piątek, 16 stycznia 2015

21. Buddyzm Therawady


23.11.2014

    Po wizycie w prowizorycznej aptece i kupieniu leku na ból gardła, kupujemy na jutro bilet na busa Mandalay - Bagan. Firma nazywa się Ok Expres, koszt biletu to 9000 kyatów (9 dolarów). Zabiorą mnie o 8 rano z hotelu.
    Jedziemy na lokal market, po czym do Świątyni Mahamuni. Nie robię nawet zdjęć, bo jest tyle detali i szczegółów, że to nie ma sensu.  Potem i tak nikt nie chce oglądać tych zdjęć. Klimat ten trzeba poczuć na miejscu. Przed wejściem do świątyni ubierają mnie w longyi (longi), tradycyjny strój birmański. W dużym uproszczeniu jest to coś na kształt spódnicy. Chodzą tu w tym niemal wszyscy, zarówno kobiety jak i mężczyźni. Jest to płachta materiału 2 metry na 80 cm szerokości. Zszyta jest po bokach i sięga do kostek. Pod spodem nie ma nic, więc jest to bardzo wygodny i praktyczny strój. Ja mam krótkie spodenki. Także chodzę po świątyni boso i w longi, oglądam posągi Buddy, przypatruję się mnichom, tubylcom i turystom. Jedna rzecz przykuwa mój wzrok najbardziej. Oklejanie posągu Buddy listkami złota. Mężczyźni stoją i ze skupieniem wymalowanym na twarzach oklejają posąg Buddy. Jest on już nieco zniekształcony przez traktowanie go złotem przez setki lat. O przepychu panującym w tym miejscu nawet nie wspominam. To jest oczywiste. Czas na kolejną świątynię z posągiem leżącego Buddy. Jest tak wielki, jak ten słynny, leżący w Bangkoku. Tu już nie ma turystów i dlatego jest ciekawiej. Lubię oddychać atmosferą świątyń buddyjskich w samotności, a nie w turystycznym kociołku.

   Zbliża się 10.30, więc moto- przewodnik wiezie mnie w miejsce gdzie turystów, niestety, sporo. Miejsce typu ‘’must see’’ w Mandalay. Oto klasztor, czy raczej zespół klasztorny, gdzie setki młodych mnichów, właściwie dzieci i młodzieży, szykuje się do ostatniego dziś posiłku. Ustawiają się w rzędach, dzierżąc swe czarne misy na jałmużnę. Czekanie przedłuża się troszkę, turyści cykają fotki, młodzi i bardzo młodzi mnisi czekają cierpliwie. Po chwili, w skupieniu odbierają swą jałmużnę i idą do wielkiej stołówki. Tu w ciszy jedzą ryż, owoce i jakieś nieznane mi wiktuały. Widzę, że mają jakieś słodycze. Mogą tu jeść tylko 2 razy dziennie. Ok. 6 rano i teraz, o 10.30. Reszta dnia, to już tylko strawa duchowa. Ewentualnie, jak się dowiaduję, młodsi mogą się napić soku. Dla wielu dzieci klasztor to wielka szansa. Nie głoduje taki , ma możliwość nauki, nie musi pracować, co jest dość powszechne wśród dzieci Birmy. Popularne jest również wstępowanie do klasztorów. Można powiedzieć, że każdy facet w buddyzmie Therawady powinien doń wstąpić, przynajmniej raz w życiu.




    Nie jestem ekspertem od buddyzmu, ale spróbuje Wam, drodzy czytelnicy, coś o tym opowiedzieć. Może dla kogoś będzie to ciekawe? Jadąc do Azji Południowo – Wschodniej, musowo coś wiedzieć na ten temat. W buddyzmie istnieje pojęcie sansary (samsary), czyli wieczna wędrówka, przechodzenie przez różne stany istnienia. Jest to ciągle powtarzający się cykl narodzin, śmierci i ponownych narodzin (reinkarnacja), któremu podlegają wszystkie istoty żywe. To kim jesteś teraz, uwarunkowane jest twoją karmą, czyli sumą dobrych i złych uczynków z poprzednich wcieleń. Dobre uczynki przynoszą korzystne skutki, a złe – niekorzystne. W tym albo następnym wcieleniu. Karma zawsze wraca do ciebie, a złe uczynki nie zostaną ci odpuszczone, np. przez spowiedź. Dlatego, nawiasem mówiąc, czuję się tu w Birmie bardzo bezpiecznie. Zjawisko, powiedzmy, kradzieży nie jest problemem tak jak np. w krajach katolickich, gdzie wystarczy iść do księdza, wyszeptać wyuczoną formułkę i już jest się „czystym”. Tutaj nie ma odpuszczania grzechów. Kradniesz, czeka cię nieszczęście. Być może w przyszłym życiu, ale jest to nieuchronne. Subtelne różnice między religiami, choć trzeba powiedzieć, że buddyzm religią nie jest. Jest raczej drogą, którą jej wyznawca kroczy przez swój żywot. Jest to droga ku nirwanie (wyzwolenie się od samsary), która jest celem ostatecznym każdego buddysty. Dążąc do oświecenia, w Birmie prawie każdy mężczyzna wstępuje do klasztoru. Ciekawostką niech będzie fakt, że aby wstąpić do klasztoru, nie można mieć żadnych długów. Nie można schronić się w buddyjskie szaty uciekając przed dłużnikami. Edukacja klasztorna m. in. uczy jak być szczęśliwym i zadowolonym, aby pomnażać szczęście na świecie! Mnisi nie gromadzą bogactwa. Często jedyne co mają, prócz szat, to misy z laki, w które otrzymują jedzenie, jako jałmużnę. Wstają o świcie, gdy na zewnątrz jest tyle światła, by można zobaczyć żyły na własnej dłoni. Po porannej medytacji wychodzą na ulice miast, miasteczek, wiosek zbierać jałmużnę. Widziałem ten rytuał wielokrotnie. Jest powszechnym, acz ciekawym dla przybysza z zachodu, porannym zjawiskiem na ulicach. Idą w milczeniu, za spuszczonym wzrokiem dzierżąc w rękach żebracze misy. Nie okazują żadnych emocji, ani gdy nie dostaną nic, ani gdy ofiarodawca obdarzy ich solidną kopką ryżu, czy innego jadła. Tak postępował Budda, który nadał żebraczemu obchodowi rangę równorzędną z medytacją. Korzyść płynąca z takiej praktyki jest obustronna. Strony oddziaływają na siebie, poza tym ofiarujący powiększa zasób swoich zasług. ‘’Polepsza’’ swoją karmę. Mnich ma karmę rozumianą literalnie. Jak ważne jest to dla obu strony niech pokaże przykład, że gdy w 1990 roku podczas przemarszu 7000 mnichów ulicami Mandalay junta wojskowa użyła broni, mnisi w odwecie ogłosili akcję odwrócenia ,,mis”. Nie przyjmowano jałmużny od wojskowych i ich rodzin co spowodowało olbrzymi gniew generałów. Przez wiele lat w szafranowe szaty mnichów wnikały litry krwi.























Brak komentarzy:

Prześlij komentarz