora, Nomio pyta mnie czy chcę go sobie obejrzeć. Tu znajduję się okazały budynek parlamentu, teatr, opera i tego typu atrakcje. Jest to miejsce chętnie odwiedzane przez miejscowych i przyjeżdżających. Ja jednak nie bardzo mam ochotę tutaj się zatrzymywać. Mam inny plan, bardziej oryginalny. Otóż wczoraj, podczas wieczornej biesiady Alan pokazał mi zdjęcie z cmentarza. Na tym zdjęciu pośród mogił, przechadzało się duże stado bydła i owiec. Zdjęcia wyglądały tak niesamowicie, że zapragnąłem odwiedzić to miejsce. Problem w tym, że Nomio boi się nawet jechać w pobliże tego cmentarza. Jedziemy więc do domu, gdzie nastąpi zmiana kierowcy. W pobliże nekropolii zawiezie mnie Jej mąż. Od razu mi zapowiedział, że nie pójdzie tam ze mną, bo… się boi. Okazuje się, że Mongołowie praktycznie nie odwiedzają zmarłych na cmentarzu. Po pochówku z reguły idzie się tam tylko raz, 49 dni po śmierci bliskiego. Te rzeczy są tu tematem tabu i niechętnie są poruszane przez potomnych Czingis - chana. Jedziemy więc z Tsogoo Tsogoo na cmentarz Naran (Słońce) w południowo - zachodniej części miasta. Parkuje on samochód kilkaset metrów od wysokiego, betonowego muru i wskazuje mi kierunek do bramy. Mówi, że będzie tu czekał i poucza mnie z przejęciem, żebym na siebie uważał. 
Idę więc i po chwili docieram do bramy. Wchodzę na cmentarz. Powierzchnia jego to kilkanaście hektarów w pagórkowatym terenie. Nie ma tu żadnej roślinności… ani żadnej żywej duszy. Nikogusieńko. Chodzę miedzy tablicami nagrobnymi i małymi kopczykami. Tu są chyba pochowane dzieci. Zauważam mnóstwo walających się kości. Wydaje mi się, że to kości ludzkie, ale gdy znajduję czaszkę zwierzęcia dochodzę do wniosku, że to jednak kości zwierzęce. Dziwi tylko ich mnogość. Zwierząt żadnych nie widzę, oprócz dużego, czarnego psa który wybiega zza wzgórza i pędzi w moim kierunku. Nie znam jego zamiarów, więc gdy podbiega bliżej, schylam się markując podniesienie kamienia. Pies daje dyla za inne wzgórze. 
Obecnie chowa się tu ludzi w trumnach, ale jeszcze do początku dwudziestego wieku były w Mongolii praktykowane tak zwane pogrzeby powietrzne. Zresztą do dzisiaj można się z nimi spotkać w Tybecie. Polega to na tym, że ciało utylizuje się przy pomocy ptaków drapieżnych lub padlinożernych, na przykład sępów. Zostawia się ciało lub pomaga się ptakom nacinając lub rozczłonkowując ciało zmarłego. Kości które pozostają rozdrabnia się siekierami, żeby ptakom było łatwiej je zjeść. Widziałem kilka zdjęć z takich ceremonii. No cóż, dla nas europejczyków wygląda to dość makabrycznie, ale ma to swoje głębokie uzasadnienie. Dla buddystów ciało to skorupa, do której nie powinno się żywić zbyt dużego przywiązania. Po śmierci ciało właściciela jest ostatnim darem, który oddaje naturze, stąd ceremonia jest też zwana rozdawaniem jałmużny ptakom. Według wierzeń tybetańskich, człowiek powinien być pożyteczny na każdym etapie. W trawiastych rejonach, gdzie nie ma zbyt dużo drewna, którego można by użyć do kremacji, a ziemia zmienia się w kamienną zmarzlinę, podniebny pochówek wydaje się jedynym rozsądnym rozwiązaniem. Tym bardziej, że w buddyzmie tybetańskim panuje przekonanie, że w ten sposób świadomości łatwiej opuścić stare ciało i znaleźć nowe. Może dlatego, że sępy latają wysoko? Takie myśli krążą mi po głowie, gdy chodzę po tym opustoszałym, wielkim cmentarzu.

widok z cmentarza na Ułan Bator

jw



wtorek, 7 lipca 2015

45. Mongołowie

12.05.2015

    

    Na terenie parku narodowego Gorchi  - Tereldż można wynająć sobie jurtę i spędzić w niej noc lub nawet kilka dni. Ta opcja jakoś nie specjalnie mnie rozpala. Wolałbym zobaczyć jurtę z prawdziwymi mieszkańcami i tą informacją dzielę się z moimi przewodnikami. Nie ma sprawy, wpadniemy do kogoś, odpowiada Tsogoo Tsogoo. Najpierw jednak stajemy znowu przy sklepie na jakimś odludziu. Sklepik jak sklepik, ale przed nim scenki jak na jakimś mongolskim westernie. Kilku miejscowych przyjechało na piwko. Nie byłoby w tym nic niezwykłego, tylko, że oni przybyli tu konno. Przed sklepem stoi jeden samochód, reszta klienteli jest ze swoimi rumakami. Ktoś chyba przybył nawet na wielbłądzie, bo tenże leży grzecznie uwiązany sznurkiem do kołka. W sklepie kupujemy lody i wodę. Dziadek dostaje kolejne piwo i jest przeszczęśliwy. Nieopodal na stepowej, suchej łące widzę trzy baraszkujące wiewiórki stepowe. Nie mają one ogonów i słupkując z ciekawością przyglądają się nam. Dwóch Mongołów zakończyło konsumpcję browarów i dosiadają swych wierzchowców. Przy niebieskim płocie, w pewnym oddaleniu od sklepu, konie mają tam specjalne miejsce do czekania na swoich właścicieli. Nie chcę użyć słowa parking. Pomiędzy dwoma kołkami wbitymi w ziemię rozciągnięta jest lina i do niej można ,,dowiesić” swojego konia. Dość śmiesznie wyglądają Mongołowie na swych rumakach, ponieważ są one mniejsze niż na przykład nasze piękne, smukłe konie arabskie. 



    
   Jedziemy w dalszą drogę. Przemierzamy teraz step, po drogach lub nie korzystając z nich. Po prostu, nie ma ich tu. Mijamy stada jaków, owiec, koni. Gdzieniegdzie jurtowisko lub pojedyncza jurta zagubiona gdzieś w pagórkowatym terenie. Stajemy w pewnym momencie. ,,Tu odwiedzimy jurtę”, zapowiada Tsogoo Tsogoo. ,,Znasz ich?”, pytam głupio. Wysiadamy a mój przewodnik od razu (bez pukania) wchodzi do jurty i bez ich zaproszenia woła mnie, żebym się nie ociągał. Jestem trochę skrępowany. To zupełnie inna kultura odwiedzenia kogoś w jego domostwie. Tu się nie pyta, tylko od razu wchodzi. To prastary zwyczaj, który tu przetrwał do dziś. Mongołowie bardzo lubią wizyty gości. Mądrość narodowa głosi, że: ,,Szczęśliwy ten gospodarz przy jurcie którego zawsze stoją konie wędrowców.” Wchodzę więc do jurty uważając, żeby nie nadepnąć na próg domostwa. To wielki nietakt, a właściwie obelga dla gospodarza. Wejście do domostwa znajduje się zawsze od południa. Typowa mongolska jurta ma powierzchnię około 36 metrów kwadratowych. Mongołowie mieszkają tu w ten sposób od 3000 lat. Wszystko, jeśli chodzi o umeblowanie, jest przemyślane i nic nie jest przypadkowe. Od razu w oczy rzuca mi się kolorowy ołtarzyk w północnej części jurty, zwanej też ger. Na ołtarzyku stoi telewizor, ogólnoświatowe bóstwo. Na dachu namiotu, w środkowej części jest dziura. Po wędrówce słońca w namiocie można zorientować się która jest godzina. Siadamy przy stole i niemal natychmiast jesteśmy częstowani cajem. Pijemy z miseczek trzymając je oburącz. W jurcie znajduje się dwóch Mongołów, dziecko i kobieta przygotowująca obiad. Właśnie rozkraja baranią nogę na gulasz i kroi cebulę. Robi to wszystko na desce znajdującej się na podłodze. Jesteśmy częstowani tabaką. To zwyczaj mocno ukorzeniony w kulturze Mongołów, choć znany dopiero od osiemnastego wieku. Gdy dwóch Mongołów spotyka się w stepie, odbywa się rytuał wzajemnej wymiany tabakierek. Dużo by o tym pisać, ale co tu deliberować, skoro ja nie mam swojej tabakierki. Zostaję więc poczęstowany tabaką ,,jednostronnie” - bez wzajemności. No cóż…, trzeba przypudrować nosek, choć w moim przypadku trzeba mówić o pokaźnym nochalu. Wydaje mi się, że otrzymałem dość dużą porcję. Czyżby darczyńca robił aluzję do rozmiaru mojego kinola? Kiedyś miałem na tym punkcie kompleksy, ale chyba nos zmalał, bo już nie mam. Niektórzy złośliwce jednak nadal twierdzą, że gdy jem kanapkę to sobie kiełbasę, lub pomidora z niej nosem strącam. No ale ja nie o tym. Wciągam odrobinę proszku w obie dziurki. Nosowe. Hmmm, nie powala. Jako dziecko jeździłem w wakacje na Kaszuby do dziadków. Wtedy, gdy dziadek zapodał trochę tabaki, myślałem, że nos urwie. Kichałem, prychałem,… i cholerka wie co jeszcze. Tu tabaka jest łagodna, albo ja już zrobiłem się mniej czuły na pewne substancje. Nie wiem. Głupio mi, że nie mam swojej tabakierki. Jutro sobie kupię na targu w Ułan Bator. Człek ma 46 a nie ma własnej tabakierki, gdy przyjeżdża do Mongolii. Wstyd.
   





   Po chwili przychodzi nestor domu z nieźle umorusanym dzieckiem. Ubrany jest w tradycyjny strój mongolskich pastuchów. Prowadzimy rozmowę a Tsogoo Tsogoo  tłumaczy. Opowiadam o swojej podróży a oni słuchają z zapartym tchem. Ciekaw jestem czy podadzą kumys do picia, chciałbym doświadczyć jego smaku. Co to jest kumys? To musujący, alkoholowy napój z mleka klaczy (najczęściej). Czasem destyluje się go i uzyskuje się w ten sposób archi, mocniejszy alkohol. Nie podano go jednak, ale może to i dobrze. Nie jest dobrze mieć kaca w Mongolii. Dlaczego? Ponieważ zalecają tu na tę przypadłość marynowane gałki oczne owcy z sokiem pomidorowym. Stanęło na tym, że Arczi (tak mnie niektórzy nazywają) nie napił się archi.
    Kiedyś, dawno temu w Mongolii był zwyczaj ofiarowania gościowi swojej żony lub córki na noc. Dobrze, że ta tradycja rozpuściła się w mrokach dziejów. 

    Ale…, komu w drogę, temu kopa. Czas się pożegnać z sympatycznymi gospodarzami. Na koniec wizyty obchodzę jeszcze jurtę dookoła. Należy to robić zawsze zgodnie z ruchem wskazówek zegara. Chcę zobaczyć, jak to jest zrobione, że ludzie żyją tu w naprawdę tęgie mrozy i wielkie upały. Żegnamy się jeszcze raz przed samochodem z włościanami i odjeżdżamy w płową, bezdrożną dal.
     



   Wieczorem jesteśmy z powrotem w Ułan Bator. To był dobry, piękny dzień. Widziałem dziś wiele fajnych, ciekawych rzeczy, kontemplowałem widoki zapierające dech w piersiach, poznałem kilku ciekawych ludzi. Czas na imprezę w mieszkaniu Nomio i Tsogoo Tsogoo. Idziemy z Alanem zrobić zakupy w osiedlowym sklepie. Blokowisko wygląda nieszczególnie. Czuć tu ,,radziecką myśl architektoniczną”. W sklepie jest dość drogo, jak na warunki mongolskie, ale jedzenie w stosunku do zarobków takie tu jest. No cóż, głównymi produktami które kupujemy są napitki. Kilkanaście piw powinno wystarczyć na 4 osoby. Jakby co…, to jutro też jest dzień, lub… do sklepu nie jest daleko gdyby zabrakło czegoś. Zobaczymy jak się sytuacja rozwinie. A propos picia alkoholu. W Mongolii panuje częściowa prohibicja. Polega ona na tym, że w pierwszych kilku dniach każdego miesiąca w sklepach alkohol jest niedostępny. W tych dniach większość Mongołów dostaje wypłatę. Chodzi o to, żeby nie przepijali pieniędzy. Oczywiście, jak zawsze w takich przypadkach, kwitnie rynek dobrze zaopatrzonych ,,met”. Problem alkoholizmu w Mongolii zdaje się być pokłosiem bytności Rosjan w tym pięknym kraju. Tak zostaję poinformowany i… wierzę w to.
   Siedzimy w mieszkaniu na dziesiątym piętrze. Rozmowy, śmiechy, opowieści ciągną się długo w noc. Z okna widok na Ułan Bator. Poznaje życie mieszkańców Mongolii nie tylko ,,od kuchni”, ale literalnie…, w kuchni.