18.11.2014
Pobudka o 7.00.
Nie ma zmiłuj, trzeba wstawać. Pomimo, iż w głowie ‘’tupot białych mew’’. Za
długo balowałem. Och, słabości ludzka. Schodzę na śniadanie. Obficie
zaopatrzony szwedzki stół. Kawka smakuje wyśmienicie. Dla porządku, informacja.
Pokój w Rambuttri Village kosztuje mnie 900 THB (bahtów) za noc. To jest ok. 90
zł. W cenę wliczone jest śniadanie. Co ciekawe, 2 dni przed przyjazdem tu,
sprawdzałem cenę na stronie: agoda.com. Pokoje były po 1000 THB. Na miejscu
jest taniej. Są tańsze noclegi w sąsiedztwie, ale ja lubię ten hotel i już. Po
śniadaniu biorę tuk-tuka i jadę do birmańskiej ambasady. Motorikszarz kasuje
mnie 300 bahtów, ale jadę. Taksówką z taksometrem byłoby z pewnością taniej.
Ale co tam. Dojeżdżamy po kilkunastu, czy kilkudziesięciu minutach pod
ambasadę. Na chodniku przed budynkiem robię ksero, zdjęcia u samochodowego
fotografa i już stoję w kolejce po wniosek. Wypełniam, składam, gdy na
wyświetlaczu pojawia się mój numerek i ..….. odbiór wizy za kilka godzin. Koszt
1260 bahtów, gdy chce się wizę tego samego dnia. Tę opcję wybieram. Dla
porządku, informacja. Wizę do Birmy, można wyrobić w Berlinie, Bangkoku, lub (od
niedawna on- line). I tę wersję trzeba sprawdzić wybierając się do tego
niezwykle ciekawego kraju. Wychodzę przed budynek i ……..kurka, co tu robić?
Podchodzę do jakiegoś tuk-tukowca, który stoi przy ulicy i pytam go czy zawiezie mnie do Lumpini Park,
ponieważ mam kilka godzin czekania na wizę . A on skład mi taką oto propozycje,
iż po-obwozi mnie po kilku miejscach w Bkk, potem przywiezie tutaj, odbiorę
wizę, a potem zawiezie mnie do hotelu. Całość imprezy będzie mnie kosztować
jedyne 100 bahtów (10 zł)! Jak to
możliwe, że tak tanio? Spieszę wyjaśnić. Otóż po Bangkoku można pojeździć tuk-tukiem za darmo. Warunek jest jeden.
Kierowca zawiezie nas do kilku sklepów, np. z garniturami lub jubilerskich. I
tak proponuje mi mój szofer, że zawiezie mnie do trzech krawców i jubilera.
Zgadzam się. Jedziemy. Najpierw sklep nr 1. Wszedłem,
pokręciłem się nieco i wyszedłem. I już. Kierowca dostaję prowizję za
przywiezienie klienta. Obojętnie, czy coś kupisz, czy nie, tuk-tukarz bierze
swoją działkę. Potem mamy jechać do parku Lumpini, ale mój szofer-przewodnik
namawia mnie mocno na odwiedzenie Farmy Węży, która jest nieopodal parku.
Kurka, nie lubię węży w terrariach, ale namawia mnie usilnie, bo to podobno hit
Bangkoku. Węża to ja mam na co dzień, …….w kieszeni. Zresztą, pomiędzy
kieszeniami też mam wężyka. Nieco
mniejszego. Ulegam w końcu i jedziemy.
Oglądam z zaciekawieniem ulice miasta. Po drodze mijamy słynny Patpong,
dzielnicę-ladacznicę, jak ją w myślach nazywam. Wieczorami zamienia się w
krainę seksualnej rozpusty, podobnie jak Soi Cowboi i Nana Plaza. To
obowiązkowe punkty w Bangkoku dla seks-turystów, którzy zjeżdżają tu z całego
świata. W dzień Patpong nie robi na mnie wrażenia. Podobno w nocy jest zupełnie
inaczej, zagaja kierowca, którego ulubionym tematem jest bum bum.
W końcu dojeżdżamy
na Farmę Węży. Wysiadam a tuk-tukarz będzie czekał. Kupuję bilet wstępu za 200 THB
i oglądam te węże. Farma powstała przy tajskim Czerwony Krzyżu. Turyści nie są
jednak celem tej farmy. Głównym celem jest obserwacja węży, prace badawcze nad
nimi, a przede wszystkim dojenie
jadowitych węży i żmij czyli pozyskiwanie od nich jadu. Po co? Spieszę
wyjaśnić. Jest na świecie wiele teorii spiskowych na różne tematy. Ja mam swoją
na temat tego miejsca. Pobiera się toksyczny jad od tych gadów i w jakiś tajemniczy sposób,
prawdopodobnie drogą pokarmową, aplikuje się go wszystkim teściowym na całym
świecie. Taką mam teorię. Na szczęście, mojej ex- teściowej chyba nie
zaaplikowano, bo to równa babka. Może akurat się odchudzała (co robi często) i
ominął Ją podstępny posiłek. Z reszty jadu robi się serum (surowicę), w którą
zaopatrywane są szpitale. W Tajlandii występuje ponad 170 gatunków węży, z
czego 56 jest jadowitych. Ten ośrodek jest ratunkiem dla ukąszonych. Wchodzę do
budynku. W środku pełno terrariów z wężami. Robię kilka fotek, ale nie jest
miło. Po wczorajszej nocy, kociokwik w głowie. Oglądanie węży nie służy mi.
Mimo to wchodzę na pierwsze piętro. A tam horror. Węże w wielkich menzurkach
wypełnionych formaliną, szkielety, pokrojone węże i zdjęcia ludzi z
uszkodzeniami ciała po ukąszeniach gadów. W pewnym momencie odwracam głowę, a
na stole leży człowiek. Martwy. Nie wiem jak jest spreparowany, ale wieję stąd
gdzie pieprz rośnie, czyli wychodzę przed budynek. Nie wiem, czy to makieta
człowieka , czy to człowiek wypchany, lub jakoś inaczej spreparowany, ale mam
dość tego miejsca. Idę na kawkę i wracam do tuk-tuka.
Jedziemy do
krawca, potem do restauracji na obiad. Zajadam
pyszną wołowinkę z warzywami i spełniam kufelek piwa Leo, które jako
lepsze, wyparło Changa. Siedzę na
zewnątrz miłej knajpki i obserwuję leniwie ludzkie mrowisko Bangkoku. Po chwili
podjeżdżamy do sklepu jubilerskiego z marmurowymi schodami i czerwonym dywanem.
Odźwierni otwierają i …..jaki ogrom i przepych. Kurka, ale ceny zwalają z nóg.
Jeszcze dwóch krawców i jedziemy pod ambasadę. Czekam kilkanaście minut, po
czym odbieram upragnioną wizę do Birmy. Jedziemy do hotelu, płacę umówioną
stówkę i już wskakuję pod prysznic. Choć kto był w Azji to wie jak wygląda
wskakiwanie pod prysznic….. Mam dwa dni do zagospodarowania. W planach mam
odwiedzenie Parku Narodowego Khao Yai. Chcę się jeszcze tego wieczora dowiedzieć
jak się tam dostać, kupić bilet na jakiś transport, jak się da i ……unikać
miejsc z muzyką live. Gdy płynie z gitar dźwięk the Doors, lub tego typu
dźwięki mogę nieźle zaciągnąć z kufla, a jutro chcę być w formie. Jem więc
przykładnie kolację z jednym Leo ( no może dwoma), kupuję bilet na busa do Pak
Chong i do hotelu. Krótka wizyta na basenie, na dachu i melduję się grzecznie w
pokoju. Dobranoc.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz