piątek, 9 stycznia 2015

20. Lądowanie w Mandalay

22.11. 2014

    
    Gdy 2 lata temu oglądałem film ‘’Samsara’’ z muzyką Lisy Gerrard i Dead Can Dance w pewnym momencie oniemiałem. Zobaczyłem w tym filmie niezwykły krajobraz jakiegoś miejsca na ziemi. Oniemiałem, gdyż czegoś takiego wcześniej nie widziałem. Zacząłem wertować Internet w poszukiwaniu informacji, co to za miejsce? Okazało się, że to Bagan w Birmie. Przygotowywałem się wtedy do pierwszej podróży do Azji (do Tajlandii i Kambodży) i już nie chciałem zmieniać planów. Ale postanowiłem wtedy, że kolejną podróż odbędę do Birmy. Chciałem poczuć magię tego miejsca. Stało się to moim marzeniem. A ja swoje marzenia lubię zamieniać w rzeczywistość. Nie ma obawy, że spełni się je wszystkie i pozostanie pustka. W miejsce spełnionego marzenia pojawiają się następne…. i następne. Nie wszystkie marzenia da się zrealizować, to jasne. Ale gdy ich nie mamy, robi się niebezpiecznie. Ponieważ gdy marzymy o niczym, to na pewno to dostaniemy.
    I dziś oto ‘’nadejszła’’ ta chwila. Lecę do Birmy. Na razie stoję w kolejce do odprawy bagażowej na mniejszym lotnisku Bangkoku, Don Muang. Potem kontrola bezpieczeństwa i miłe zaskoczenie. Mam butelkę do połowy wypełnioną wodą mineralną i mnie przepuszczają. Czasem uśmiech potrafi zdziałać cuda. Potem w hali odlotów kolejne zaskoczenie. Jest palarnia. W zasadzie, można powiedzieć wędzarnia. Pół godzinki czekania i wchodzę na pokład samolotu Air Asia. Bilet kosztował 200 zł. Kupiłem go kilka miesięcy wcześniej, gdy planowałem swą podróż. Miejsce mam przy oknie, także super. Wzbijamy się w powietrze i lecimy. Start o godzinie 10.55 a lądowanie o 12.20. Tylko czyjego czasu? Tu słówko wyjaśnienia, ponieważ występuje tu pewna anomalia. Otóż w Birmie, trzeba przestawić zegarek o pół godziny do tyłu w stosunku do Tajlandii. Nie wiem dlaczego pół a nie pełną godzinę. Ale co mówić o pół godzinie, w kraju gdzie tydzień ma 8 dni. Tak, tak, środa jest podzielona na dwa dni, mówiąc w skrócie. Ja sobie lecę w przestworzach a Wam, drodzy czytelnicy, należy się kilka ogólnych zdań o tym pięknym kraju.
     Birma (Union of Myanmar) to drugie, po Indonezji, państwo Azji Południowo-Wschodniej. Graniczy z Chinami, Tajlandią, Indiami, Bangladeszem, Laosem i na małym odcinku z Tybetem, choć mój domowy globus tego nie pokazuje! Na południu można zamoczyć nogi w Morzu Andamańskim lub w Zatoce Bengalskiej. Najwyższy szczyt to Kagaboyazi (5881 m n.p.m.). Z północy na południe płynie rzeka Irawadi, największa rzeka kraju. Birma leży w strefie klimatu zwrotnikowego, przeciętna temperatura wynosi .......Tej informacji nie piszę, bo jest bezsensowna i nic nie mówi. Są różne cyfry podawane, w różnych źródłach. Gdy wsadzimy głowę do zamrażalnika a nogę w ogień, to co?  Średnio powinniśmy się dobrze czuć, tak?
.....Lećmy dalej.....Pora deszczowa trwa 5 miesięcy. Ludność liczy około 60 mln mieszkańców i złożona jest z ponad 130 grup etnicznych! Przeważającym wyznaniem jest buddyzm therawady. Kraj ten ma ciekawą historię pełną wzlotów i upadków. Niestety, podobnie jak historie prawie wszystkich krajów na świecie, jest to czasami krwawa historia. 
    Piękna pogoda nad Birmą, niebo bezchmurne, więc patrzę na pofałdowany krajobraz. Świetnie widać Mandalay, gdy samolot zniża się do lądowania. Miasto  ma symetryczny układ ulic i wydaje się, jakby było ułożone z setek  równych prostokątów. Ląduję zatem. Na lotnisku sprawnie odbywa się kontrola paszportowa. Potem odwiedzam kantor wymiany walut i wymieniam dolary na kyaty. Za 1 dolara oferują dziś 1036 kyatów. Ale tu uwaga. Warto mieć banknoty 100 dolarowe, gdyż czym mniejszy nominał zielonego banknotu, tym mniej kyatów za niego dostaniemy. Wymieniam 350 dolarów, także otrzymuje spory plik birmańskiej forsy. Już otaczają mnie naganiacze do taksówek, bo do miasta spory kawał. Jedzie się 30-40 minut. Wołają nawet 12 dolców od łebka. Ale kto przed wyjazdem poczyta trochę blogów o kraju do którego się wybiera, nie tylko zdobywa wiedzę, ale i oszczędza pieniądze. Nie ulegam więc naganiaczom, jak większość pasażerów samolotu, bo wiem (z jakiegoś bloga), że przed budynkiem lotniska powinien stać darmowy shuttle bus przewoźnika Air Asia. I stoi. Upał uderza, gdy opuszczam klimatyzowane lotnisko. Chyba za lekko się ubrałem. Mam krótkie spodenki i koszulkę, a klimatyzacja mocno działała w Bangkoku, samolocie i tu na lotnisku. Teraz czuję kolosalną różnicę temperatur. Ale po pół godziny już jedziemy autobusem do centrum Mandalay. Prawie wszyscy pojechali niepotrzebnie taksówkami, a byli wśród nich plecakowicze, co to liczą każdy grosz wydany w podróżach i starają się oszczędzać jak tylko można. Wśród kilkunastu pasażerów jedzie trójka Polaków. Nie ujawniam się. Kierowca puszcza w obieg listę. Trzeba wypełnić dane z podstawowymi informacjami o sobie, włącznie z numerem wizy i paszportu. Droga dość wyboista, ale bez tragedii. Mijamy jakieś nieużytki, krzakuny, stadka kóz, bydła, kobiety z wielkimi koszami na głowach. Przedziwne pojazdy, motorki wyładowane ‘’bele czym po sam dach’’. Prawdziwy folklor zaczyna się jednak gdy dojeżdżamy do Mandalay. Miasto powala egzotyką. Dojeżdżamy do dworca, wysiadam i już atakuje mnie taksówkarz. Zarezerwowałem pokój na 2 noce w hotelu o nazwie A1, przez agoda.com. Taksiarz proponuje 2 dolary za podwózkę. Zgadzam się na 1,5 dolca. Bierze ode mnie duży plecak, ja mam mały i ….. o kurczę…… motor. Po chwili, w kasku typu orzech, jadę motorem po chaotycznych ulicach Mandalay do hotelu, obejmując od tyłu Azjatę. Ale czad. Podjeżdżamy do eleganckiego hotelu.

   Odźwierni szerokim gestem zapraszają do środka. Potwierdzam rezerwację, odbieram klucz i otwieram pokój nr 306. Kosztował mnie 22 dolary i na pierwszy rzut oka jest wart tej ceny. W cenę wliczone jest śniadanie. Mam nawet lodówkę zaopatrzoną w kilkanaście gatunków napoi, w tym piwko Myanmar, po 2 dolary. Nieźle. Biorę kąpiel, ale woda okazuje się praktycznie zimna. Idę do hotelowej restauracji, bo niezmiernie dokucza mi głód. Jem wołowinę curry z warzywami. Po prostu, niebo w gębie. Kosztuje mnie to niebo 3 dolce. Wychodzę z hotelu zwiedzać miasto. Jest ciepło, delikatnie mówiąc. Obieram kierunek marszruty i idę.
Jest ciepło...
 Ogrom motorów rzuca się w oczy. Pełno pick-upów załadowanych ludźmi i towarami do granic możliwości. Nie widzę tu autobusów miejskich w naszym pojęciu. Nie ma ulicznych latarń. Panuje chaos. Mandalay to drugie co do wielkości miasto Myanmaru. W dziewiętnastym wieku było nawet stolicą tego kraju. Ma ponad milion mieszkańców i jest centrum myśli i edukacji buddyjskiej. Czytałem nieprzychylne opinie na temat tego miasta, opiewanego kiedyś przez Rudyarda Kiplinga w wierszach, ale mi się tu podoba. Po godzinie marszruty jestem na jakichś zadupiach. I tu jest, naprawdę, świetnie. Nie ma turystów. Jakaś gromadka dzieci podąża za mną i się głośno śmieje. Mijam publiczne ‘’kąpieliska’’. Są to miejsca przy ulicach, gdzie w betonowych kręgach jest woda i ludzie, którzy nie mają łazienek i wody w domach myją się po prostu na ulicach. Dzieciaki na waleta, kobiety w długich sukniach, dyskretnie. W wielu miejscach, przy ulicach, można się napić wody. Są dzbany lub stągwie z pitną wodą.  Obok tego jakiś kubek i gdy przechodzień zechce ugasić pragnienie, to proszę. Oczywiście, nikt nie bawi się tu w mycie kubka.








    W pewnym momencie czuję, że muszę do łazienki. Jest knajpka dla lokalsów. Stoliki na chodniku, wewnątrz bar i kuchnia. Głupio mi tak od razu do kibelka, więc zamawiam piwo. Myanmar, pyszne. Za mały kufel płacę pół dolara. Do tego dostaję talerz zupy grzybowej, choć nie zamawiałem. Jest gratis i jest piekielnie pikantna, acz dobra. Patrzę, że są miejscowe papierosy. Londony się nazywają ……i kosztują 500 kyatów ( pół dolara). Bez komentarza. Na każdym stoliku stoi termos z herbatą. Nie płaci się za nią. To norma w Birmie, o której wiedziałem. W kibelku, ….no cóż. To trzeba samemu przeżyć. Też warto. Chociażby po to, żeby bardziej docenić co się ma na co dzień w domu.
    Idę po chwili w kierunku hotelu, choć czeka mnie kawał drogi. W pewnym momencie robi się szarówka. Pełno pojazdów, wśród których dominują motory, porusza się bez świateł. Ulicznych latarni nie ma. Magiczny świat w szarych kolorach, wygląda jak jakiś odrealniony, ruchomy obraz. Czegoś takiego w życiu nie widziałem.
   Po kilku minutach, gdy szarość gęstnieje, kierowcy włączają światła. Już jest nieco normalniej. Do hotelu mam jeszcze około 3 kilometrów. Idę w światłach motorów i samochodów. Ciekawie. Naprawdę mi się tu podoba. Kolację jem na ulicy, na niziutkich taborecikach, przy malutkich stoliczkach. Wątłe światło tli się a nie świeci. Co jem? Nie wiem dokładnie, ciemno tu trochę, ale większość to je, to ja też chcę. Jest ryż, są warzywa, jest mięso (chyba koźlęcina), ale przede wszystkim jest przygoda. Dobrze jeść tu, a nie w restauracji. Tak, ..... oby nie zostać żywcem pożarty przez wszechobecny, jebany konsumpcjonizm.
   Idę do hotelu i wiem jedno …… jestem mocno przeziębiony. Klimatyzacje wygrały ze mną. Leków żadnych na tę przypadłość nie mam. Kupię jutro w aptece. A tymczasem wyłączam klimę, piwko i lulu. Jutro….., a…., nie powiedziałem. Na jutro jestem umówiony na 8 rano z taksówko-motocyklistą. Będziemy zwiedzać Mandalay. Powinno być ciekawie. Będzie. Tak, ..... życie zaczyna się, dla mnie, po czterdziestce. 




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz